Mikser obracał się w misce jak szalony, ubijając białka z dziecięciu jajek, ja zaś przyglądałam się temu z mściwą satysfakcją. Jak on mógł mi to zrobić? – myślałam, patrząc na rosnącą z każdą minutą pianę. Przecież jeszcze tydzień temu było tak pięknie! Tydzień temu też piana rosła w oczach, a ja przygotowywałam resztę składników. Truskawki, maliny, kwiaty. Miała z tego wyjść pyszna beza Pavlovej, taka, jaką najbardziej lubiły dzieciaki – córka, zięć i ich maluchy.
Po jakimś czasie wyjęłam bezę z piekarnika, ozdobiłam najpiękniej, jak umiałam, i czekałam na gości.
Wieczór miał być wyjątkowy, bo przypadała właśnie rocznica naszego ślubu. Nie byle jaka, bo trzydziesta.
Zdecydowanie upierałam się, że powinniśmy świętować w domu, a nie w jakimś lokalu, bo i po co wydawać pieniądze, a w gronie najbliższej rodziny jest przecież najmilej. Było przemiło. Dzieciaki się objadły, wychwaliły moją bezę pod niebiosa, jak zawsze zresztą.
Ilonka uparła się, żeby pozmywać, bo skoro mamy swoje święto, to chociaż tyle może zrobić. Nie protestowałam. Robiłam to przecież dzień w dzień jako tak zwana kura domowa, więc chętnie odpoczęłam. Kiedy towarzystwo pojechało do siebie, do salonu przyszedł Sławek i wręczył mi kieliszek musującego wina.
– Żono, dziękuję ci za wszystkie te lata – zaczął niepewnie.
– I ja ci dziękuję – wtrąciłam.
– Muszę ci jednak coś powiedzieć…
– Boże drogi, jesteś chory? Coś ci jest? – zaniepokoiłam się.
– Nie nie, Lucynko, jestem zdrowy, i to bardzo. Tyle że postanowiłem zacząć nowy etap w życiu.
– O, chcesz kupić rower?
– Niezupełnie… – Sławek westchnął i wyrzucił z siebie: – Nie ma co owijać w bawełnę. Poznałem kogoś i…
– Co takiego? – odezwałam się słabo, a kieliszek z winem prawie wylądował na podłodze. – Jak to poznałeś? I co z tego wynika? – wyjąkałam.
– Ma na imię Mariola i jest przedstawicielką handlową w naszej firmie. Znamy się od jakiegoś czasu, a teraz zamierzamy ze sobą być, więc…
Zabieraj swoje rzeczy i nigdy się tu nie pokazuj
Nie do końca wiem, co było dalej. Poczułam się tak, jakbym dostała w twarz. Oto mąż, który był ze mną od trzydziestu paru lat, zamierza odejść do jakiejś panienki? Pamiętam tylko, że walnęłam kieliszkiem o ścianę, wybiegłam z salonu i zamknęłam się w sypialni.
Chyba nawet nie płakałam, zresztą trudno powiedzieć. Wiem, że krzyczałam i kazałam Sławkowi natychmiast się wynosić. Ostatkiem sił zadzwoniłam do córki i opowiedziałam jej o wszystkim.
– Ilona, co teraz, ja nie mam pojęcia, co zrobić – mówiłam. – Nie mam stałej pracy, tylko te chałtury czasem. Mieszkanie niby moje, ale jak on będzie chciał je sprzedać…
– Mamusiu – córka była wstrząśnięta. – Nic nie sprzeda, bo mieszkanie masz po rodzicach. A z pracą się zobaczy. Na razie spróbuj się uspokoić. Mogę przyjechać jutro?
– Nie, chcę pobyć sama. Dam znać, w porządku?
– Oczywiście. Ale jesteśmy w pogotowiu w razie czego.
