Obudziło mnie pianie koguta. Nie umiem długo wylegiwać się w łóżku, ale ptaszysko było lepsze ode mnie. Ledwie świtało, a ono już darło dziób… Przypomniał mi się pierwszy poranek w Mrowcach, wtedy też obudziły mnie wrzaski kuraka przecięte dramatycznie odgłosem uderzenia siekiery. Wybiegłam na dwór wzburzona morderstwem i zobaczyłam zarośniętego faceta w niedbale nasuniętej na przydługie włosy czapeczce typu pończocha. Wymachiwał siekierą rąbiąc polana, a kogut chodził obok pnia i stroszył bojowo pióra.
– Nie lubi mnie, psia jego mać, ale już niedługo jego rządów. Skończy w rosole – pogroził ptakowi toporkiem.
Tak poznałam Jana, gospodarza w chacie z widokiem na Tatry – odwiedzam jego dom już czwarty rok. Kiedy liście zaczynają się przebarwiać, a dzieci wracają do szkoły, ja zbieram się do odlotu. Ciągnie mnie do gór, do drewnianego domu, w którym nocą kryją się przed chłodem świerszcze, i przede wszystkim do tutejszych ludzi: twardych, prostolinijnych, honorowych i wartych przyjaźni.
Kiedyś takie wycieczki uznałabym za nudne. W poszukiwaniu słońca i egzotyki jeździliśmy z Grzegorzem po świecie, za każdym razem starannie planując kolejną wyprawę. Nie powiem, przywoziliśmy mnóstwo wrażeń i zdjęć, którymi mogłam pochwalić się w biurze. Zwiedziłam kawał świata. Pamiętam lazurowy błękit morza Egejskiego łączący się z niebem tak niebieskim, że aż nieprawdziwym. Odpoczywałam w cieniu doryckich kolumn, kupowałam egzotyczne przyprawy na marokańskim suku. Z każdej wyprawy przywoziliśmy mnóstwo wrażeń i już od listopada zaczynaliśmy oszczędzać na następną. Nawet po przejściu na emeryturę udało nam się wyskrobać pieniądze na tańszy, bo poza sezonem, krótki pobyt na Wyspach Kanaryjskich.
Rany, tutaj ludzie są tacy życzliwi!
I nagle wszystko się skończyło. Mój Grzegorz był okazem zdrowia, nigdy się na nic nie skarżył, śmierć przyszła po niego niespodziewanie. Rozległy zawał serca, pogotowie, reanimacja na podłodze. Udało się, ratownicy zawieźli go do szpitala. Nie wybudził się już ze śpiączki, umarł nieprzytomny. Zostałam sama.
Nie wiedziałam, jak żyć, co ze sobą zrobić. Nie umiałam egzystować w pojedynkę, najprostsze czynności mnie przerastały, kłopoty dnia codziennego wydawały się nie do przeskoczenia. Strasznie tęskniłam za mężem, brakowało mi jego obecności, wieczornych rozmów, nawet bałaganu, jaki zawsze robił w łazience.
– Mamo, powinnaś wyjechać, zmienić otoczenie, odpocząć – mówił z troską syn mieszkający z rodziną na drugim końcu Polski.
W końcu mnie namówił. Nigdy nie wyjeżdżałam sama, ale postanowiłam wziąć byka za rogi i spróbować. Już w autobusie pożałowałam, że opuściłam bezpieczny dom. Z tyłu busa najwidoczniej odbywała się mała libacja, dobiegały głośne śmiechy i soczyste przekleństwa. Pasażer obok spał snem sprawiedliwego, cicho pochrapując i mocno przechylając się w moją stronę. Obserwowałam go z niepokojem, pewna, że grawitacja w końcu go pokona. Kiedy spróbował oprzeć się o mnie, a głowę ułożył na moim ramieniu, trąciłam go mocno łokciem.
– Co jest? – poderwał się czujnie.
