„Na 35. urodziny przyjaciółka podarowała mi... klątwę. Przez nią popadłam w depresję i nie mogłam zajść w ciążę”

kobieta, na którą przyjaciółka rzuciła klątwę fot. Adobe Stock, Photographee.eu
Do 35. urodzin moje życie przypominało bajkę. Do pełni szczęścia brakowało tylko dziecka. Niestety, starania o ciążę zakończyły się porażką. Straciłam chęć życia, przytyłam 30 kg i nawet nie wychodziłam z pokoju. Rozpadło się moje małżeństwo. Okazało się, że Rafał ma romans z... moją przyjaciółką.
/ 06.09.2021 11:33
kobieta, na którą przyjaciółka rzuciła klątwę fot. Adobe Stock, Photographee.eu

Miałam łzy w oczach, kiedy odpakowałam prezent od Moniki. Moja najlepsza przyjaciółka naprawdę się postarała! Z okazji 35. urodzin dostałam od niej pozytywkę. Prawdziwą, z pewnością bardzo starą i niezwykle cenną! Po nakręceniu mechanizmu i otwarciu zdobionego wieczka rozlegało się „Dla Elizy” Beethovena, a porcelanowa tancerka zaczynała wirować. Każdy szczegół pozytywki był doskonale dopracowany – figurka, choć niewielka, wyglądała jak żywa. Zdumiałam się, przyglądając twarzy tancerki, jak pięknie została namalowana przez zapomnianego artystę. Jej buzia była śliczna, uduchowiona tańcem, a zarazem melancholijnie smutna.

– Dziękuję! – rzuciłam się Monice na szyję. – Musiałaś się na to strasznie wykosztować!
– Cena nie gra roli, kiedy wiesz, że obdarowany umie docenić prezent – odparła.

Miała rację! Od kilku lat byłam szczęśliwą mężatką. Szczęśliwą i bogatą, bo Rafał dorobił się dużych pieniędzy na pośrednictwie handlu nieruchomościami. Miałam więc przystojnego i bajecznie bogatego męża, który mnie uwielbiał, wspaniały dom z basenem, luksusowy samochód i wygodne życie.

Tak naprawdę, nie potrzebowałam niczego

Biżuteria, ciuchy, elektroniczne gadżety… nie mogłam już tego nawet policzyć. Ale cudowny i unikalny mechanizm z XIX wieku nawet na mnie robił wrażenie! Zwłaszcza, że był dowodem przyjaźni, jaką darzyła mnie Monika. A tej przecież nie da się kupić! Znałyśmy się od podstawówki, a więc od czasów, kiedy byłam zwyczajną nastolatką z ponurego, betonowego blokowiska. W tamtych czasach, to Monice lepiej się wiodło, bo jej rodzice mieszkali w jednym z szeregowych domków i mieli nawet kilka metrów własnego trawnika.

Do dziś pamiętam licealne imprezy u nich pod gołym niebem. Dla mnie, dzieciaka wychowanego na niecałych czterdziestu metrach kwadratowych na 8. piętrze, to był prawdziwy luksus. Matura i zakończenie szkoły nie zerwały łączącej nas więzi. Widywałyśmy się rzadziej, zwłaszcza że Monika studiowała, a ja zostałam modelką. Często więc wyjeżdżałam, wiecznie byłam na diecie, stale musiałam dorabiać jako hostessa. Nie raz i nie dwa opowiadałam o tym przyjaciółce. Była też pierwszą osobą, której zwierzyłam się ze znajomości z Rafałem – młodym milionerem poznanym w czasie pokazu. Z jego strony była to miłość od pierwszego wejrzenia, tamtego wieczora posłał mi kwiaty oraz liścik z zaproszeniem na kolację. Nie zgodziłam się wtedy i to go zaintrygowało. Lecz nie zraziło!

Na szczęście Rafał należy do mężczyzn w typie zdobywcy

Zabiegał o mnie dalej, aż w końcu zgodziłam się zostać jego żoną. I moje życie się odmieniło! Chuda jak patyk dziewczyna z blokowiska stała się księżniczką. Nie zapomniałam jednak o starej przyjaciółce i razem cieszyłyśmy się z odmiany mojego losu.

Tamte urodziny były szczególne z jeszcze jednego powodu. W nocy, po wyjściu gości, mąż zaproponował, żebyśmy… postarali się o dzidziusia! Hura! Nareszcie! Od dawna już chciałam zostać mamą, ale do tej pory Rafał uważał, że to za wcześnie, bo jako zapracowany biznesmen nie będzie miał czasu poświęcić się dziecku. W końcu jednak dał się przekonać! Byłam taka szczęśliwa! Dokładnie pamiętam, co wtedy sobie pomyślałam: „Dziewczyno, teraz masz wszystko”.

Zajście w ciążę nie okazało się jednak tak proste jak w serialach

Staraliśmy się, staraliśmy… i nic. Popadałam w coraz większe zniechęcenie. Tym bardziej że nie było żadnych przeciwskazań medycznych, bym mogła zajść w ciążę. Zrobiliśmy z mężem mnóstwo badań i okazało się, że wszystko jest w porządku.