Rano wstałam ledwo żywa, bo prawie nie zmrużyłam oka. Mieszkanie było puste. Sławek najwyraźniej pojechał do swojej nowej miłości. Minął tydzień. Przez ten czas snułam się po domu w szlafroku, coś jadłam, coś piłam, spałam, wstawałam. Czułam się jak w letargu, ale kiedy lodówka zaczęła świecić pustkami, postanowiłam jednak się zwlec.
Zrobiłam zakupy, zadzwoniłam do córki, obiecała, że przyjadą. Tym sposobem znowu stałam w kuchni, ubijając pianę na ich ulubioną bezę. Kiedy przyszli, Ilonka przytuliła się do mnie mocno.
– Mamuś – szepnęła. – Nic nie zrobimy, głupi ten ojciec, i tyle. Grunt, żebyś ty sobie dała radę. Jestem z tobą, wszyscy jesteśmy, pamiętaj. W porządku?
– Kochanie, nie jest w porządku – zaszkliły mi się oczy. – Ale co mam zrobić, przecież siłą go nie zatrzymam. Jakoś się ułoży… Musi, prawda?
– Musi, mamo. A teraz jemy bezę i jak nam cukier we krwi skoczy, to bierzemy się do pakowania, dobra? – uśmiechnęła się.
– Jakiego pakowania?
– Rzeczy ojca oczywiście. Przecież nie będzie tu trzymał swoich gratów, skoro się przeprowadza do tej swojej panienki. Oj, przepraszam, nie powinnam o niej wspominać.
– A dlaczego nie? Szczera prawda, chociaż przykra… Co racja, to racja. Będę miała więcej miejsca w szafie – uśmiechnęłam się słabo.
Po pięciu godzinach w przedpokoju stanęło kilka wielkich pudeł, a małżonek dostał esemesa, że ma je zabrać następnego dnia, kiedy mnie nie będzie w domu, a klucze zostawić w skrzynce na listy. My zaś, zmęczone pakowaniem, postanowiłyśmy się przejść na kawę do małej cukierni nieopodal.
Gdy weszłyśmy, z przyjemnością wciągnęłam w nozdrza zapach palonych ziaren i słodkich przysmaków. Córka złożyła zamówienie i zainteresowała się wiszącą na ścianie kartką z napisem „zatrudnię cukiernika”.
– Patrz mamo, coś dla ciebie – powiedziała, odwracając się do mnie.
– Dobre sobie – roześmiałam się.
– Przecież ja nie jestem cukiernikiem.
– Zawodowo nie, ale pieczesz najlepsze bezy pod słońcem, a tych akurat, jak widzę, nie mają. Proszę pani! – zwróciła się do kobiety stojącej za ladą. – Właśnie przyprowadziłam nowego cukiernika.
– Zwariowałaś? – szepnęłam.
– Co szkodzi porozmawiać? – szturchnęła mnie w bok ze śmiechem.
Po chwili przy naszym stoliku usiadła kierowniczka, pani Danuta.
– Wiedzą panie – zaczęła – nasza pani Halinka odeszła na emeryturę, żeby opiekować się wnukami, została pani Zosia. Ale ruch mamy duży i nie nadążamy tego wszystkiego wypiekać na miejscu, a nie chcemy sprowadzać nie wiadomo skąd, bo własne to zawsze najlepsze. Córka mówi, że ma pani doświadczenie… – spojrzała na mnie.
W wieku prawie 60 lat znalazłam pracę
– Jakie tam doświadczenie – mruknęłam. – Od trzydziestu lat zajmuję się domem, czasem robię jakieś zlecenia z księgowości, i tyle. Do tego piekę bezy dla rodziny.
– Bezy, naprawdę? – zainteresowała się. – Świetnie, pani Halinka się w nich specjalizowała… Zrobimy tak! – klasnęła w dłonie. – Jeśli chce pani spróbować, proszę przygotować bezę i zobaczymy. Jak nam wyjdzie, to dobrze, a jak nie, to trudno, nikt do nikogo nie będzie miał żalu. To jak?
