„Na emeryturze czułam się bezużyteczna. Ale tylko przez chwilę. Potem zostałam lokalną celebrytką”

kobieta, która na emeryturze rozwinęła skrzydła fot. Adobe Stock, olezzo
„Zawsze byłam w cieniu męża, ale teraz postanowiłam rozwinąć skrzydła. Ludzie zatrzymywali się na ulicy, żeby mi pogratulować. Oj, spodobało mi się bycie gwiazdą...”.
/ 02.11.2021 11:46
kobieta, która na emeryturze rozwinęła skrzydła fot. Adobe Stock, olezzo

Mało brakowało, a nie dałabym się wyciągnąć na film, który zmienił moje życie. No ale czy hasło „szwedzki dokument” brzmi zachęcająco? Spodziewałam się nudnej, wypełnionej gadającymi mądralami, społecznie zaangażowanej opowieści. Tymczasem był to zabawny, mądry, ciepły i inspirujący film o siatkarskiej drużynie z małego szwedzkiego miasteczka, której zawodniczki można zakwalifikować do kategorii „100 minus”. Najmłodsza była przed siedemdziesiątką, najstarsza grubo po dziewięćdziesiątce.

Moja córka celowo nie zdradziła mi szczegółów

To miała być niespodzianka. I wiedziała, że film mnie zainspiruje… Na emeryturę przeszłam rok temu. Przez ponad 30 lat uczyłam wuefu. Prowadziłam też siatkarskie zajęcia dla dziewcząt. Emerytura jest fajna, ale brakowało mi treningów. Oferowałam nawet, że poprowadzę dalej kółko, nawet społecznie – ale nowy nauczyciel nie chciał rezygnować z dodatkowych dochodów. I dopiero szwedzki dokument podpowiedział mi, co mam zrobić. Zawsze byłam w cieniu męża, ale teraz postanowiłam rozwinąć skrzydła.

Któregoś dnia w domu kultury, w sklepach i w parafiach w całym miasteczku rozwiesiłam kartki: „Jeżeli masz ukończone 60 lat i nie chcesz zardzewieć – przyjdź na trening siatkarski! Umiejętności nie są wymagane – tylko chęci”. Salę na niedzielne przedpołudnie udostępnił mi nieodpłatnie dyrektor szkoły, w której pracowałam. Obiecał mi, że jeśli znajdą się chętni – będziemy mogli trenować co tydzień.

No, wielkiego sukcesu z początku nie odniosłam. Oprócz mnie na spotkanie przyszły trzy osoby: dwóch energicznych panów po 70. i wysoka, wyprostowana kobieta. Panowie grywali w siatkówkę towarzysko, choć jak przyznali – ostatni raz ponad 20 lat temu. Za to pani okazała się prawdziwym skarbem.

– Jestem Teresa. Może się przydam, jeszcze 40 lat temu grałam w siatkę w II lidze – przedstawiła się.

Byłam wniebowzięta. Może jest nas tylko czwórka, ale mamy wśród nas zawodowca – cieszyłam się. Pierwsze zajęcia polegały głównie na rozgrzewce, poodbijaliśmy trochę piłkę i rozstaliśmy się z postanowieniem, że chcemy to robić dalej. I że każdy musi przyprowadzić jeszcze chociaż jedną osobę. Prawie się udało.

Tydzień później była nas już siódemka

Do grupy dołączyły jeszcze dwie panie i jeden pan – wszyscy jako tako umieli odbić piłkę. Na następny trening ściągnęłam ulubioną sąsiadkę, Marię, która jest choć raczej z tych wysportowanych – w siatkówkę nigdy nie grała. Teresa – która od razu została asystentem trenera (czyli mnie) – cierpliwie pokazywała Marii, jak odbijać piłkę. Słabo jej szło, i bałam się, że się zniechęci. Nie doceniłam jej. W tygodniu, w czasie spaceru zobaczyłam Marię, która zawzięcie na środku trawnika trenowała serwis! 

