„Na emeryturze czułam się niepotrzebna. A wtedy... zmarła moja synowa i musiałam zająć się 3 wnuków”

kobieta która czuła się niepotrzebna na emeryturze fot. Adobe Stock
„Nie chciało mi się wstawać z łóżka, myć... Wnuki widywałam rzadko. Nie miałam dla kogo i po co żyć. A wtedy... moja synowa zmarła nagle i okazało się, że muszę zaopiekować się trójką wnuków. Syn wpadł w depresję i nie był w stanie zająć się dziećmi.”
/ 29.03.2021 10:20
kobieta która czuła się niepotrzebna na emeryturze fot. Adobe Stock

Codziennie rano budziłam się z tą samą myślą – po co w ogóle mam wstawać z łóżka? Powinnam spać dalej, szkoda w ogóle wystawiać nos spod kołdry. Ale jak na złość senność opuszczała mnie całkowicie gdzieś około szóstej… Nic dziwnego, przez całe życie wcześnie wstawałam pierwsza w rodzinie, po to, żeby się umyć, umalować, przygotować do pracy, zanim obudzą się mąż i dzieciaki.

Mieliśmy przecież tylko jedną łazienkę, jak wszyscy normalni ludzie w tamtych czasach. I tak zostało, tyle że, gdy wyfrunęły dzieci, tylko jeden mąż czekał czasem, aż się łazienka zwolni. Mogłam w niej przesiadywać godzinami, tyle że mnie przestało już zależeć na makijażu i ułożonych włosach. Szczerze mówiąc, nie chciało mi się nawet ich myć zbyt często. I tak nikt mnie nie oglądał, a ja sama… Wolałam nie spoglądać w lustro.

Nie pracuję, dzieci już na swoim i… pogubiłam się

W tamtych zamierzchłych czasach mojej, pożal się Boże, zawodowej „kariery”, gdy przed wyjściem z domu musiałam przyrządzić dla wszystkich śniadanie i jeszcze na dodatek przygotować kanapki do pracy i szkoły, wyobrażałam sobie, że gdy już wreszcie przejdę na emeryturę, będę szczęśliwa. Co prawda, nie wierzyłam, że kiedykolwiek to nastąpi, odległa perspektywa właściwie całkowicie odrealniała tę wizję.

Nienawidziłam swojego biura, gdzie w obskurnym pokoju zawsze śmierdzącym dymem z papierosów (paliłyśmy na potęgę, kiedyś było to dozwolone) spędzałam osiem godzin dziennie, wykonując nikomu niepotrzebną robotę. Mimo to jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy, by coś zmienić, poszukać innego zajęcia albo choćby innego miejsca pracy – czekałam cierpliwie na wybawienie, które miało przyjść z czasem.

Ktoś powiedział, że starość jest największą niespodzianką w życiu człowieka. Więc wreszcie nadeszła, rzeczywiście całkiem szybko i niespodziewanie. Nie musiałam już wstawać rano i powtarzać tych wszystkich obrzydłych rytuałów. Co z tego jednak, skoro życie straciło dla mnie cały sens? Okazało się, że właśnie o to chodziło: by kręcić się w kieracie, by nigdy z niego nie wypaść. Na tym polegało prawdziwe życie. Gdy zabrakło codziennych, zwykłych obowiązków, pogubiłam się.

I każdego ranka bezradnie pytam samą siebie: po co ja jeszcze żyję? Komu jestem potrzebna? Nikomu. Taka była prawda i dosłownie ścinała mnie z nóg. Moje dzieci zdążyły już wyrosnąć, i to na ludzi absolutnie samowystarczalnych.

Córka, Ida, wybrała – jak powiada – samotność. Nawet wyszła kiedyś za mąż, ale jeszcze szybciej się rozwiodła. Tak to jest, jak się nie słucha dobrych rad. Od razu nam się nie spodobał ów kandydat na męża, jakiś taki popapraniec już na pierwszy rzut oka. Ani zawodu porządnego nie miał, ani pracy, żadnych perspektyw. Ale ona się uparła, bo niby inteligentny taki był, oczytany, utalentowany – ciekawe, do czego? Szybko wyszło szydło z worka. Hodował węże. Ida miała znosić im pokarm, tym wstrętnym gadom, wolę już nawet nie wchodzić w szczegóły, jak to wyglądało. W każdym razie dziewczyna tak się zraziła, że żadnego już potem nie chciała. Męża, rzecz jasna, a i węża też.