Następnego dnia wchodziłam do cukierni na miękkich nogach i z wielkim kartonowym pudłem. Czułam się, jakbym miała zdawać jakiś egzamin. Opanuj się – powiedziałam do siebie w duchu. I tak nic z tego nie wyjdzie.
– Dzień dobry, pani Lucynko! – powitała mnie kierowniczka. – Proszę pokazać, co tam pani ma – otworzyła pudełko i zamarła. – Rany boskie… Przecież to jest… To arcydzieło! – krzyknęła, a ja zarumieniłam się jak gimnazjalistka.
Faktycznie, tym razem wspięłam się na wyżyny swoich możliwości. Beza była duża, z lekka przyrumieniona na bokach. Na szczycie ułożyłam kompozycję z kolorowych bratków, listków mięty, malin i truskawek. Do tego cienkie warstwy z serka mascarpone i delikatne muśnięcie kakaowym pyłkiem.
– To jest tak piękne, że aż żal zjeść. Tylko siedzieć i patrzeć! – westchnęła pani Danusia.
– Ale może jednak pani spróbuje. Nie ocenia się książki po okładce – uśmiechnęłam się.
– Ma pani tę pracę! – powiedziała pięć minut później, kiedy na talerzyku zostały już tylko marne okruszki, a ona z lubością popijała kawę.
Boże drogi, kto by przypuszczał, że w wieku prawie sześćdziesięciu lat zostanę przyjęta do pracy, w dodatku z marszu! Ilonka aż skakała z radości, kiedy jej o tym powiedziałam. Od mojego debiutu minęły dwa lata. W tym czasie oficjalnie zostałam rozwódką, wyremontowałam mieszkanie. Sławek nie rościł do niego żadnych praw, bo dawno temu kupili je moi rodzice, więc należało tylko do mnie. Kupiłam nowe meble, ustawiłam kwiaty, poczułam, że to moje miejsce.
Do cukierni chodzę prawie codziennie. Zaprzyjaźniłam się i z panią Danusią, i z panią Zosią, mówimy już sobie po imieniu. Ta druga wtajemniczyła mnie w sekrety serników, napoleonek, kruchych ciasteczek, więc je także piekę.
Jednak to moje bezy robią największą furorę. Klienci zamawiają je na spotkania, wesela i inne uroczystości i chwalą pod niebiosa, a ja po cichu pękam z dumy, że w końcu mogę zajmować się czymś, co tak bardzo lubię.
Ostatnio zdarzyła się nawet śmieszna sytuacja, bo do cukierni wszedł mój były mąż. Dziewczyny wiedziały, jak wygląda, bo pokazywałam im kiedyś zdjęcia. Zapytał Danusię o bezy, bo słyszał, że tu takie pyszne sprzedają.
– No, niestety, nie ma, wie pan, wszystkie się rozeszły, bo mamy tutaj doskonałą specjalistkę w tej dziedzinie. Pani Lucyna, może pan o niej słyszał. Ale skoro nie ma, to może żona upiecze? – odpowiedziała, a my z Zosią, która była na bieżąco z naszą historią, trzęsłyśmy się ze śmiechu na zapleczu.
– No co, niech ma za swoje – roześmiała się Danusia, kiedy wyszedł jak niepyszny. – A teraz, do roboty, pieczemy! Nie ma to jak słodkie życie!
Czytaj także:
„Odkryłam, że Radek potrącił dziecko i uciekł z miejsca zdarzenia. Nie wiedziałam, czy go wydać, ale wygrało sumienie”
„To moja wina, że siostra odebrała sobie życie. Gdybym nie patrzyła na czubek swojego nosa, to zobaczyłabym jej cierpienie”
„Zmarnowałam pół życia na wyścig szczurów. Kiedy mnie zwolnili, zrozumiałam, że jestem 40-latką bez własnego życia”