Chrząknęłam znacząco.
– Zasnąłem? To być może, straszny śpik mnie w busie bierze, już tak mam od dzieciństwa – wyjaśnił bez żenady. – Z roboty jadę, dwa dni w domu pobędę i wracam, ale wyspać muszę się w drodze, bo w domu huk zajęć i stęsknione za ojcem dzieciaki. Moja też coś wspominała, że doczekać się nie może – zarechotał znacząco. – A pani szanowna do rodziny jedzie?
– Nie, na wakacje – mruknęłam niezachęcająco.
Spojrzał na mnie jak na wariatkę.
– Teraz? Na Mazury? – prychnął. – Słyszałem, że ludziom podoba się u nas na jesieni, ale ja bym osobiście się nie pchał. Jak deszcz popada, to można się utopić. Robić nie ma co, w lesie mokro, na drogach błoto po pachy. Ale to u nas, na wiosce, może pani szanowna do Mikołajek na przykład? Tylko że tam drogo…
Tak oto zjeździłam całą okolicę
Miałam zarezerwowane miejsce w gospodarstwie agroturystycznym, ale nie zamierzałam faceta o tym informować. Chętnie pojechałabym na Kretę, tam nawet w październiku świeci słońce, ale z kim? Finanse też pozostawiały wiele do życzenia, nie chciałam wykorzystywać syna, który proponował dołożenie się do wycieczki. Kobieta samotna nie ma wielkiego wyboru. Pomyślałam, że sielski dom na Mazurach będzie dla mnie w sam raz. Może tam spotkam jakąś życzliwą duszę do spacerów i rozmów?
– Pani da torbę, pomogę – mężczyzna, który próbował przespać się na moim ramieniu, wyjął mi z ręki bagaż.
Bus zakończył kurs, ale wciąż nie byłam jeszcze u celu.
– Pani do Heleny? Ładny biznes dziewczyna rozkręciła, ma łeb na karku i niebrzydka jest. Szkoda że mnie kiedyś nie chciała. Do technikum z nią chodziłem, bo ja małe dwadzieścia kilometrów dalej mieszkam. Rzut beretem… Szwagier po mnie wyjechał, to panią podwieziemy. Pani siada z tyłu.
Uznałam, że nie mam innego wyjścia. Jak podróżowałam z Grzegorzem, było całkiem inaczej. Mniej… kolorowo, bardziej przewidywalnie. Nikt nie pokładał się na mnie, ale też nie okazywał życzliwości, wyrywając bagaż, nie proponował skrawka miejsca obok jakiejś maszyny.
– Silnik od pompy woziłem do kumpla, żeby naprawił – wyszczerzył zęby szwagier, oglądając z upodobaniem moją minę we wstecznym lusterku.
Zajechaliśmy z fasonem przed uroczy dom ze żwirowanym podjazdem. Pensjonat wyglądał na całkiem nową inwestycję.
– Hela! Gościa ci przywiozłem – krzyknął szwagier, a mój nowy znajomy wyjął z bagażnika torbę; na ganku pojawiła się młoda kobieta.
– Witam panią, czekaliśmy z obiadem – schyliła się po bagaż, ale wyjęłam jej go z rąk; nie jestem jeszcze taka stara, żeby nosić za mną torbę.
– A nas na obiad nie zaprosisz? – przymilił się szwagier. – Hela gotuje jak anioł, ale jakby co pani nie przypasowało, to niech pani wali jak w dym na sąsiednią wioskę i pyta o Ambroziaków. Każdy pokaże – pouczył mnie mój współpasażer z busa.
– Jedźcie już, rany – wzniosła oczy do nieba Hela i zwróciła się do mnie: – To fajne chłopaki, chociaż jak byli młodsi, tylko wygłupy były im w głowie. Ten Ambroziak nawet startował do mnie, ale wolałam kogoś poważniejszego.
