„Na starość stanęłam na ślubnym kobiercu ze skąpcem. Mój nowy mężulek, by oszczędzić kasę, nie dał mi nawet obrączki”

Kobieta wyszła za skąpca fot. Adobe Stock, JackF
„Na weselnym obiedzie miało być raptem 20, może 25 osób, a on tu jakieś oszczędności chce robić na burakach czy marchwi?! Takiego Bartosza to ja dotąd nie znałam! Wydawało mi się, że to mężczyzna z gestem, poza tym nie brakowało nam przecież pieniędzy”.
/ 24.11.2022 10:30
Kobieta wyszła za skąpca fot. Adobe Stock, JackF

Sobotnimi samotnymi wieczorami lubiłam wracać do swojej przeszłości, oglądałam stare zdjęcia, czytałam wiersze pisane do szuflady, odświeżałam pamiątki. I właśnie podczas tego zajęcia zastała mnie kiedyś wnuczka.

– Babcia przegląda rodowe klejnoty – zaśmiała się na widok rozłożonej na stole skromnej biżuterii. – Ale dziwny pierścionek, dwukolorowy.

– To obrączka – uśmiechnęłam się. – A złoto ma różne odcienie, bo jedno jest ze wschodu, drugie z zachodu.

– Przecież na ślubie z dziadkiem Bartoszem miałaś inną, taką wypukłą – zauważyła rezolutnie Hania.

– Masz rację, skarbie – westchnęłam i wróciłam myślami do tamtych, wcale nie tak odległych lat.

Nie zawiodłam się

Od ośmiu lat byłam wdową, dzieci wyfrunęły już z rodzinnego gniazda, każde z nich miało swoje życie, całkiem dobrze ułożone. Nie sądziłam, że jeszcze coś mnie czeka. Jednak, gdy poznany w sanatorium mężczyzna, także owdowiały, zaproponował mi spotkanie, zgodziłam się. W Ciechocinku dał się poznać jako miły, szarmancki pan z klasą, miałam nadzieję, że takim pozostanie.

Bartosz okazał się dobrym, czułym i troskliwym towarzyszem. Oboje byliśmy na emeryturze, pieniędzy nam nie brakowało, bo i potrzeby mieliśmy niewielkie, za to wiele wolnego czasu. Toteż nasze wspólne życie byłoby całkiem szczęśliwie… gdyby nie jedna sprawa.

Bartosz, podobnie jak cała jego rodzina, był głęboko wierzącym katolikiem. A ja, wdowa po byłym peerelowskim partyjnym sekretarzu, podchodziłam do sprawy wiary ze sporym dystansem. Nie miałam potrzeby co tydzień biegać do kościoła ani spowiadać się z grzechów, czego Bartosz zupełnie nie mógł zrozumieć. Ale najbardziej bolało go, że nie mieliśmy ślubu. Oczywiście kościelnego, bo cywilnego i tak nie uznawał.

– Nie mogę przystąpić do komunii świętej – skarżył się co niedzielę.

– Czy my robimy w życiu coś złego, krzywdzimy kogoś? – obruszałam się. – Nie żyjemy w średniowieczu, wystarczy, że sumienie mamy czyste.

– Ja nie mam – upierał się Bartosz.

– Kochamy się i szanujemy, ale żyjąc ze sobą, grzeszymy grzechem śmiertelnym. Chcę cię poślubić przed Bogiem…

– Myślisz, że po ślubie stanę się lepszą partnerką? – wzruszyłam ramionami. – Nie ma mowy! Zresztą, już raz byłam legalną żoną i…

– Z Frankiem nie mieliście kościelnego ślubu – przerwał mi – więc to się nie liczy.

Zrobiło mi się ciemno przed oczami

Jak to się nie liczy?! Przecież przeżyliśmy razem prawie trzydzieści lat, wychowaliśmy na dobrych, porządnych ludzi dwoje naszych dzieci. Żyliśmy uczciwie i zgodnie, a że mieliśmy tylko ślub cywilny… Takie były wtedy czasy.

Byliśmy z Frankiem wojennym pokoleniem, młodość upłynęła nam w wielkiej biedzie. Dorabialiśmy się od przysłowiowej łyżki, każdą zarobioną złotówkę odkładaliśmy na mieszkanie, tak że nawet na ślubne obrączki nie było nas stać. Pożyczył nam je kolega męża i zaraz po skromnej uroczystości musieliśmy je oddać.

