Klimatyzacja chodziła na pełnych obrotach, a w biurze i tak było duszno. Miałam dosyć upału, nadgodzin, harówki do dziesiątej w nocy i braku czasu dla siebie. Oraz obciętego urlopu, bo przecież żaden z pracowników nie może opuścić firmy w tak kluczowym momencie.
– Kawy? – spytał Paweł, unosząc do góry pełen dzbanek.
Większość zespołu podniosła rękę do góry. Ja też, choć dłonie mi już drżały jak alkoholikowi na odwyku, a serce waliło jak młotem. Kawy wypiłam tego dnia chyba ze dwa wiadra. Od jedenastu dni nie miałam wolnego dnia. Spałam po cztery godziny na dobę i wyraźnie się to na mnie odbijało.
– Ania? Co proponujesz? – spytał Jan, nasz kierownik.
– Ja… mam propozycję. Mam… Trzeba… tylko… – język mi się plątał.
– Ania? Dobrze się czujesz?
– Nie – powiedziałam, a dalej nie pamiętam. Ocknęłam się w szpitalu. Lekarz wyjaśnił mi, że to niby tylko zwykłe przemęczenie, ale jeśli teraz nie odpocznę, to w przyszłości czekają mnie takie atrakcje jak zawał serca i udar.
– Kodeks pracy nieprzypadkowo każe iść pracownikom na urlop choć raz w roku – uśmiechnął się i uzupełnił moją kartę, po czym zawiesił ją na ramie łóżka.
– Nie mogę teraz. Musimy dokończyć projekt…
– Proponuję zająć się projektem „Moje zdrowie”. Jest najważniejszy, a efekty będą rzutować na całe życie. Wypiszę panią do domu pod warunkiem, że weźmie pani co najmniej dwa tygodnie wolnego. Najlepiej niech pani wyjedzie gdzieś, gdzie można oddychać świeżym powietrzem i patrzeć na zieleń albo wodę. Inaczej przetrzymam tu panią przykutą do łóżka. Na szpitalnym wikcie – zabrzmiało jak groźba, więc potulnie obiecałam, że złożę wniosek urlopowy.
No dobrze, niech będzie Szczawnica
W pracy rozpętało się piekło. Prezes nie chciał słyszeć o żadnym wolnym w tym czasie. Bo każdy jest niezbędny i wszystkie ręce na pokład, bo powinnam poczuć się częścią zespołu, a jeśli się nie czuję, to może poszukam sobie innej pracy… A potem – jak mi opowiadali – prezes się zamknął i szybciutko podpisał wniosek, dodając jeszcze tydzień od siebie, bo ze zdenerwowania znowu zemdlałam. Na szczęście docucili mnie w biurze i nie trzeba było wzywać karetki.
Przez półtora dnia snułam się po mojej kawalerce, nie wiedząc, co ze sobą począć. Uprzątnęłam szafki w kuchni, uporządkowałam szafę i komodę. Obejrzałam dwa filmy, przeczytałam parę rozdziałów książki… Jeeezuuu… Nudziłam się niemiłosiernie. W końcu włączyłam komputer i wybrałam na chybił trafił kierunek wakacyjnego wyjazdu. Góry. Szczawnica.
– Turystyczno-uzdrowiskowa… – mruczałam, czytając informacje.
W sam raz, wypocznę i trochę się pokuruję. Zarezerwowałam noclegi „już” w siódmym pensjonacie, do którego zadzwoniłam, i poszłam pakować walizkę. A następnego dnia pokonywałam pięćset kilometrów w kierunku południowym.
To było dziwne uczucie. Rzadko miałam czas na urlop, a jeśli już, to wybierałam last minute w ciepłym kraju, w dobrym hotelu, którego nie musiałam opuszczać przez cały okres pobytu. Leżałam nad basenem, jadłam i piłam, co chciałam – i to uważałam za dobry wypoczynek. Teraz musiałam postarać się ciut bardziej.
Pensjonat, w którym miałam nocować, nie oferował wyżywienia, zatem musiałam obmyślić, gdzie i co będę jadać. No i musiałam zaplanować, co będę robić. Tu nie było basenu z leżakami. Co prawda mogłam opalać się w ogródku, takoż na leżaku, ale lekarz mówił coś o spacerach i gapieniu się na zieleń.