W pokoju opadłam na łóżko rozweselona. Co za mili ludzie tu mieszkają! Jak szybko można się z nimi zaprzyjaźnić! Kiedy jeździliśmy z Grzegorzem za granicę, byliśmy tylko we dwoje. My i zabytki, egzotyczne krajobrazy. Tutaj było inaczej, prościej i zabawniej. Samotność mniej mi doskwierała.
Po południu wybrałam się na spacer. Zamglone jezioro, ciemnozielona ściana lasu, rudziejące trzciny. Jak w bajce. Oddychałam głęboko powietrzem pachnącym butwiejącymi szuwarami i żywicą. Tak dawno nie byłam w Krainie Jezior. Właściwie dlaczego? Zwiedzaliśmy z mężem świat, zapominając, że w kraju są takie piękne zakątki. Stojąc nad brzegiem jeziora, obiecałam sobie, że to nadrobię. Będę zwiedzać, zobaczę co się da. W przyszłym roku, powiedzmy na wiosnę, skoczę nad morze. Już nie pamiętałam, kiedy ostatni raz spacerowałam po bałtyckiej, szerokiej plaży, tak różnej od kamienistego śródziemnomorskiego wybrzeża.
Nic nie robi tak dobrze na samopoczucie, jak znalezienie celu. Zaczęłam planować, że zimą opracuję trasę, znajdę tanie noclegi i przeczytam przewodniki. Rozmyślania przerwały mi lekkie dreszcze. Zrobiło się naprawdę chłodno, zapadał zmierzch, uznałam, że pora wracać.
– Nie zabrałaby się pani ze mną do Giżycka, pani Elu? Jutro jadę, mogę podrzucić – zaproponował przy kolacji mąż Heleny.
– A po co? – zdumiałam się.
– Zamku krzyżackiego pani nie chce zobaczyć? Twierdzy Boyen? Mamy sporo atrakcji w okolicy, nie można ich pominąć. To jakby w Rzymie być i papieża nie widzieć.
Czym prędzej zapewniłam go, że pojadę. Zamierzałam zwiedzać i oto trafiła się okazja.
Mąż Heleny miał liczne interesy w okolicznych miastach i miasteczkach, więc nabrałam zwyczaju towarzyszenia mu w rozjazdach. W ten sposób zawitałam do Rytla, Mikołajek, Giżycka i wielu innych miejscowości. Było wspaniale, prawie płakałam, gdy pobyt na Mazurach dobiegł końca.
Wrzaski, zapach żarcia, tłumy
Wiosną, pełna oczekiwań, wybrałam się nad morze. Maj był wyjątkowo ciepły i nie tylko ja wpadłam na ten pomysł. Rzeka ludzi płynęła deptakiem, wlewała się w boczne uliczki, oblegała plażę. Zapach pieczonych, smażonych i grillowanych smakołyków skutecznie konkurował z morską bryzą, zewsząd dobiegały piosenki disco polo zagłuszane przez płacz zmęczonych dzieci i okrzyki rodziców. Grupy nastolatków siedziały na trawie, piasku, kamieniach i czym popadło. Piwo lało się strumieniami, podkręcając nastroje i przyczyniając się do produkcji jeszcze większego hałasu.
Tak mógłby wyglądać przedsionek piekła, a ja myślałam, że spędzę spokojny tydzień, dzieląc czas między zwiedzanie i spacery brzegiem morza. Szary, niespokojny Bałtyk był piękny, urokliwe uliczki Sopotu wprost błagały o spokojną kontemplację urody zabytkowych willi, ale ja miałam dość. Pojechałam jeszcze do Orłowa, zobaczyć słynne klify schodzące stromo do morza, ale okazało się, że musiałabym stać w kolejce, żeby się tam dopchać. Zawiedziona stanęłam na leśnej ścieżce, by zastanowić się, co dalej i wtedy poczułam w okolicy kolan uderzenie zbijające z nóg. Podczas gdy niemrawo podnosiłam się z ziemi, obok mnie przeleciały z szatańskim chichotem dwie małe postacie.