Jednak na dziesięciolecie naszego ślubu Franek zrobił mi wielką niespodziankę. Z wycieczki do Związku Radzieckiego, pociągiem przyjaźni, przywiózł mi obrączkę, gruby, wypukły ciemnozłoty krążek, który włożył mi na palec właśnie w rocznicę. Jaka ja wtedy byłam szczęśliwa. Dziwiłam się tylko, że ten krążek jest taki ciemny.

– To złoto ma sporo miedzi, stąd taka barwa – wytłumaczył mi mąż.

– Ale dlaczego tylko jedna? – spytałam. – Dla siebie nie przywiozłeś?

– Legalnie można przewieźć tylko jedną sztukę złota – zaśmiał się. – Ważne, żebyś ty miała, wiem jak marzyłaś o obrączce…

Nosiłam tę obrączkę, za siebie i za niego, i nigdy jej nie zdjęłam z palca. Nawet wtedy, gdy mąż nie żył już od lat, a ja byłam z Bartoszem. A teraz zanosiło się na to, że wkrótce będę nosić dwie obrączki. Bo wiedziałam, że wcześniej czy później ulegnę Bartoszowi i zgodzę się na ślub, oczywiście kościelny. Zwłaszcza, że także jego dzieci, również bardzo wierzące, coraz mocniej na to nalegały.

Przyszedł dzień, gdy powiedziałam Bartoszowi „tak”. Uszczęśliwiony, natychmiast zajął się przygotowaniami do ślubu. Wynalazł miłą knajpkę, w której mieliśmy wydać weselny obiad. Właścicielem lokalu był jego dawny kolega.

– Ma u mnie dług wdzięczności, więc skóry z nas nie zedrze, poza tym o tej porze roku wszystko jest tanie – opowiadał zadowolony.

– Co jest tanie? – w pierwszej chwili nie zrozumiałam, o co chodzi.

– No wszystko, jak to jesienią, warzywa, owoce… na przyjęcie – odparł.

Myślałam, że ze mnie żartuje

Na weselnym obiedzie miało być raptem dwadzieścia, może dwadzieścia pięć osób, a on tu jakieś oszczędności chce robić na burakach czy marchwi?! Takiego Bartosza to ja dotąd nie znałam! Wydawało mi się, że to mężczyzna z gestem, poza tym nie brakowało nam przecież pieniędzy. Przypomniałam sobie kiedyś zasłyszaną przypadkiem rozmowę, gdy jego syn, Michał, skarżył się, że z ojca straszny sknera jest. No i chyba coś było na rzeczy.

Jednak prawdziwa niespodzianka czekała mnie, gdy poruszyłam sprawę naszych ślubnych obrączek. Co prawda spodziewałam się, że to Bartosz pierwszy coś powie, ale że termin ślubu się zbliżał, a ja się nie doczekałam, więc…

– Do jubilera może byśmy się wreszcie wybrali – zagadnęłam przy kolacji. – Obrączki trzeba wybrać…

– Przecież ty masz swoją, ja też, po co nam nowe? – odparł lekkim tonem.

No nie, tego się nie spodziewałam! Przyszło mi do głowy, że ja chyba wcale Bartosza nie znałam. Żeby robić oszczędności na produktach do weselnego obiadu, na ślubnych obrączkach…

– To przecież nasz ślub, twój i mój, powinniśmy mieć swoje własne obrączki! – zezłościłam się.

– Dajże spokój – Bartosz objął mnie i przytulił. – Krążek metalu bardziej się liczy dla ciebie niż prawdziwe uczucie?

Dałam spokój, ale nie mogłam przestać myśleć o tym, że obrączkę, podarowaną mi kiedyś przez Franka, będzie mi zakładać na palec inny mężczyzna. W końcu nadszedł długo wyczekiwany dzień ślubu. Gdy w kościele na srebrnej tacce ujrzałam gruby, czerwonawy krążek, myślałam, że zemdleję. Powtarzałam przysięgę małżeńską, patrząc w twarz Bartosza, w jego ciemne, ciepłe oczy, ale w głębi serca widziałam niebieskie, radosne oczy Franka. I w głowie tłukła mi się jedna myśl, że tak naprawdę, to w tym momencie zaślubiam przed Bogiem właśnie jego.