By się nie przemęczać, na Palenicę wjechałam kolejką linową. Widok, owszem, piękny. Z jednej strony panorama miasteczka, z drugiej dostojne Tatry. Przespacerowałam się na szczyt pobliskiej Szafranówki, a potem wstąpiłam na obiad do jedynej znajdującej się na szczycie restauracji.
– No, jak pani jest tu pierwszy dzień, to musi pani zjeść coś naszego – zdecydowała obsługująca mnie gaździna i w ogóle nie chciała słuchać, że może… sałatka grecka.
Gdy postawiła przede mną talerz pierogów z baraniną, mina mi się wydłużyła. Kwadrans temu głaskałam owcę, która pasła się w pobliżu knajpy, a teraz mam zjeść jej koleżankę? No ale ponieważ zaburczało mi w brzuchu, gdy tylko poczułam zapach jedzenia, więc ugryzłam kawałek pieroga. O niebiosa… ale pyszne!
Szybko pozbyłam się wyrzutów sumienia „jarskiej paniusi z miasta” i pochłonęłam całą porcję. To jedzenie miało smak i zapach! W niczym nie przypominało jałowego żarcia z korpostołówki albo dietetycznych obiadów na wynos serwowanych przez firmę cateringową.
Zachęcona samodzielnym zdobyciem Szafranówki postanowiłam też zejść sama, zamiast zjechać kolejką, i nacieszyć się spacerem po lesistym zboczu Palenicy. Nikt mnie jednak nie uprzedzał, że będzie tak stromo! Starałam się nie upaść, ale jak tylko na stoku skończyła się trawa, a zaczęło kamieniste zbocze, moja kostka wykręciła się pod dziwnym kątem, a ja wylądowałam na kolanach, raniąc się o krawędzie skał.
– I co teraz? – mruknęłam.
Bóg Tatr mnie usłyszał i odpowiedział męskim głosem:
– Niech się pani nie rusza!
Obejrzałam się za siebie. Zmierzał ku mnie góral w stroju regionalnym, którego wcześniej widziałam w restauracji, jak żartował z gaździną.
– Kostka może być zwichnięta!
Doskoczył do mnie z prędkością kozicy, kucnął i zaczął obmacywać moją kostkę.
– Dobre buty, szkoda, że nie uchroniły pani przed wypadkiem – powiedział, po czym zdjął mi trepa i uniósł moją stopę.
– Au! – prawie zawyłam z bólu.
– Przepraszam. Nie wygląda na zwichniętą, jedynie na skręconą.
– Jedynie… – wyburczałam.
Pomógł mi włożyć but z powrotem i podnieść się.
– No fakt. Jeśli przyjechała tu pani tylko na urlop, to z wędrówek po górach niestety nici. Pomogę pani zejść na dół, będzie stromo, ale damy radę. No chyba że wzywamy ratowników.
– Już bez przesady. Do bolącej kostki helikopter będę wzywać? Spróbuję sama – postawiłam stopę, opierając na niej ciężar całego ciała, i przed oczami zrobiło mi się ciemno z bólu.
– Sama, sama… – westchnął góral. – Niech się samosia o mnie oprze. Nie pozwolę pani upaść, drogę znam na pamięć, nawet po ciemku trafię. Na barana pani nie wezmę, bo…
– …bo nie ma takiej opcji – weszłam mu w słowo.
Uśmiechnął się i pokiwał głową, potem ruszyliśmy. Powoli, krok za kroczkiem. Mało miałam okazji do podziwiania widoków, bo skupiałam się na tym, co mam pod stopami. Mój towarzysz trzymał mnie mocno i nie poganiał. W końcu wyszliśmy na równą drogę wyłożoną kostką.
– Bardzo panu dziękuję – wyciągnęłam rękę. – Bez pana pewnie siedziałabym tam dalej i zastanawiała się, co zrobić.
– Ludzie powinni sobie pomagać. Dziś ja tobie, jutro ty mnie, tak to działa. Daleko pani mieszka?
– Na Zielonej.
– Kawałeczek. Chwilę odpoczniemy, a potem odstawię panią pod drzwi. Nie
ma innej opcji – posłużył się moim argumentem.