– Wcale nie czuję się samotna, mamo – wyznaje Ida zawsze, gdy trochę ją przycisnę. – Wydaje mi się, że ty bardziej samotna jesteś z tatą, niż ja sama ze sobą. Poza tym mam przyjaciół, facetów również, nie przeczę. Spotykamy się, ale przecież nie musimy razem mieszkać. Tak jest najlepiej. Starają się, zawsze są w dobrych humorach, nikt się do niczego nie zmusza.
– Myślisz tak, bo jeszcze młoda jesteś. Zobaczysz na starość…

I w tym momencie uświadamiałam sobie, jakie bzdury plotę.

Gdybym mogła, całe dnie przeleżałabym w łóżku

Może nawet cała ta emerytura, ta „wolność” tak długo wyczekiwana nie byłaby jeszcze najgorsza, gdyby nie mąż właśnie. Im bardziej ja się w sobie zwijałam, tym bardziej on się rozwijał. Im mniej miejsca chciałam sobą zająć, tym bardziej on się panoszył. Im smutniejsza się stawałam, tym więcej w nim było energii i siły. Żywił się mną na starość? Wampirem energetycznym został?

– Zuźka, ile się można kitłasić w tym wyrze? Wstawaj wreszcie, do jasnej cholery!
– Nie chce mi się, daj mi spokój.
– Nie dam ci spokoju. Dziesiąta godzina.
– Co z tego, że dziesiąta? Jakie to ma znaczenie, która godzina? Czy nie można powyrzucać tych zegarów? Dziesiąta, piętnasta, siedemnasta… Żadna różnica.
– Ty nie filozofuj, tylko rusz się. Na spacer wyjdź, bo tłuszczem obrastasz.
– Sam sobie wyjdź!
– Pewnie. Nie zamierzam gnić za życia.

Zawsze taki był, męczący, nadpobudliwy. Tyle że kiedyś wyładowywał tę energię w robocie. Wracał zmęczony, zalegał z gazetą przed telewizorem i był spokój. A gdy przeszedł na emeryturę, zrywał się z łóżka jak zawsze i natychmiast wszędzie było go pełno. Wkładał buty i już był gotowy – żeby jechać do sklepu, do przychodni, na zabiegi, których przepisanie wymuszał na lekarzach, żeby się z kimś spotkać, żeby do kogoś zadzwonić. We mnie wszystko stygło, a w nim bulgotało.

Nienawidziłam tej jego porannej energii. Przygnębiała mnie dodatkowo, była jak gwóźdź do trumny. Poczytałby coś chociaż, posiedział jak kiedyś, z gazetą w ręku, telewizję śniadaniową pooglądał – nie! Czasem jeździł do syna i wtedy wreszcie zostawałam sama. Co za ulga. Nakrywałam głowę kołdrą. Nie wstawałam w ogóle. Nie miałam ochoty ani na śniadanie, ani na obiad. Moje ciało nie potrzebowało już strawy. Najchętniej leżałabym tak, aż by się po mnie zgłosiła śmierć. Z wielką kosą, którą ciachnęłaby mi głowę, byle szybko. Czemu nie? Kiedyś trzeba umrzeć, więc już lepiej wcześniej niż później. Po co się dalej męczyć? W imię czego?

Grzesiek, nasz syn, poszedł w przeciwnym kierunku niż Ida. Nawet niespecjalnie się w związku z tym lubili. Węszyłam w tym wpływ synowej. Lena zajmowała się domem i wychowywaniem trojga dzieci. Perfekcyjna gospodyni, z tych nowoczesnych – wszystko u nich zawsze było sterylnie wysprzątane, wygotowane i ugotowane. W wolnych chwilach synowa czytała książki z dziedziny psychologii i pedagogiki, chodziła na jakieś wykłady, bardzo się wymądrzała. „Nie rozmawiaj w ten sposób z dziećmi”, „ nie kupuj im takich zabawek”, „nie ucz ich jeść takich rzeczy”, „nie włączaj im telewizora”, „nie pozwalaj na to, na tamto” – lista zakazów i nakazów w miarę upływu lat szła w kilometry, a ja traciłam wszelką orientację, w jaki sposób traktować swoje wnuki, by nie narazić się synowej.

Więc w końcu wolałam ich w ogóle nie oglądać. I z wzajemnością, chyba za mną nie tęskniły. Już prędzej za dziadkiem, który gadaniem Leny nigdy się nie przejmował. Po prostu nie zwracał na nie uwagi i robił swoje. Ale ja tak nie umiałam. Czułam się w ich domu nie tylko zbędna, czułam się niemile widziana. Jak nie, to nie. Nikomu nie będę się narzucać – myślałam obrażona.