Nie wiem, jak udało mi się dojść do krzesła, Bartosza widziałam jak przez mgłę, nie mogłam już ukryć łez. Wszyscy myśleli, że płaczę ze szczęścia, a ja byłam tak dziwnie wzruszona. Przez tę wspólną obrączkę wszystko mi się poplątało, tamten ślub z Frankiem i ten z Bartoszem. Nie dane nam było przeżyć wielu lat z Bartoszem. Jakiś czas po ślubie poważnie zachorował i te ostatnie miesiące były prawdziwym sprawdzianem dla naszego małżeństwa. Mąż bardzo cierpiał i serce mi się krajało, gdy pielęgnując go, wiedziałam, że nie mogę mu pomóc.

– Nie tak miało być, lepiej, żebyś mnie oddała do domu opieki, nie męczyła się ze mną – przykro mi było słuchać, gdy tak mówił.

– Przysięgałam ci na dobre i na złe, przed Bogiem, zapomniałeś już? Jesteś moim mężem.

– A ja ci nawet nie dałem obrączki – westchnął ciężko.

– Nie myśl o tym, to nie jest ważne.

– Muszę ci coś powiedzieć, ja wtedy naprawdę nie miałem pieniędzy – Bartosz szeptał gorączkowo. – Michał wziął wielki kredyt pod hipotekę, coś mu nie wyszło w interesach, no i dałem mu wszystko, co miałem, do ostatniego grosza, nie mogłem odmówić dziecku…

Pomyślałam z gorzką ironią, że to właśnie Michał zawsze najbardziej narzekał na skąpstwo Bartosza.

– Nawet u tego kolegi zadłużyłem się z przyjęciem weselnym, a tobie nic nie powiedziałem, nie chciałem cię martwić, byłaś taka szczęśliwa…

Mąż czuł się coraz gorzej

– To tylko sakrament chorych – starał się mnie uspokoić. – I jeszcze coś, co powinienem już dawno zrobić.

Nie rozumiałam, o co chodzi, tym bardziej że zanim przyszedł ksiądz, pojawiła się u nas moja córka z mężem. Widziałam, jak podała Bartoszowi małe pudełko, nie miałam jednak głowy zapytać, co to takiego.

Zrozumiałam wszystko dopiero wtedy, gdy po przyjęciu sakramentu, Bartosz oddał księdzu to pudełeczko. Leżały w nim dwie złote obrączki.

– Bardzo ojca proszę o jeszcze jeden sakrament – był tak słaby, że ledwie mógł mówić. – Chcieliśmy z żoną odnowić naszą przysięgę…

Byłam tak zaskoczona, że skinęłam tylko głową, przyklękłam przy łóżku Bartosza. Powtórzyliśmy przysięgę małżeńską, potem mąż wsunął mi na palec zbyt duży krążek z jasnego złota… Do jego śmierci nosiłam obie obrączki na jednym palcu. A potem oddałam je do złotnika, by zrobił mi z nich misterną plecionkę, na przemian ciemne i jasne złoto. Była bardzo piękna, oryginalna, obrączka moich dwóch mężów.

– To kawałek pięknej, rodzinnej historii, takiej romantycznej – westchnęła wnuczka. – Pewnie ich obu masz teraz w swoim sercu?

Uśmiechnęłam się do Hani. Nie spodziewałam, że ta nowoczesna piętnastolatka, nosząca kolczyk w nosie i postrzępione dżinsy, tak dobrze mnie zrozumie. Pomyślałam, że kiedyś z radością ofiaruję jej ten kawałek romantycznej historii zawartej w dwukolorowej obrączce.

Czytaj także:
„Na wieść o moim rozwodzie tata dostał zawału, a mama udaru. Nic dziwnego, oddali zięciowi większość majątku”
„Po śmierci męża sąsiadce odbiło. Sprowadza sobie kochanków, gzi się z byle kim, a Staszek się w grobie przewraca”
„Mój konflikt z sąsiadką zaczął się od głupoty. Czy dlatego, że jest samotna i stara, mamy jej na wszystko pozwalać?"

Redakcja poleca

REKLAMA