Nazwisko pacjentki, którą miałem znieczulić do operacji, nie było mi obce. Pani docent zapisała się w mojej pamięci na zawsze, przez nią omal nie rzuciłem medycyny, zniechęcany na każdym kroku. Pani Janina L. działała w najlepszej wierze, próbowała nie dopuścić, by taki człowiek, za jakiego mnie uważała, decydował o zdrowiu i życiu innych ludzi.
Nie umiałem wówczas wyjaśnić pomyłki, jaka zaszła na skutek głupiego zbiegu wydarzeń i jeszcze głupszej ich interpretacji. Byłem zbyt młody i nie potrafiłem przekonać starszej ode mnie kobiety, wzbudzić jej zaufania na tyle, by zechciała przyjąć do wiadomości wyjaśnienia.
Zaczęło się od mojej wielkiej muzycznej pasji
Były późne lata osiemdziesiąte, słuchaliśmy wówczas namiętnie radiowej Trójki, bo tylko tam puszczano muzykę, jakiej nigdzie indziej nie było. Pasjonaci przywozili z zagranicy płyty i dzielili się nimi na antenie. Dla mnie każda audycja była świętem. Czekałem na nią z magnetofonem w gotowości, bo nagrywałem te muzyczne perełki.
Płyty winylowe powoli odchodziły do lamusa, wypierały je kompakty, u nas zupełnie nieznane. Dlatego niedzielna audycja „Wieczór z płytą kompaktową” była jedyną okazją, żeby nagrać nowości, które redaktorzy muzyczni przywieźli ze zgniłego Zachodu.
Był tylko jeden mały problem – audycja kończyła się o północy, co oznaczało, że kładłem się spać praktycznie w poniedziałek. Bo jeszcze trzeba było sprawdzić dwugodzinne nagranie…
Rano wstawałem najpóźniej, jak się dało, i nieprzytomny jechałem na zajęcia. Nie ja jeden, ale po mnie akurat było widać. Muzyczna pasja odciskała na mojej twarzy widoczne piętno. Zawsze miałem skłonność do podpuchniętych, podbitych sinymi podkówkami oczu.
Wystarczyło, że się nie wyspałem albo zmęczyłem i już wyglądałem jak ofiara libacji alkoholowej, a przynajmniej tak się niektórym kojarzyłem. Pani docent należała do tego grona.
Uważała mnie za zero
Od pewnego czasu uważnie mnie obserwowała. Na poniedziałkowych zajęciach łapałem jej pełne niesmaku spojrzenie, jakim obdarzała moją zarośniętą gębę. Nie zwracałem na to szczególnej uwagi, czułem się usprawiedliwiony – nie ogoliłem się, bo nie miałem rano czasu. Śpieszyłem się, żeby zdążyć na uczelnię, kto by tam myślał o szlifowaniu aparycji.
A do tego, że z jednodniowym zarostem, po góra czterech godzinach snu wyglądałem jak menel, byłem przyzwyczajony. Cóż, nie każdy jest Adonisem.
Nie zdawałem sobie sprawy, co pani docent o mnie myśli. Niechcący wyrabiałem sobie u niej opinię pijaka i imprezowicza, a gwoździem do trumny stał się pamiętny niedzielny wieczór, kiedy zacięła się płyta.
Czyhałem przy radiu gotów do nagrania najnowszego krążka Chrisa de Burgha. Jak zawsze w niedzielny wieczór byłem w podniosłym nastroju, czekała mnie muzyczna uczta, którą zamierzałem uwiecznić na taśmie. Jednak coś w studiu poszło nie tak i płyta zaczęła przeskakiwać. Prowadzący przepraszali, wznawiali nagranie, a czas leciał.
Tym razem pobiłem rekord niewyspania
Kiwałem się, słuchając wykładu pani docent, skupiłem się na tym, żeby utrzymać oczy otwarte. Czułem, że zaraz zasnę. Zdążyłem pomyśleć, że to cenne doświadczenie dla lekarza, bo pewnie tak zachowują się pacjenci chorzy na narkolepsję, kiedy usłyszałem nad głową głos:
– Panie Jerzy, chciałabym z panem porozmawiać po ćwiczeniach. Proszę zajrzeć do mojego gabinetu.
To nie była prośba, tylko polecenie. Pani docent kompletnie mnie zaskoczyła, ale starałem się zachować fason.
– Oczywiście – kiwnąłem głową i niespodziewanie donośnie czknąłem. Ze zdenerwowania, mam tak od dziecka.
„Skurcz przepony przy otwartej nagłośni” – przypomniałem sobie medyczną definicję czkawki. Pani docent patrzyła na mnie z takim wyrazem obrzydzenia, że aż się przestraszyłem. Po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że żarty się skończyły i mogę mieć kłopoty.