Moje życie było tak niepodobne to tego, które wiodły zarówno córka, jak i synowa

Każda z nich z czegoś zrezygnowała, Ida z rodziny i z macierzyństwa, Lena z pracy zawodowej. Ja zawsze musiałam robić wszystko. Etat w biurze, etat w domu. A może właśnie to było na tyle męczące, że wypruło ze mnie wszystkie siły, pozbawiło energii? Może to, jak się czuję – myślałam – jest konsekwencją tych długich lat w ciągłym biegu, pędzie, przy nieustannym braku czasu, braku wszystkiego? I tak musi wyglądać odpoczynek wojownika? Czyli skorupy po wojowniku? A raczej wojowniczce?

Z codziennych ponurych rozmyślań wyrwał mnie telefon. Tak doskonale to pamiętam – swoje myśli wtedy, tego dnia, i ten telefon… Chrzanię, nie odbieram – pomyślałam z niechęcią. Pewnie znowu Jadzia dzwoni, by mi poopowiadać, jak fatalnie znosi chemioterapię. Ma raka piersi, biedna, ale jak ja jej mogę pomóc? Ostatnio jeśli ktoś dzwoni o tej porze, to tylko ona, bo Ida w pracy… Jednak w końcu odebrałam, bo sygnał nie cichł. Była w nim jakaś nerwowa uporczywość. Coś mocno niepokojącego.

– I czemu nie odbierasz, Zuźka? Ile można dzwonić? – głos Janusza był zmieniony, jeszcze bardziej furiacki niż zwykle.
– Coś się stało?
– Musisz natychmiast przyjechać. Lena jest w szpitalu, trzeba ugotować dzieciom obiad, ja zaraz je poprzyprowadzam, a ty wsiadaj w autobus czym prędzej.
– Spokojnie. Z głodu nie pomrą. Na pewno lodówka jest pełna – mruknęłam niechętnie. – Co się stało Lenie?
– Coś z sercem, zabrało ją pogotowie rano. Grzesiek potwornie zdenerwowany, ale musiał jechać do roboty. My mamy przypilnować dzieci, bo on późno wróci, nie wiadomo o której, pojedzie jeszcze raz do szpitala potem.

Moja synowa umarła tego samego dnia, przed północą...

Nigdy nie wiedzieliśmy, że chorowała na serce, nie chciała o tym nikomu mówić. To dlatego zrezygnowała z pracy, dlatego zawsze starała się być taka spokojna, opanowana, chłodna. Jakże miałam jej to za złe, głupia. Marteczka chodziła wtedy jeszcze do przedszkola, Antoś do drugiej, a Piotruś do czwartej klasy. Trzeba było jakoś im wytłumaczyć nagłe zniknięcie mamy, trzeba było trwać przy nich dzień i noc, przytulać je, ocierać łzy, odganiać koszmary i złe sny. Kto inny mógł to zrobić?

Grzesiek wpadł w depresję tak silną, że niezbędna stała się pomoc psychiatry. Los dzieci może nie przestał go całkiem obchodzić, ale nie interesował go tak, jak powinien. Pogrążył się w żałobie, którą nazwać można było, jakkolwiek głupio to brzmi, egoistyczną. Długi czas nie był w stanie wyrwać się z jej objęć. Matka Leny zmarła – również na serce – lata temu, a ojciec ponownie się ożenił i założył drugą rodzinę. Osierocone wnuki obchodziły go bardzo, ale nie na tyle, by je wychować.

Cały ciężar tego obowiązku spadł na nas. Ida pomogła, jednak to my dwoje musieliśmy stać się opiekunami naszych wnuków. Skończyło się bezsilne leżenie w łóżku i długie godziny studiowania bieli sufitu. Wrócił regularny kierat. Śniadanie, drugie śniadanie, obiad, kolacja. Zakupy, pranie, sprzątanie. Pomaganie przy lekcjach. Zapisywanie i wożenie na kurs gry na gitarze, angielski, judo, taniec nowoczesny. Czasami myślę, że los zawziął się na mnie. I mnie uratował. Okrutnym, bestialskim kosztem, ale jednak… 

Czytaj więcej prawdziwych historii:
Moja synowa to znana ginekolożka, która ma problemy z własną płodnością
Rozwiodłem się po 8 miesiącach małżeństwa, ale i tak nie mam spokoju
Próbowałam żyć w chorym trójkącie - ja, Adam i jego matka

Redakcja poleca

REKLAMA