Jakoś nie chciało mi się z nim kłócić
Zaprowadził mnie nad Grajcarek, posadził na kamieniu, kazał włożyć stopę w zimną wodę i gdzieś poszedł. Niemal od razu poczułam ulgę. Patrzyłam na dzieci chlapiące się w lodowatym potoku, na turystów spacerujących promenadą i na góry, których już nie pozdobywam… Takie moje szczęście. Ale przynajmniej noga mniej bolała.
– Proszę.
Odwróciłam się. Mój ratownik wyciągnął do mnie dłoń z lodami. Zaskoczona, mechanicznie przyjęłam wafelek, choć przecież lody to kalorie, których teraz nijak nie spalę, bo… wiadomo czemu.
– Dziękuję. Nie trzeba było.
– Miałem ochotę, a sam nie będę się opychał. Jak noga?
– Lepiej.
– Będzie dobrze. Może pani…
– Anka – przerwałam mu.
– Artur.
Zjedliśmy lody, a potem odprowadził mnie pod same drzwi pensjonatu, pożegnał się i odszedł w siną dal. Jakoś tak szkoda… No nic, dokuśtykałam do łóżka, podłożyłam pod nogę zwinięty ręcznik, bo gdzieś słyszałam, że trzeba unieść kontuzjowaną kończynę, i zapoznałam się lepiej z telewizorem, z którego miałam nie korzystać w trakcie urlopu. Trudno, wypadki chodzą po ludziach. Całą noc męczyłam się z bólem i opuchlizną. Wstałam niewyspana, z worami pod oczami.
– Wypiękniejesz na urlopie albo nie – kwaśno podsumowałam swoje odbicie w lustrze.
Ktoś zapukał do drzwi. Pewnie właścicielka, pomyślałam. Dokuśtykałam i…
– Artur? Co ty tu robisz?
– Wstąpiłem, żeby zapytać, jak się czujesz. I przyniosłem ci to – podał mi usztywniacz na stopę. – Będzie ci się lepiej chodzić.
– Dzięki.
– Jadłaś już śniadanie? Niedaleko jest fajne miejsce.
– Nie, nie jadłam. Dopiero wstałam i… – uświadomiłam sobie, że wyglądam jak wiedźma z Łysej Góry. – Daj mi chwilę.
– Jasne. Poczekam na zewnątrz.
Jak to: nocować tutaj, na górze?
Poszliśmy razem, bardzo powoli, na to śniadanie, które rzeczywiście okazało się pyszne. Potem zabrał mnie nad Grajcarek, w którym znowu chłodziłam stopę i zmniejszałam opuchliznę. Później były obiad i kino. Ciekawe… Niby uszkodzona i obolała, ale uśmiechałam się częściej i dużo bardziej szczerze niż przed wyjazdem na urlop.
Po tygodniu ruszyłam w góry. Ostrożnie i powoli, ale jednak ruszyłam. Artur towarzyszył mi w każdej wyprawie, pokazując miejsca, do których sama bym się nie wybrała, bo by mi się nie chciało albo zwyczajnie nie miałabym o nich pojęcia. Oto plus spacerowania z rodowitym góralem.
– Zostajemy tu dzisiaj.
– Aha… – odparłam nieprzytomnie, podziwiając zapierający dech w piersi widok po przejściu przez wąwóz Homole. Przed nami rozciągała się panorama gór, nieco niżej pasło się stado krów i owiec, wyciąg zwoził turystów w dół zbocza… – Jak to: tu?
– Dzisiaj jest zaćmienie Księżyca. Tutaj będzie je dobrze widać. W Szczawnicy jest za dużo świateł.
– Ale jak to: tu? – powtórzyłam. – Tak na górze, bez niczego? Całą noc? To niebezpieczne – nie wyobrażałam sobie powrotu po ciemku, przez wąwóz pełen śliskich kamieni, w dodatku z pobolewającą kostką. A nocowanie tutaj? Dzikie zwierzęta, całkowita ciemność, zero cywilizacji?
– Tak, tutaj. Zaufaj mi – poprosił. – Tak jak do tej pory.
