„Na święta zaprosiliśmy starsze małżeństwo. Nikt w Wigilię nie powinien być sam przy stole”

Rodzina przy świątecznym stole fot. iStock by GettyImages, skynesher
„Miło było powspominać stare, dobre czasy. Może wpiszemy w rodzinną tradycję zapraszanie znajomych z dawnych lat do świątecznego stołu”.
/ 21.12.2023 07:19
Rodzina przy świątecznym stole fot. iStock by GettyImages, skynesher

Ostatnia Wigilia miała dla mnie szczególne znaczenie, dlatego w jej przygotowanie włożyłam więcej wysiłku niż zwykle. Moja starsza córka za nic nie mogła tego zrozumieć.

– Tłumaczyłam wam, że to starsze małżeństwo, wymagają odpowiedniego przyjęcia. Swojego czasu bardzo nam pomogli. Wiesz, kiedyś w mieście…

– Tak, tak, niczego nie było – Natalka przerwała mi dość brutalnie. – Po wszystko jeździliście na wieś i pani Jasia wam bardzo poma… – przerwał jej dźwięk dzwonka domofonu.

Otworzyłam drzwi na dole, a potem wpadłam w panikę. Trzeba wszystko wyjąć z lodówki, wstawić wodę na herbatę, a jeszcze miałam pokroić chleb! Kiedy ja się miotałam po przedpokoju, mój mąż przytomnie powiedział:

– Ja zajmę się tym pieczywem, a ty gośćmi. Właściwie ty ich znasz, nie ja.

Gabrysia myślała, że byliśmy wegetarianami!

Państwo B. - Janina i Roman rozpakowali się, a potem usiedli przy stole. Postarzeli się mocno, posunęli w latach. Nic w tym zresztą dziwnego, przecież widziałam ich wieki! No tak, tuż po okrągłym stole – wtedy byłam u nich ostatni raz, z rodzicami. Ja już kończyłam studia, potem wyszłam za mąż, na świat przyszła Natalia. Teraz ona ma prawie 18 lat!

– Ale ty się, Beatko, niewiele zmieniłaś – starsza pani przyjrzała mi się uważnie. – Zmarszczek nie widać, figura dobra, i to po dwóch dzieciach! No a dziewczynki… panna Natalia to prawie w takim wieku, jak ty ostatni raz przyjechałaś do nas, prawda?

– Prawie – uśmiechnęłam się i podsunęłam półmisek z wędliną. – A co tam u Hani?

– A za mąż też poszła, niedawno pracę zmieniła; ale to wiesz, pisałam ci.

Fakt. Nie widywałyśmy się, lecz zawsze na święta pisałyśmy – ja oszczędne kartki, ona bardziej obszerne, wylewne.

– A gdzieś ty taką szynkę znalazła? – pan Roman wąchał plasterki z lubością. – Toż prawie jak nasza, domowa. Teraz już nie wędzimy, ale kiedyś…

– O, pamiętam – aż mi ślinka do ust napłynęła. – U nas wtedy w ogóle szynki nie było, o mięso strasznie trudno.

– Dlaczego u was nie było szynki? – zaciekawiła się moja młodsza córka.

– Babcia była wegeto… wegate… – plątała się Gabrysia. – No, nie jadła mięsa?

Spojrzałyśmy na siebie z panią Jasią i roześmiałyśmy się. Jak wytłumaczyć 8-letniemu dziecku, że kiedyś w sklepach był tylko ocet? Że po wędlinę, masło, nawet chleb trzeba było stać w kolejkach, i nigdy nie było wiadomo, co się dostanie? I czy w ogóle do nas coś „dojdzie”? I że wszystko było na kartki?

Lepiej się nie chwalić, co tam kto ma w lodówce 

– Nie, skarbie, babcia nie była wegetarianką – powiedziałam. – Tylko że w tamtych czasach produkowano bardzo mało kiełbasy i mięsa. Dlatego na przykład babcia nie pozwalała mi wychodzić z tą wiejską kiełbasą na podwórko, bo ktoś mógłby mnie zobaczyć.

– I zabrać ci? – w oczach Gabrysi zdziwienie mieszało się z przerażeniem.

Teraz nawet Natalka nie wytrzymała, i śmiejąc się, pouczyła siostrę: – Nie, głupia, policja mogła zabrać!

– To policja zabierała kiełbasę i szynkę? Byli głodni? – zdumiała się mała.

– Nie policja, tylko milicja – wyjaśniłam, kiedy wreszcie wszyscy przy stole przestali się śmiać. – Wtedy była milicja. I nie zabierali, lecz rekwirowali. Jak ktoś miał coś, czego nie mógł mieć, to rekwirowali. A państwo B. sami robili wędliny z własnej świnki, a tego robić nie wolno było. I gdyby milicja się o tym dowiedziała, to zarekwirowaliby całą wędlinę, i jeszcze wlepiliby mandat. Bo to było przestępstwo.

– I mogli wsadzić panią do więzienia? – ciekawość Gabrysi wyraźnie rosła.