Tydzień później pokazała, że trening czyni mistrza. Udało jej się zaserwować! Wprawdzie ze środka boiska – ale na takie niuanse nie zwracaliśmy w naszej drużynie uwagi. Teraz była nas już ósemka i naprawdę nieźle się bawiliśmy. Ale mnie ciągle było mało. Wszyscy moi zawodnicy to były osoby aktywne fizycznie wcześniej. A mnie się marzyło rozruszać takich, co tylko siedzieli na ławeczkach albo przed telewizorem…

– Mamo. Jak oni nie przychodzą do ciebie, to musisz iść do nich – zawyrokowała moja córka i zorganizowała nam mecz pokazowy dla słuchaczy uniwersytetu trzeciego wieku.

Ustaliłyśmy z Teresą, że musi być pełna profeska. Pokaz zaczął się od rozgrzewki. Z poważnymi minami rozciągaliśmy się, truchtaliśmy, choć czasem ledwie udało mi się powstrzymać od śmiechu. Kolega, też emerytowany wuefista – zgodził się sędziować. Moja córka obsługiwała ręczną tablicę wyników – pisała i zmazywała kolejne cyfry na tablicy szkolnej. Frekwencja dopisała – na minitrybunach zasiadło prawie 40 osób! Nasz minimecz w drużynach czteroosobowych rozegraliśmy na zmniejszonym boisku. Dzięki temu Marii udało się nawet kilka serwów.

Rozegraliśmy dwa sety, zakończone sprawiedliwym remisem. Po meczu był czas na pytania i odpowiedzi. Gwiazdą była Teresa, która opowiadała o swojej zawodniczej karierze. Padały pytania o przepisy gry, i o to, gdzie trenujemy i czy to bardzo trudne.

W niedzielę córka podwiozła mnie na trening

Otworzyłam drzwi do sali – a tam 20 osób! Wszyscy w dresach i tenisówkach. Istna klęska urodzaju! No ale, jak się powiedziało a… Najpierw deklaracje: kto umie grać, kto chce się uczyć. Potem zrobiłyśmy testy i grupy trochę się wymieszały. Po 45 minutach miałyśmy jasność: razem z naszą ósemką mamy 16 osób grających i 12 początkujących. Była wczesna wiosna, świeciło słońce – więc grupę debiutantów zabrałam na boisko. Teresa została w sali. Ależ było wesoło!

Pani Kazimiera – która z dumą podkreślała, że ma „prawie 90 wiosen” – wprawdzie nie dawała rady podnieść rąk nad głowę – ale nauczyła się w ciągu 20 minut uderzać piłkę hakiem tak mocno, że ta parę razy lądowała za płotem.

– Lata trzepania dywanów nie poszły na marne! – cieszyła się jak dziecko.

Przez najbliższe dwa miesiące prowadziłyśmy z Teresą dwie grupy – zaawansowaną i początkującą. Ta pierwsza powoli ustabilizowała się na poziomie 14 zawodników, którzy co tydzień rozgrywali między sobą zacięte mecze. Ta druga to był wiecznie żywy organizm – trenujący pojawiali się, znikali, zachęcali, zniechęcali. Ale najważniejsze było to, że udało się nam przyciągnąć mnóstwo osób!

Mieliśmy pana Henryka na wózku – który miał tak silne ręce, że jego serwisy z pozycji siedzącej siały popłoch po drugiej stronie siatki. Panią Hanię, która pojawiała się nawet, gdy jej artretyzm nie pozwalał jej się poruszać bez kul – żeby chociaż pokibicować. A gdy miała lepsze dni, dzielnie stawała do treningów. Pan Zbigniew wprawdzie miał kłopoty z lewą ręką – ale nauczył się tak odbijać prawą, że w końcu przeszedł do grupy zaawansowanej.

Turniej? Ale czy my damy radę?

Byłam w swoim żywiole. Grałam, trenowałam, organizowałam… W końcu doszło do tego, że zawodnikom było mało „własnego sosu”.

– Beata. Pora na prawdziwą rywalizację. Pora znaleźć prawdziwych rywali – oświadczyła mi w imieniu zespołu Teresa.