No skoro tak to ujął… Ciemność zapadała, ledwie słońce skryło się za horyzontem. Ludzie, gdzieś tam, daleko, szli spać. Nocne stwory dopiero budziły się do życia. Cykały świerszcze, pohukiwały sowy, krzewy szeleściły… Podskakiwałam za każdym razem, gdy coś zachrobotało, zatrzeszczało. Artur postanowił zająć moje myśli czymś innym niż nocne hałasy. Cudownie całował… W końcu się doczekaliśmy. Księżyc wschodził i powoli zasnuwał go cień Ziemi. Z białego stawał się niemal czerwony.
– A tam jest Mars… – Artur pokazywał mi kolejne błyszczące kropki na niebie. – Wega, Denebola…
To była najpiękniejsza noc w moim życiu. Pełna gwiazd, spokoju, leniwych pocałunków, rozmów o wszystkim i niczym. Widziałam, jak brzask wstaje nad zboczami gór. Słyszałam, jak milkną świerszcze, a budzą się leśne ptaki, wyśpiewując najpiękniejsze trele na powitanie nowego dnia. Nie spałam tej nocy ani minuty, ale czułam się tak rześko, że mogłabym przebiec maraton.
Dni przechodziły w tygodnie, a my byliśmy nierozłączni. Kiedy urlop się kończył, byłam po uszy zakochana i boleśnie świadoma, że ten cudowny, wakacyjny romans również nieubłaganie dobiega kresu…
– Zostań.
Nie spodziewałam się tych słów. Myślałam, że pożegnamy się ciepło, choć ze smutkiem, i każde pójdzie w swoją stronę, zabierając wspomnienie tych trzech tygodni ze sobą.
– Nie mogę, urlop mi się kończy – Udałam, że nie wiem, o co prosi.
Siedzieliśmy tuż pod szczytem Wysokiej, zostawiwszy ją sobie na deser moich wolnych dni.
– Zostań na dłużej. Nie tylko na urlop. Zostań ze mną – nie ustępował.
– Jak ty to sobie wyobrażasz? – obruszyłam się. – Mam być farbowaną góralką? Będę pasać owce i robić sery? Jestem miejską dziewuchą. Tam mam dom, pracę, przyjaciół…
– A tu miałabyś mnie. Mój dom, nasz dom. Pracę znajdziesz. Taką, w której nie będziesz mdleć ze zmęczenia i stresu – przytulił się do moich pleców, otaczając mnie ramionami. – Zostań. Wiesz, czemu proszę…
– Muszę wracać – ucięłam twardo.
Nie chciałam, żeby mówił o uczuciach, żeby używał wielkich słów. Zdania nie zmienię, a tylko się rozkleję i wrócę do domu jeszcze bardziej załamana.
– Może znów przyjadę tu na urlop? Może zimą? – zastanawiałam się sztucznie ożywiona. – Ty będziesz podrywał już inną turystkę, a ja jej będę zazdrościć – roześmiałam się, choć w moim głosie nie było słychać wesołości.
Artur milczał. Więcej nie poprosił
Wróciłam do swojego życia. Do biegu, wstawania o piątej, szybkiej kawy na śniadanie, drugie śniadanie i na lunch, bo na porządny posiłek nie było czasu. Do prezentacji, dokumentów, ASAP-ów, deadline’ów i szybkiego piwa w piątek, zanim padałam na twarz na łóżko.
Czasem spoglądałam na telefon, jakby czekając na przypisany do Artura dzwonek. Korciło mnie, żeby do niego zadzwonić, skoro on tak uparcie milczał. Ale ja też byłam uparta. Odkładałam smartfona i zajmowałam się pracą albo oglądaniem kolejnego serialu na Netflixie.
Zima nadeszła niespodziewanie szybko. Już w listopadzie zrobiło się zimno, a kiedy na początku grudnia spadł śnieg, pomyślałam o świętach w górach. W mieście i tak nic mnie nie trzymało. Zarezerwowałam noclegi i złożyłam wniosek o urlop.
– Dopiero co wróciłaś z urlopu! – oburzył się szef, ale gdy stwierdziłam, że jakoś słabo się czuję, podpisał wniosek bez dalszych komentarzy.
