Moje sukcesy są samotne, a kiedy popełniam błędy, z konsekwencjami też muszę się mierzyć sama. Nikt nie pospieszy mi z pomocą, nikt nie pocieszy. Zwykle dotyczy to spraw wagi piórkowej, jak niechęci do jedzenia surówek albo noszenia kapci. Czasem bywa poważnej. Nie sądziłam jednak, że szereg błahych decyzji lub ich brak mogą zagrozić życiu mojej córki.
Tamtego dnia wybrałam się z Hanią nad staw. Była niedziela, środek lata, żar lał się z nieba. Nad wodą panował spokój, bo miejscowi chodzili nad większe jezioro. Staw, zarośnięty liliami wodnymi, skutecznie zniechęcał do kąpieli. Nie umiem pływać i nigdy nie wchodzę do wody głębiej niż do pasa, nie lubię też gwaru ani ścisku. Chciałam poleżeć sobie w cieniu pod brzozą, poczytać i później poopalać się na materacu na płyciźnie.
Rozłożyłam się na kocu i sięgnęłam po czasopismo, Haneczka taplała się tuż przy brzegu. Miała na sobie dmuchane koło i dodatkowo rękawki do pływania, bo chciałam być pewna, że jest bezpieczna. Co jakiś czas zerkałam na nią: grzecznie się bawiła. Panował straszny upał i oczy same mi się zamykały. Zmrużyłam powieki. Wiedziałam, że nie wolno mi zasnąć ani nawet się zdrzemnąć. Po prostu chciałam chwilę poleżeć, odpocząć. Zaraz otworzę oczy, za moment…
Bez niej moje życie straciłoby sens
Nade mną szumiały liście drzew, gorące powietrze otulało mnie jak kołdra, Haneczka pluskała się przy brzegu, nucąc coś pod nosem. Było mi tak dobrze, tak błogo… Zdało mi się, że fruwam. Unosiłam się pośród obłoków, kiedy z oddali dobiegł mnie głos:
– Mamo! Mamo!
Haneczka była maleńka jak mrówka. Machała do mnie, wołając.
– Mamo, mamo!
Wtedy się zbudziłam.
– Mamo, mamo, pać, pać! – głosik Haneczki był całkiem realny.
Chryste, jak mogłam zasnąć, pilnując dziecka nad wodą?! Byłam zła na siebie. Natychmiast popatrzyłam na płyciznę przy brzegu i złość momentalnie zmieniła się w przerażenie. Hani tam nie było!
– Mamo, pać, pać! – wołała.
Spojrzałam… Matko Boska! Zasłoniłam usta dłonią, żeby nie krzyknąć. Mała jakimś cudem dostała się na środek stawu. Nie chciałam jej przestraszyć. Unosiła się spokojnie na powierzchni wody, nieświadoma grożącego jej niebezpieczeństwa. Ale przecież w każdej chwili coś mogło się stać. Mogła zaplątać się w łodygi lilii. Z koła i z rękawków mogło zejść powietrze. Mógł ją złapać skurcz…
– Ślicznie pływasz, skarbie! Mamusia zaraz do ciebie przypłynie! – zawołałam do niej, starając się, by mój głos brzmiał spokojnie i wesoło.
Dłonie mi się trzęsły z pośpiechu i zdenerwowania, kiedy nadmuchiwałam materac. Płuca paliły, w głowie dudniło. Jezu, tylko brakuje, żebyś tu zemdlała. Ogarnij się! Leżąc na brzuchu, wiosłowałam rękami. Popędzało mnie pragnienie, by jak najszybciej znaleźć się przy córce. Hamowała obawa, że jak spadnę z materaca, to… to co wtedy będzie z Hanią? Kto ją uratuje? Kto się nią zajmie? Kto ją wychowa? A jeśli nikt się nie pojawi? Jeśli obie skończymy w tej czarnej, zimnej głębi?
Nie, nie myśl o tym! Zapomnij o mrocznej toni, o rybach, które będą skubać twoje martwe ciało, o zamulonym dnie, które stanie się waszym grobem, jeżeli popełnisz błąd…
Jeśli nie ja, to kto ją ocali?
Ale nie mogłam o tym nie myśleć! Nie wyobrażać sobie, nie wizualizować! To było silniejsze ode mnie. Nigdy wcześniej nie odczuwałam lęku przed wodą, bo po prostu unikałam ryzyka. Nie pchałam się na głęboką wodę, nie traciłam gruntu pod nogami, dokładnie jak w życiu. Ale teraz nie miałam wyjścia. Jeśli nie ja, to kto ocali Hanię? To moja wina i odpowiedzialność. To moje wybory – małe i duże, przeszłe i obecne – doprowadziły do sytuacji, w której Hania znalazła się sama na środku stawu, za jedną opcję ratunku mając matkę nieumiejącą pływać.
I ta beznadzieja matka nieustępliwie posuwała się do przodu. Bo miałam cel. Bo miałam Hanię. Tylko ją na całym świecie. Bo bez niej wszystko inne straciłoby sens. Dlatego zapomnij o strachu, myśl o Hani, tylko o Hani, powtarzałam siebie, płynąc wytrwale w stronę córki.
– Mama, mama! – malutka wymachiwała radośnie rączkami.