– Dajcie sobie czas, nie spieszcie się, podejdźcie do tego z luzem – radził nasz domowy doktor Krawczyk.

Łatwo powiedzieć! Miałam już skończone 36 lat, czas nie pracował więc na moją korzyść. A myśl o dziecku zaczęła stawać się obsesją niszczącą moją psychikę. Nie byłam już szczęśliwą i beztroską ślicznotką. Stałam się smutna, ponura, przestałam o siebie dbać. Zaczęliśmy się z Rafałem kłócić, co wcześniej było nie do pomyślenia! Z tego powodu mąż zaczął mniej czasu spędzać w domu, nagle w jego życiu pojawiło się mnóstwo „służbowych” wyjazdów i dodatkowych obowiązków. To mnie wkurzało, robiłam mu więc kolejne awantury. I błędne koło się rozkręcało.

Kiedy stuknęło mi 37 lat byłam już ponurą i drażliwą grubaską

Co się ze mną działo? Dlaczego nie potrafiłam pogodzić się z tym, że pozostanę bezdzietna? Rafałowi na tym specjalnie nie zależało – czemu więc, zamiast żyć jak dawniej, wszystko nagle zaczęłam psuć? Kiedy to sobie uświadamiałam, to albo błagałam męża o wybaczenie, albo – gdy go nie było w domu – wsłuchiwałam się i wpatrywałam w grającą pozytywkę. Tylko ona poprawiała mi humor. Bywało więc, że nakręcałam ją przez całą noc, obsesyjnie przyglądając się smutnej tancereczce i kiwając przy muzyce.

Mniej więcej właśnie wtedy, po 2 latach od decyzji o dziecku, pojawiły się u mnie kłopoty ze zdrowiem. Zawroty głowy, migreny, napady takiego potwornego zmęczenia, że całymi dniami nie wstawałam z łóżka. Doktor Krawczyk zlecił mi dokładne badania, z których… znowu nic nie wynikło. Fizycznie byłam zdrowa. Dlaczego więc czułam się tak fatalnie? W związku z tym mój nastrój uległ rzecz jasna jeszcze większemu pogorszeniu. Przestałam interesować się czymkolwiek, stałam się niemiła i opryskliwa wobec Rafała, tyłam coraz bardziej. I gniłam w łóżku, słuchając tylko muzyki z pozytywki. Jedynie ona przywracała mi iskierkę radości życia.

Krawczyk orzekł w końcu, że mam depresję i – po konsultacji z psychiatrą – zaordynował farmaceutyki. Leki jednak niewiele pomogły. Owszem, smutek po nich przechodził, lecz ogarniało mnie przygnębienie i apatia. A kiedy działanie tabletek mijało, uderzała we mnie wściekłość. Napady furii stawały się coraz częstsze, sprawiając, że nawet ta cienka nić więzi emocjonalnej, jaka łączyła mnie jeszcze z mężem, została zerwana. Przestałam wychodzić z pokoju. Na przemian głodziłam się albo popadałam w niepohamowane obżarstwo.

Moja najlepsza przyjaciółka uwiodła mi męża!

Mąż wpadał do mnie coraz rzadziej i na coraz krócej. Rozumiem go, ale co poradzić, że to też mnie wkurzało. Zdarzało się często, że widząc, że nie słucha mojego użalania się nad sobą i ucieka myślami w swój świat, wpadałam w gniew i bezceremonialnie wyrzucałam go za drzwi. Tak było w moje 38. urodziny. Rafał przyszedł z kwiatami, lecz już po chwili zaczął zerkać na zegarek, a ja, urażona, kazałam mu się wynosić. Następnie, pełna smutku i wyrzutów sumienia, nakręciłam pozytywkę.

Jak zahipnotyzowana obserwowałam wirującą tancerkę, gdy niespodziewanie rozległ się dźwięk esemesa. Co za licho? Przecież mój telefon był wyłączony! Rozejrzałam się i zobaczyłam, że wychodząc w pośpiechu, Rafał zapomniał swojej komórki. Leżała na moim łóżku, błyskając sygnałem wiadomości. Z niemałym trudem (miałam już 30 kg nadwagi) uniosłam się na łóżku i sięgnęłam po telefon. Nie chciałam sprawdzać, kto do niego pisze. Zamierzałam jedynie wysłać mu info na komputer, że zostawił komórkę w mojej sypialni.

Kiedy jednak wzrok padł na nadawcę, zamarłam. To była Monika! Moja najlepsza przyjaciółka! „Kiedy u mnie będziesz? Kolacja stygnie w piekarniku, świece się dopalają, wino się ociepla. Tęsknię i czekam” – pisała do mojego męża. W tle rozbrzmiewały ostatnie akordy Beethovena, kiedy sprawdziłam jego pocztę, Messengera oraz Facebooka. Wszędzie znalazłam niepodważalne dowody ich romansu! Jak to? Monika?! Każda, ale nie ona! Niestety, nie było wątpliwości. Rafał i moja przyjaciółka nie tylko flirtowali. Rozmawiali też o mnie – a konkretnie o tym, żeby mnie ubezwłasnowolnić, umieścić w psychiatryku, a potem nareszcie przestać się kryć ze swoją miłością.