Szczawnica zimą to miejsce niemal jak z bajki. Ośnieżone góry porośnięte lasami. Grajcarek i Dunajec wijący się między górami a miasteczkiem, skrzące się na brzegach tafle lodu. Czysta magia. Zostawiłam walizkę w pokoju i poszłam odwiedzić wszystkie miejsca, które polubiłam w wakacje. Wystarczyło przejść się promenadą, żeby wpaść na Artura.
– Przyjechałaś na święta? – spytał ciepło.
– I na sylwestra – odparłam.
Postawiłam wszystko na jedną kartę
Tak zaczęło się półtora tygodnia błogiego lenistwa, picia grzanego wina przy kominku w karczmie i spacerów wśród zasypanych śniegiem gór. Oczywiście piliśmy to wino razem. Oczywiście odprowadzał mnie potem do hotelu. I oczywiście nie kończyło się tylko na odprowadzeniu… Kiedy leżeliśmy w cichą, zimową noc, ciemną, jak tylko potrafią być noce w górach, wtuleni w siebie, słuchając naszych oddechów, Artur powiedział cicho:
– Brakowało mi ciebie jak powietrza.
– To czemu nie zadzwoniłeś? – spytałam szeptem.
Czułam, że moje serce bije tak głośno, że Artur musi to słyszeć.
– Żeby usłyszeć twój głos, a potem tęsknić jeszcze bardziej? Nie chciałem tak… Chciałem o tobie zapomnieć, wrzucić cię do szufladki z miłymi, ale wspomnieniami.
– Tak to właśnie robisz? – roześmiałam się, gładząc go po ramieniu
– Tak właśnie rozdrapuję ledwie przyschniętą ranę. Będzie krwawić i boleć od nowa. Chyba że…
– Chyba że? – powtórzyłam, gdy dłuższą chwilę milczał.
– Chyba że zgodzisz się zostać moją żoną.
– Co? – bąknęłam głupawo. – Jaką żoną?
– No, normalną, legalną. Taką po ślubie, z obrączkami, białą sukienką i miłością aż po grób.
– A co z moim życiem w…
– Nie czujesz tego co ja?
Wsłuchałam się w dwutakt naszych serc. Pomyślałam o tych wszystkich chwilach, gdy wmawiałam sobie, że to zwykły wakacyjny romans, że to zauroczenie, które w końcu minie i zmieni się w romantyczne wspomnienie, może wywołujące nostalgię, ale nie żal. I już wiedziałam, że to nieprawda. Wiedziałam, że jeśli stąd wyjadę, będę nosić w sercu taką samą ranę jak on.
Życie miało dla mnie inny plan
– Jak… – chciałam go spytać, jak to wszystko poukładamy, ale zamknął mi usta pocałunkiem.
– Damy sobie radę – mruknął, gdy na chwilę sobie przerwał.
Wróciłam do miasta na krótko. Złożyłam w pracy wypowiedzenie i przez kilka dni pakowałam swój dobytek oraz załatwiałam sprawy związane z mieszkaniem. A potem przeniosłam się z manelami kilkaset kilometrów dalej, rzucając się na głęboką wodę, w związek z rodowitym góralem. Nad podziw szybko znalazłam pracę w urzędzie, w którym ludzie uśmiechali się do siebie, gdy wchodzili, i z którego zawsze można było się wyrwać na mały spacer po górach. Ze ślubem i małym weselem też poszło nam szybko…
Jutro będziemy obchodzić piąte urodziny naszej córki. Każdego dnia kocham ją bardziej. Tak samo jak męża. Miłość nie ma górnych limitów. I pomyśleć, że gdybym kilka lat temu nie zemdlała z przemęczenia, dalej gniłabym w korporacji, żywiąc się kawą i pędząc za kolejnym zleceniem. Całe szczęście życie miało dla mnie inny plan.
Czytaj także:
„Zabrałem dzieci na ich wymarzone >>wakacje<<. To była podróż życia”
„Ojciec trzymał mnie pod kluczem i zrobił ze mnie parobka. Chciał siłą wydać mnie za mąż, a wszystko z miłości do ziemi”
„Miałam sąsiada za łobuza i brudasa, a potem utknęłam z nim w windzie. Po godzinie już chciałam swatać go z wnuczką”