– Allanek, Patryk, wracajcie! Co do was, kur**, mówię?
Nade mną stanął słusznej postury tatuś, nie przerywając monologu przetykanego soczystymi wstawkami. Nie poświęcił mi uwagi, pomstując na dzieci z zapałem godnym lepszej sprawy. Nadciągnęła matka chłopców, przekrzykując męża i nawołując potomstwo, jakby była sama w lesie. Nie czekałam dłużej. Jak tylko udało mi się wstać, uciekłam, kładąc krzyżyk na zwiedzaniu polskiego wybrzeża.
Nie udało się z Bałtykiem, może lepiej będzie w górach? Jesienią kupiłam bilet do Zakopanego i wyruszyłam w nieznane. Tym razem nie przygotowywałam się do wyjazdu, nawet nie miałam zamówionego noclegu. Po prostu wsiadłam do pociągu z nadzieją, że poza sezonem nie będzie kłopotu ze znalezieniem przyjemnego pokoju.
Podróż trochę mi się dłużyła, więc z nudów zaczęłam obserwować współpasażerów. Większość od razu zaczęła wpatrywać się w telefony, jakby nigdy ich nie widziała, tylko dziewczyna pod oknem wyjęła książkę. Zazdrościłam jej, nie wzięłam nic do czytania, wyciągnęłam szyję, próbując dojrzeć, co to za tytuł.
– „Małe życie” Yanagihary – dziewczyna podsunęła mi okładkę.
Zrobiło mi się głupio.
– Podoba się pani? – spytałam beznadziejnie, próbując zagadać gafę.
– Tak sobie. Ma świetne recenzje, ale dla mnie zbyt dużo w niej okrucieństwa. Ofiarą jest dziecko i…
Dziewczyna zatkała usta dłonią.
– Oj, nie gadam więcej, zepsuję pani przyjemność czytania.
Rozmawiałyśmy aż do Zakopanego. Hanna była prawdziwą góralką, chociaż mieszkała w Warszawie. Zauważyłam, że w miarę, jak pociąg zbliżał się do gór, dziewczyna coraz częściej wtrącała gwarowe wyrażenia.
– Lubię mówić po góralsku, w domu inaczej nie wypada – oświadczyła.
Zwierzyłam się jej z braku noclegu w Zakopanem.
– To żaden kłopot – zaśmiała się – zaraz popytam ciotek, na stacji też powinien być ktoś z mojej rodziny, na pewno gdzieś panią ulokujemy.
– Krewni będą na panią czekać?
– Zaśby tam! Z kumoterkami stoją, klientów szukają. A rodzinę mam dużą: w samym Zakopanem tylko ja z rodzicami mieszkam, ale przy Drodze do Olczy i w dalszej okolicy sami kuzyni się porozsiadali. Mówię pani, jak się zdarzy wesele, to nie ma gdzie wszystkich pomieścić, tyle nas jest.
Hanna mówiła prawdę. Wystarczyło, że wystawiła przez okno głowę, kiedy powoli wjeżdżaliśmy na stację, a zaraz rozległy się powitalne okrzyki.
– Hanuś! Przyjechałaś!
– Ano jestem – odkrzyknęła wesoło, zeskakując ze stopni wagonu i witając się z kilkoma woźnicami. – Pani szuka kwatery, wuju – oznajmiła, wywołując szeroki uśmiech na twarzy górala.
– Niech siada, zawiozę – zakomenderował i otulił mi nogi baranicą.
Hanna pomachała mi na pożegnanie, a ja odjechałam w niewiadomym kierunku, uwożona przez dwa spasione konie i mało rozmownego górala. Robiło się ciemno, zdążyłam zauważyć, że opuszczamy Zakopane, woźnica skręcił na słabo oświetloną szosę, zachęcił konie do kłusa, po czym odwrócił się do mnie.