No tak. Tylko skąd ich wziąć? Szwedki z filmu znalazły przeciwników dopiero w sąsiednim kraju, u nas na pewno nie będzie lepiej.

– Aga. Ty mnie w to wpakowałaś, to teraz siadaj do komputera i szukaj nam rywala! – pogoniłam córkę.

Wielkich nadziei sobie nie robiłam, jednak nie doceniłam mojej córki. Po dwóch tygodniach wkroczyła do mnie z triumfującą miną:

– Mam dla was przeciwników nie tylko na mecz, ale na cały turniej! Znalazłam trzy amatorskie drużyny zbliżone nie zawsze wiekiem, ale umiejętnościami na pewno.

Jedna z drużyn składała się z podopiecznych fundacji Sprawni Niesprawni. 12 kobiet i mężczyzn z zespołem Downa i innymi lekkimi upośledzeniami. Drugą drużyną była reprezentacja bezdomnych z naszego województwa – okazało się, że ci grają nie tylko w piłkę nożną!

– Pewnie was złoją, ale ustaliliśmy, że wystawią skład koedukacyjny, bo normalnie to mają drużynę męską i żeńską – podkreślała Aga.

Trzeci przeciwnik był z zagranicy!

Aga znalazłam drużynę klubu seniora z Kowna. Nie byłam pewna, co na to wszystko powiedzą moi zawodnicy. Litwini – zgoda. Ale upośledzeni i bezdomni? A jednak pomysł, żeby zamiast meczu rozegrać turniej wzbudził zachwyt.

– Bezdomni pewnie nam wkroją, ale o to chodzi. A drużyna fundacji wniesie mnóstwo radości. Oni potrafią się pięknie cieszyć i bawić. Będzie super – ekscytowała się Maria.

Skoro tak – zabrałam się do roboty. Drużyna z Litwy na szczęście miała fundusze i na podróż, i na nocleg. Organizacyjnie byli o parę lig od nas – strona internetowa, własne logo, profesjonalne koszulki... Na nocleg dla Sprawnych Niesprawnych i bezdomnych musiałam znaleźć sponsora. No i wytrzasnąć jeszcze pieniądze na stroje dla nas. Nie mogliśmy wyglądać jak patałachy!

Uruchomiłam znajomych swoich i córki, wysłałam kilkadziesiąt maili do lokalnych hoteli, firm, fundacji. Osobiście odwiedziłam urząd miasta. I pierwszy sukces! Prezydent obiecał objąć turniej patronatem. Oraz zasponsorować nam stroje. Oczywiście w zamian za logo na koszulkach. Logo. No właśnie. Pora wymyślić naszej drużynie nazwę i logo!

Zwołałam szybkie zebranie. Ustaliliśmy, że na cześć filmu, który nas zainspirował (oczywiście zmusiłam wszystkich do obejrzenia dokumentu), nazwiemy się Optymiści. Okazało się też, że syn Marka jest grafikiem, więc Marek zaoferował jego pomoc przy projekcie. Największa niespodzianka czekała na mnie wieczorem.

– Mamo. Lokalna telewizja obiecała nam patronat. Trzeba o tym powiedzieć wszystkim, to nam pomoże znaleźć sponsorów! – wykrzyczała mi w słuchawkę Aga.

Wizja pokazania się na szklanym ekranie skusiła kilka firm. Mieliśmy więc zapewnione spanie, i nawet mały catering. Teraz trzeba było jedynie szlifować formę!

Pani Beata ciągle wymiata… Tak!

Na dwa tygodnie przed turniejem uczniowie porozwieszali w całym mieście plakaty. O publiczność bardzo się nie martwiłam – mieliśmy naszych zawodników początkujących, ich kolegów z uniwersytetu. Darmowe napoje i chipsy na pewno ściągną trochę dzieciaków. Ale tak wypełnionej sali, jaką zobaczyłam, gdy w sobotę otworzyłam drzwi – na pewno się nie spodziewałam!