Dzieliło mnie od niej raptem pięć metrów, kiedy zobaczyłam coś, co zmroziło mi krew w żyłach. Po powierzchni wody płynął wąż!
Nieduży, najwyżej kilkanaście centymetrów długości. Ale nie znałam się na wężach i nie wiedziałam, czy to nieszkodliwy zaskroniec, czy coś jadowitego. Gad sunął po wodzie zygzakiem, unosząc do góry głowę. Płynął prosto na Haneczkę. Zaczęłam się modlić. Niech ten wąż ją ominie, Boże, niech zniknie, niech… Uff, udało się. Gad lekko skręcił w prawo.
I wtedy Haneczka go zobaczyła. Zamiast się przestraszyć, cofnąć, wyciągnęła rączkę…
– Nie! – wrzasnęłam.
Nie myślałam, co robię, to był odruch. I straszny błąd. Córka popatrzyła na mnie, wykrzywiła usta w podkówkę i… zaczęło się. Wymachiwanie rączkami i nóżkami, darcie się wniebogłosy. Spłoszony wąż błyskawicznie odpłynął, ale miotająca się w złości Hania była teraz w poważniejszym niebezpieczeństwie. W każdej chwili mogła się zachłysnąć! Powtarzałam, że już dobrze, wszystko dobrze, ale bez skutku. Mądrzy i doświadczeni ludzie radzą przeczekać bunt dwulatka i zwykle tak robiłam, dawałam się małej wyzłościć, ale… nie na środku stawu! Tylko co mogłam zrobić, skoro już wpadła w szał? Przede wszystkim muszę do niej dotrzeć. Na tym się skupiłam, wiosłując rękami jak oszalała.
Potworna wizja dodała mi sił. Tylko bez paniki!
Już po chwili byłam przy Hani.
– Chodź do mamusi, kochanie.
Uszczęśliwiona, że mam ją w zasięgu ramion, przestałam myśleć logicznie. Złapałam ją mocno, chcąc wciągnąć na materac. Kolejny z szeregu błędów. Powinnam poczekać, aż się uspokoi. Hania zaczęła mnie odpychać, wyrywała się, wiła jak piskorz. Próbowałam ją przytrzymać, ale nie dałam rady. I nie dość, że ją wypuściłam, to jeszcze sama wpadłam do wody. Natychmiast zaczęłam się na niego gramolić, ale zmęczone ręce wykonały zły ruch i materac… odskoczył. Wpadłam w panikę. Szamotałam się dziko, próbując utrzymać na powierzchni, ale byłam taka ciężka, taka niezgrabna… Czułam, że opadam w dół, że zaraz się utopię, a wtedy…
Wtedy nikt nie pomoże Haneczce. Zakrztusi się wodą i udusi. Albo wychłodzi się śmierć. Nie wiadomo, jak długo będzie przedtem cierpieć. Boże, litości! Ta potworna wizja dodała mi sił i przywróciła trzeźwość umysłu. Samotnym matkom nie wolno panikować. Nie miotaj się jak kretynka. Przebieraj powoli rękami i nogami jak piesek, każdy głupi to potrafi!
Zadziałało. Przestałam opadać. Teraz muszę dotrzeć do materaca, wdrapać się na niego i podpłynąć po Haneczki. Plan był niby prosty, ale w realizacji porównywalny ze zdobyciem K2. Materac dryfował trzy metry ode mnie, kosmicznie daleko dla kogoś, kto nie umie pływać. Hania wciąż płakała, a ja musiałam zignorować jej szloch i skupić się na pierwszym punkcie. Zagryzłam usta i żmudnie parłam przed siebie. Posuwałam się strasznie powoli, chwilami odnosząc wrażenie, że stoję w miejscu, ale nie poddawałam się. W końcu udało mi się dopłynąć do materaca.
Kolejnym cudem było wczołganie się na niego. Pewnie coś sobie naderwałam przy okazji, ale nieważne. Potem ostrożnie podpłynęłam do córeczki. Na szczęście bunt Hani przeszedł w fazę żałosnego popłakiwania. Już nie chciała być z dala ode mnie, wolała się przytulić, więc udało mi się ją wciągnąć na materac. Kiedy znalazła się w moich ramionach, rozpłakałam się…
To jeszcze nie koniec, jeszcze musimy dopłynąć do brzegu, przestrzegłam samą siebie. Już to przerabiałam: zbyt wczesne rozluźnienie się może być fatalne w skutkach. Ale tym razem nie popełniłam żadnego błędu.
Naturalną reakcją po takiej przygodzie byłoby unikanie akwenów i zniechęcenie do nich Hani. Ale wystarczająco długo byłam tchórzem. Postanowiłam zapisać nas na lekcje pływania. Nie zawsze będę przy córce. Moim obowiązkiem jest wyposażenie jej w konieczne do przetrwania umiejętności. Pływanie do nich należy.
Czytaj także:
„Mój synek dobrze pływa, ale nad morzem zaskoczyła go wysoka fala. Uratował go tajemniczy nieznajomy”
„Omal nie zginęłam, ale nie żałuję. To dzięki temu poznałam mojego Marka - kochanego wybawcę”
„Na moich oczach utonęła przyjaciółka. To miał być żart, więc nawet jej nie ratowałam. Od tamtej pory prześladuje mnie klątwa”