Po zajęciach zgłosiłem się na rozmowę
Byłem gotów wszystko wytłumaczyć, wyjaśnić nieporozumienie, a nawet jeżeli będzie trzeba – przeprosić, choć nie wiedziałem za co. Za wygląd? Pamiętałem jednak, że będę zdawał u docent Janiny L. egzamin ustny, dlatego wolałem nie dyskutować. Zapukałem i wszedłem do gabinetu. Siedziały tam dwie osoby – moja prześladowczyni i dziekan. Zamarłem.
– Panie Jerzy – zaczął dziekan. – Poprosiliśmy tu pana, bo jesteśmy zaniepokojeni. Pana postawa moralna budzi wątpliwości. Pani docent jest doświadczonym nauczycielem akademickim, a ponadto lekarzem z powołania. Ufam jej osądowi, jeżeli ona uważa, że pańska etyka i sposób prowadzenia się są niedopuszczalne, to ja się z nią zgadzam. Postanowiłem jednak dać panu szansę. Proszę potraktować tę rozmowę jako pierwsze i jedyne ostrzeżenie. Lekarz to zawód społecznego zaufania, niech pan o tym pamięta. Jest jeszcze czas, by wybrać inną drogę życiową.
Nie mogłem uwierzyć w to, co słyszałem. Na jakiej podstawie docent tak mnie oczerniła? Próbowałem wyjaśnić nieporozumienie, ale równie dobrze mogłem udowadniać, że nie jestem wielbłądem. Dla docent Janiny byłem lumpem i alkoholikiem.
Robiła więc wszystko, żeby utrudnić mi życie, egzamin u niej udało mi się zdać dopiero za drugim podejściem. Pani Janina uważała, że nie powinienem być lekarzem i bardzo się starała, bym nie skalał tego szlachetnego zawodu. Odetchnąłem dopiero na czwartym roku, kiedy nasze drogi rozeszły się.
A teraz była moją pacjentką
Patrzyłem na starą schorowaną kobietę, którą miałem przygotować do skomplikowanej operacji i przeprowadzić przez trudy, które były wyzwaniem dla jej słabego serca.
– Jestem ciężkim przypadkiem, prawda doktorze? – w oczach pani docent zobaczyłem dawny niezłomny błysk.
– Tak – nie było sensu zaprzeczać, ona też była lekarzem. – Ale dam sobie z panią radę. Będę ostatnim człowiekiem, którego pani zobaczy, zasypiając i pierwszym, który panią przywita.
– Wiem – powiedziała i nagle wzrok jej się wyostrzył. – Czy my się nie znamy?
– Prawdę mówiąc… – zacząłem oględnie. Nie chciałem jej przypominać nieporozumienia. Nie w takiej chwili.
– Pewnie byłeś moim studentem. Tylu was było, nie wszystkich pamiętam.
Poczułem podziw. Była w przededniu zabiegu, który miał zadecydować o życiu lub śmierci, a myślała o byłych uczniach. Pani docent wychowała kilka pokoleń lekarzy, niezłomnie wpajając im nie tylko wiedzę, ale i etykę zawodu. Co prawda o mało nie padłem ofiarą jej pasji, ale po latach zamiast złości, czułem szacunek.
Czekałem na nią na sali operacyjnej. Wjechała na wózku, ale odrzuciła wszelką pomoc i sama położyła się na stole.
– Rób chłopcze, co do ciebie należy – zarządziła.
– Policzy pani do dziesięciu… – zacząłem, przygotowując maskę, ale pani docent wstrzymała moją dłoń.
– Wiem, kim jesteś, przypomniałam sobie – zdążyła powiedzieć, zanim odpłynęła w nieświadomość.
Operacja była bardzo trudna
Pilnowałem parametrów życiowych pacjentki, dwoiłem się i troiłem przez kilka godzin, z ulgą przyjmując zakończenie operacji. Pani docent wybudziła się o czasie.
– Najgorsze za panią, pani Janino – uśmiechnąłem się do niej.
– Jesteś dobrym lekarzem, Jerzy – powiedziała słabym głosem. – Nie miałam wtedy racji. Pomyliłam się. Przepraszam. O mało nie złamałam ci życia.
– A wszystko przez muzykę…
– Nadal trudno mi uwierzyć w to wyjaśnienie – głos pani Janiny nabrał mocy.
– Proszę tylko nie dzielić się tymi wątpliwościami z ordynatorem – powiedziałem pół żartem. – Bo będę miał kłopoty.
– Masz moje słowo, chłopcze – obiecała pani docent.
Czytaj także:
„Traktowałam ją jak rodzoną siostrę. Nigdy nie sądziłam, że zniknie z nowym facetem i wszystkimi moimi oszczędnościami”
„Mąż nie umie nakarmić ani przewinąć naszego dziecka. Wydzwania do mnie z wrzaskiem, gdy tylko ruszę się z domu”
„Miałam dość spotykania się z chłoptasiami, więc poszłam po radę do wróżki. Prawdziwy macho czekał tuż za rogiem”