Oprócz tubylców była też silna i głośna grupa Litwinów. Także Sprawni Niesprawni przywieźli swój klub kibica. To było szaleństwo! I zaczęły się zawody. Graliśmy systemem „każdy z każdym”. Do dwóch wygranych setów. Jeszcze przed zawodami ustaliliśmy z innymi drużynami, że na naszym turnieju wolno trochę więcej. Żadnego odgwizdywania dotknięcia siatki, podwójnych odbić, przekroczenia linii. Bezdomni trochę się boczyli, ale w końcu się zgodzili.

W pierwszym meczu my – Optymiści – zmierzyliśmy się ze Sprawnymi Niesprawnymi. No, nie będę oszukiwać – trudno nie było. Ale zabawa i na boisku, i wśród publiczności przednia. Tańce radości po zdobyciu punktu w wykonaniu tej drużyny zapadną mi w pamięci na długo. I ogromna wola walki. Pozdzierane kolana, stłuczony nos – nic nie było w stanie przeszkodzić zawodnikom. Myślę, że to jedyny turniej, na którym drużyna tak samo cieszyła się, gdy punkt zdobyli rywale. Raz, gdy w sumie nie taka wysoka zawodniczka przeciwników zablokowała atak naszej gwiazdy Teresy – ta przebiegła pod siatką, by ją wyściskać i razem z nią poskakać!

Poważniej zrobiło się podczas drugiego meczu. Litwini wyszli bardzo skoncentrowani. Nie machali do nas, nie uśmiechali się – tylko posyłali zabójcze spojrzenia. To zabraliśmy się do roboty. W pierwszym secie trochę nas poobijali. Ale się zebraliśmy i w drugim udało nam się wygrać! Oczywiście to głównie zasługa Teresy. Miałam wrażenie, że pod koniec Litwini po jej zbiciach zaczęli się uchylać od piłek. Co tam sześć krzyżyków na karku – siły w rękach mógłby pozazdrościć naszej gwieździe niejeden trzydziestolatek. Trzeci set był bardzo wyrównany. Aż na koniec wprowadziliśmy na zagrywkę naszą tajną broń: Zbigniewa, tego grającego jedną ręką. Strzelił Litwinom dwa asy i zakończył spotkanie.

Moja drużyna oszalała ze szczęścia. Starsze panie piszczały jak nastolatki, panowie przybijali piątki, ściskali się i klepali po plecach. Słusznie, bo to było nasze ostatnie zwycięstwo w turnieju. Następnego dnia drużyna bezdomnych spuściła nam niezły łomot. I oczywiście wygrała cały turniej! Ale co tam. Warto było. Dla większości z nas to był najbardziej emocjonujący weekend od kilkunastu lat. A gdy na trybunach zobaczyłam transparent: „Pani Beata ciągle wymiata”, którym wymachiwały moje byłe wychowanki – to się poryczałam jak bóbr.

Telewizja stanęła na wysokości zadania i przysłała ekipę. W krótkim reportażu pokazanym w wieczornym bloku informacyjnym swoje pięć minut miał reprezentujący prezydenta miasta naczelnik wydziału sportu, było długie zbliżenie na loga wszystkich sponsorów i mnóstwo urywków z meczów Sprawnych Niesprawnych – bo te były najbardziej szalone. A trener Litwinów zaprosił wszystkich na rewanż za kilka miesięcy do Kowna.

Przez kilkanaście dni byłam lokalną celebrytką

Ludzie zatrzymywali się na ulicy, żeby mi pogratulować. I tylko na kolejnym niedzielnym treningu znowu mieliśmy klęskę urodzaju. Do grupy początkujących zgłosiło się kolejnych kilkanaście osób. Wśród nich mama naszego prezydenta… Przed Optymistami świetlana przyszłość!

Czytaj także:
Zamiast spadku po ojcu, dostałam jego długi. Wszystko przez jego głupotę
Wymyśliłam sobie chłopaka, żeby zabłysnąć przed znajomymi w pracy
To, że jestem wdową, nie znaczy że umarłam za życia

Redakcja poleca

REKLAMA