„Nie mogę doczekać się dnia, kiedy przedstawię się twoim nazwiskiem” – pisała Monika. „Cierpliwości. To już niedługo” – odpowiadał Rafał. W pierwszej chwili chciałam zerwać się z łóżka, zbiec do salonu i rozbić mu ten telefon na głowie. W ostatniej chwili się jednak powstrzymałam. Przecież to właśnie byłaby woda na ich młyn! Planowali zamknięcie mnie w wariatkowie – nie mogłabym zrobić im więc większego prezentu niż kolejną karczemną awanturę. Postanowiłam więc rozegrać to inaczej. Na zimno.

Ten przedmiot działał na mnie jak narkotyk

Udawałam więc, że śpię, kiedy Rafał na paluszkach wrócił po swój telefon. A potem zebrałam myśli. Monika mnie zdradziła. Kiedy to się zaczęło? Z historii ich korespondencji wynikało, że zaczęła romansować z moim mężem wkrótce po moich 35. urodzinach, na które dała mi ten wspaniały prezent. Kiedy tylko pomyślałam o pozytywce, poczułam przemożną potrzebę, by znów ją nakręcić. Tym razem jednak tego nie zrobiłam. I, dziwna sprawa, po pół godzinie myślało mi się jakby przejrzyściej. Do licha! Ten przedmiot działał na mnie jak narkotyk! Otępiał, uzależniał i spychał w głąb czarnej czeluści depresji.

Moje życie zaczęło się rozpadać dokładnie od dnia, kiedy dostałam go w prezencie! Czy to zbieg okoliczności? A może było w nim coś, co przynosiło pecha? I w dodatku Monika o tym wiedziała, celowo obdarzając mnie takim prezentem, by zająć moje miejsce? Może przyjaciółka tak naprawdę zazdrościła mi sukcesu? Może nie odpowiadało jej, że to nie ona już gra w naszej relacji pierwsze skrzypce – tak jak to było w szkole? Może uznała, że nie zasługuję na szczęście, które mnie spotkało i postanowiła mi je odebrać?

Następnego ranka, po raz pierwszy od kilku miesięcy, zrobiłam makijaż, uczesałam się i wyjechałam z domu samochodem. Gdzie się udałam? Do jednego z najlepszych antykwariuszy, wybitnego znawcy XIX-wiecznego rzemiosła.

– Ależ to jest dzieło sztuki! – zakrzyknął z zachwytem, kiedy pokazałam mu pozytywkę. – Zrobione w Amsterdamie w 1834 roku i zaginione w czasie II wojny światowej dzieło mistrza… – tu antykwariusz wymienił nazwisko twórcy.
– W jaki sposób pozytywka mogła trafić do osoby, która mi ją podarowała? – spytałam.
– Nie mam pojęcia, ale na pewno stało się to nielegalnie – odparł. – Historia tego przedmiotu jest tyleż intrygująca, co tragiczna. Uważano nawet, że „Tancerka” przynosi przekleństwo osobie, która wejdzie w jej posiadanie. Jej twórca zmarł tragicznie w kilka lat po wykonaniu tego dzieła, podobnie jak kolejni jego spadkobiercy. Ostatni raz widziano tę pozytywkę w Warszawie przed II wojną światową. Należała wtedy do żydowskiego przedsiębiorcy Gottlieba, który podczas okupacji razem z rodziną trafił do getta, a potem wszyscy zginęli w Treblince. Pewnie wcześniej sprzedał pozytywkę jakiemuś spekulantowi i od tej pory pozostawała w ukryciu.

Po wyjściu z antykwariatu, bez chwili namysłu, trzasnęłam pozytywką o ścianę

A potem jeszcze rozdeptałam jej szczątki. Czy to wystarczy, żeby pozbyć się przekleństwa? Myślę, że już jest za późno – nigdy nie wybaczę Rafałowi ani Monice. Lecz najważniejsze, że odzyskałam wolność. Od tamtej pory minęło pół roku, a ja wydobywam się z depresji. Sprawa rozwodowa jest w toku, mieszkam w przytulnej kawalerce, niedawno znalazłam pracę. Zaczęłam o siebie dbać, schudłam, nie pozwalam sobie na wybuchy gniewu ani czarnowidztwo. Wierzę, że wkrótce stanę na nogi. Mimo że muszę patrzeć, jak miłość Moniki i Rafała kwitnie. Nie życzę im jednak źle. Staram się nie zastanawiać, ile potrwa ta sielanka… bez czarnej magii. Ja chcę nadrobić stracony czas, być sobą i nauczyć cieszyć odzyskanym wreszcie życiem. 

Czytaj także:
Mój ojciec był katem. To dlatego wmówiłem sobie, że mój biologiczny tata to Stefan
Zostawiłam męża, który ciągnął mnie w dół. Wysłałam do niego tylko kartkę
Wera zniszczyła mi reputację plotkami o romansie. Z zemsty rozpowiedziałam, że jest prostytutką

Redakcja poleca

REKLAMA