– Tanio i luksuśnie u Jana będzie miała – oznajmił i zamilkł, uważając, że wypełnił obowiązek informacyjny.
Jechałam sobie wygodnie kumoterką, mogłabym podziwiać widok na tatrzańskie szczyty, gdyby nie było tak ciemno, ale przecież nie można mieć wszystkiego. Baranica grzała, konie parskały, woźnica milczał. Odetchnęłam głęboko górskim powietrzem… Zakwaterowanie przebiegło nad wyraz sprawnie. Zostałam dowieziona pod drzwi ledwie widocznego w mroku drewnianego domu, młody człowiek w dżinsach i podkoszulku zaprowadził mnie na piętro i pokazał pokój. Było ładnie, czysto, pachniało świeżym drewnem, więc nie marudziłam. Zmęczona położyłam się spać, a rano obudził mnie wrzask koguta.
Jesień w górach jest cudowna. A zima… Pikna!
Kurak niepotrzebnie panikował, Jan nie miał wobec niego wrogich zamiarów, choć wyglądał dość groźnie. Trzydniowy zarost, siwiejące półdługie włosy i wystający spod czapki orli nos upodabniały go do tatrzańskiego zbójnika. Siekiera w ręce dopełniała wizerunku.
– Nie trzeba się bać, to tylko stylizacja – pomachał toporkiem. – Dla turystów, żeby nie czuli się zawiedzeni.
– A naprawdę? – uśmiechnęłam się, zapinając bluzę, którą w pośpiechu wrzuciłam na piżamę.
– Prawda nie jest interesująca, drzewo do kominka rąbię. I na kuraka się szykuję, będzie już ze dwa roki – Jan przerzucił się płynnie na góralską gwarę.
Przestąpiłam z nogi na nogę. Dziwne było to wszystko, góral wyglądający jak Janosik na emeryturze, a mówiący jak profesor polonistyki. Odwróciłam się, żeby wrócić do pokoju i pierwszy raz zobaczyłam dom w promieniach w całej okazałości. Stał na zielonej łące, na tle tatrzańskich turni i wyglądał jak spełnione marzenie. Aż westchnęłam z zachwytu.
– Podoba się? Sam ciesiołką się zajmowałem – Jan stanął za mną, nie spuszczając wzroku z domu.
– Zbudował pan to cudo?
– Nie sam, z sąsiadami. To tutejsza tradycja, jeden drugiemu pomaga. Pod Tatrami najlepsi fachowcy.
– Jest pan cieślą?
– W drewnie robię od dziecka – odparł wymijająco, otwierając przede mną drzwi.
– Tato? Kaj tyś posedł? – do sieni wpadł chłopak, którego poznałam poprzedniego wieczoru. – Do biura jadę, wpadniesz, jak obiecałeś? Klient będzie spokojniejszy, jak cię zobaczy. Zaakceptował projekt, ale chciałby, żeby sygnował go znany architekt.
– Właśnie odarłeś mnie ze zbójnickiego emploi, synu, a tak mi dobrze szło – westchnął Jan. – Przyjadę później, dobrze? Teraz pokażę pani, co gdzie jest.
Dziś czuję się w chacie Jana jak u siebie. Bo w sumie, to tutaj już jestem u siebie. Od słowa do słowa okazało się, że mamy wiele wspólnego. Znalazłam tu przyjaciela, miłość i drugi dom. Pod samiusieńkimi Tatrami, hej!
Czytaj także:
„Na emeryturze czułam się niepotrzebna. A wtedy... zmarła moja synowa i musiałam zająć się 3 wnuków”
„Sąsiadka poświęciła całe życie dzieciom, ale one wyrosły na niewdzięczników. To złota kobieta, nie zasłużyła na samotną starość”
„Mama wychowała 5 dzieci i na starość została sama. Poświęciła życie dla rodziny, ale los gorzko jej się odwdzięczył”