– Nie wiem, ale już sama kara była dotkliwa. A poza tym, już by mieli oko na panią Jasię i ona wtedy nie mogłaby nam sprzedawać mięsa.

W tym momencie starsza pani zaczęła machać rękami i aż się zakrztusiła, tak chciała coś powiedzieć.

– Przypomniało mi się, Beatko, jak ty na świni jechałaś! – wysapała. – To chyba byłaś niewiele starsza od Gabrysi?

– Do szkoły ledwie zaczęłam chodzić.

– I jechałaś na świni? Jak na koniu? – Natalka nie kryła zdziwienia.

– Nie, świnia jechała w samochodzie, a ja na niej – krztusiłam się ze śmiechu, a państwo B. mi wtórowali.

Nielegalne zakupy

Moja rodzina, łącznie z mężem, patrzyła na mnie jak na wariatkę. Uznałam więc, że jednak muszę im to wszystko spokojnie wytłumaczyć. Otarłam łzy, które płynęły mi po policzkach ze śmiechu, i opowiedziałam całą historię.

– Pani Jasia mieszkała w tej samej wsi, skąd pochodzi rodzina prababci, i stąd ją znamy – zaczęłam. – Najpierw przyjeżdżaliśmy z mamą, znaczy waszą babcią, tak po prostu, w odwiedziny. Mój tata często pomagał podczas pracy w polu i dostawaliśmy za to ziemniaki, warzywa, jajka, mięso, mąkę. Wtedy w miastach niewiele można było kupić i kto tylko mógł, jeździł na zakupy na wieś. Ale to było zabronione. Rolnicy wszystkie swoje zbiory i całą trzodę musieli zgłaszać.

A kiedy ktoś chciał zabić zwierzę, to zaprowadzał je do ubojni. Zresztą teraz też trzeba rejestrować świnię, nie można jej po prostu zabić w domu… Ale to chodzi o coś innego. Dawniej, jak ktoś chciał mieć mięso, to hodował takiego prosiaczka po kryjomu. I albo umawiał się po kryjomu z rzeźnikiem – i odpalał mu część mięsa – albo przekupywał wiejskiego milicjanta. W każdym razie jakoś sobie ludzie radzili. Część mięsa sprzedawali, część sobie zostawiali. Sami robili wędliny. A jakie były pyszne! – państwo B. i mój mąż przytaknęli z zapałem.

– No więc dostawaliśmy trochę tej wędliny i warzyw. A kiedy w miastach zapanowała już zupełna bieda, to wówczas po prostu zamawialiśmy u pani B. większą ilość mięsa. Umawialiśmy się, kiedy mamy przyjechać i zabrać. Moja mama kupiła wówczas specjalnie taką wielką zamrażarkę, bo przecież coś z tym mięsem trzeba było robić. Bo to nie kupowało się tak, jak teraz, kilogram karkówki i kilogram schabu, tylko od razu pół świniaka. Jednak kupić to jeszcze mały problem, bo trzeba było to jakoś zawieźć do domu.

– Taka świnia do malucha się nie zmieści – skwitowała Gaba.

Świńskie rodeo

– Nie o to chodzi. Na rogatkach wsi, a czasem i miast, stała milicja i pilnowała, żeby nie przywozić do miast mięsa z nielegalnego uboju.

– Bo było zarażone chorobami? – zapytała Natalka.

– E, to akurat mało ich obchodziło – roześmiałam się. – Nie, taki przewóz mięsa traktowano jak przestępstwo, nielegalny handel, przemyt!

– To ty jesteś przestępcą! – oczy Gabrysi były okrągłe jak spodki.

– Wtedy nazywało się to kombinowaniem albo załatwianiem. Wszyscy tak robili, inaczej nie mieliby co jeść… No więc tę świnię rodzice włożyli do malucha, nakryli jakąś folią, na to położyli koc, i na tym siedziałam ja. Właściwie leżałam, bo wracaliśmy w nocy. Rodzice wymyślili, że w ten sposób nie będzie świni widać, a jak zatrzyma nas milicja, to nie przeszukają samochodu, bo przecież nie będą budzić dziecka. No i faktycznie udało się! Ja jechałam na świni, i dzięki temu mięsko dojechało do domu na święta.

To był wesoły wieczór. Wspominaliśmy te ciężkie, PRL-owskie lata, śmiejąc się, opowiadaliśmy moim córkom historie, które dla nich brzmiały jak prehistoria. Cóż, mimo wszystko tamte czasy były całkiem zabawne i ciekawe.

Czytaj także:
„Żałuję, że zostawiłem żonę dla młodszej. Moja była miała klasę i ogładę, a ta młoda furiatka zaraz mnie wykończy”
„Moja córka to zapalona feministka. Ona chce zwojować świat, a jej mąż woli mieć ciepłe obiadki. To nie może się udać”
„Mieszka ze mną moja mama, i zachowuje się jak kapryśna księżniczka. Kiedyś nie wytrzymam i wywalę prukwę na bruk”

Redakcja poleca

REKLAMA