Było już po północy, gdy zadzwonił telefon stacjonarny. To musiał być ktoś, kogo dawno nie widziałem. Inaczej dzwoniłby na komórkę.
– Halo – powiedziałem nieco zaspany.
– Kazik? – w słuchawce odezwał się znany mi, dźwięczny, kobiecy głos. – To ja, Maria, musisz mi pomóc! Ludek nie żyje! Zginął na rajdzie, ale ja nie wierzę w wypadek, oni go zabili!
– Powoli, Mario, powoli, jacy oni? – niewiele rozumiałem.
Rzeczywiście kilka miesięcy temu dotarła do mnie wieść o wypadku podczas Rajdu Dinozaurów. Było o tym głośno. Wiedziałem, że Ludek zginął, ale prowadziłem akurat sprawę o zabójstwo właściciela kantoru – nie byłem nawet na pogrzebie.
– Mario – starałem się mówić wolno i spokojnie – jak tylko będę mógł, pomogę, ale śledztwo umorzono i musiałbym mieć mocne argumenty, by je wznowić. Zadzwonię jutro, przyjadę – dodałem.
Z samego rana poszedłem do komendanta.
– Muszę wziąć kilka dni urlopu – powiedziałem. – Mam ponad 60 dni zaległego, więc należy mi się… – w krótkich słowach wyłuszczyłem mu, o co chodzi.
– Komisarzu Wolski – stary spoważniał – śledztwo prowadziła Jelenia Góra, umorzyli z braku dowodów. Myślisz, że ty znajdziesz coś po trzech miesiącach?!
– Ludomir Bandura, ten kierowca, który zginął, to był mój przyjaciel – tłumaczyłem. – Dawno temu razem startowaliśmy, obiecałem pomoc jego żonie, Marii.
– No tak, kobieta w tle – mruknął komendant. – Dobra, zadzwonię do Czarskiego, on tam rządzi, znamy się jeszcze ze szkoły, na pewno ci pomogą.
W Rajdzie Dinozaurów uczestniczą kierowcy powyżej 50. roku życia, którzy jeździli w rajdach w latach 70. i 80. Warunkiem jest start starą rajdówką z epoki. Tym razem zgłosiło się 30 załóg. Wiadomo było, że najwięcej emocji dostarczą dwaj odwieczni rywale. Z numerem 1 – Ludomir Bandura, z pilotem Maciejem Pilskim, startujący Fiatem 125p 1500, i z numerem 2 – jadący identycznym autem – Wojciech Korski, z pilotem Markiem Oleśnikiem. Samochody były takie same, liczyło się więc przygotowanie aut, technika jazdy i szczęście.
To była sprawa sprzed trzydziestu lat!
Rajd przebiegał w okolicach Jeleniej Góry, liczył 150 kilometrów, z czego 100 stanowiły odcinki specjalne. Było ich pięć. Decydującym o całej rywalizacji miał być OS nr 5 – liczący 28,7 kilometra. Same zakręty, bardzo wąska, śliska, asfaltowa szosa wśród drzew. Był koniec listopada, start zaplanowano na 16:40, po ciemku, w dodatku była mżawka i mgła. Widoczność do 10 metrów.
Stawkę prowadził Korski przed Bandurą. Różnica wynosiła jedną sekundę. Przy odrobinie szczęścia na ostatnich 28 kilometrach można to było odrobić. Taki plan miał zapewne Ludek Bandura. Pierwszy wystartował Korski, minutę za nim Bandura. Na ósmym kilometrze przed metą, partię pięciu trudnych zakrętów zaczynał ostry prawy. Po lewej wysokie, pełne drzew zbocze. Wystarczył drobny błąd, by wylecieć z drogi. I tam wypadli z trasy Ludek z Maćkiem.
Rajd przerwano. Akcja ratunkowa była bardzo trudna. Do wraku ratownicy schodzili obwiązani linami, w świetle reflektorów. Fiat Bandury spadając, „rolował”, czyli obracał się odbijany od drzew i zbocza. Mimo klatki, czteropunktowych pasów bezpieczeństwa i kasków, obrażenia wewnętrzne były tak poważne, że obaj – kierowca i pilot – zmarli w drodze do szpitala.
Tyle dowiedziałem się z relacji prasowych i z internetu. Akta śledztwa potwierdzały doniesienia dziennikarzy. Spotkałem się z Marią.
– Dlaczego nie wierzysz w ustalenia śledztwa? – spytałem. – Skąd podejrzenia, że to morderstwo i kto miałby to zrobić?!
– Kazik – Maria zapaliła kolejnego papierosa i dolała sobie koniaku – znasz przeszłość, wiesz że Ludek miał romans z żoną Wojtka.
– Ale to było 30 lat temu – przypomniałem sobie.
Ludek zakochał się w Marlenie na zabój. Korscy mieszkali w Krakowie, a Ludek w Jeleniej. Kochankowie mimo tego spotykali się dość często. To musiało się wydać, i wydało. Przed kolejnym rajdem, na konferencji prasowej, Wojtek dwoma ciosami znokautował Bandurę.
Temu gęba tak napuchła, że nie mógł założyć kasku. Marlena zrobiła Korskiemu awanturę na cały hotel, zabrała swoje rzeczy i przeniosła się do pokoju Ludka. Tydzień później jechali oboje do Krakowa, ustalić warunki rozwodu. Na niewielkim łuku wpadli na plamę oleju… Przy 140 kilometrach na godzinę nie było szans na wyprowadzenie auta. Po kilku obrotach bmw z całym impetem, prawą stroną, walnęło w drzewo. Marlena zginęła na miejscu. Ludek wyszedł z tego bez szwanku. Dziesięć lat później poznał Marię, pobrali się, mają 19-letnią córkę.
Subtelnie i finezyjnie zmylił przeciwnika
– Po tym wypadku – opowiada Maria – Korski wielokrotnie odgrażał się Ludkowi. To trwało latami. Na każdym kroku dawał dowody nienawiści. Przed Dinozaurami także się kłócili.
– Akta śledztwa potwierdzają jednak wersję o nieszczęśliwym wypadku – powiedziałem.
– Przesłuchano kilka osób, które widziały to zdarzenie, ale nie znaleziono żadnych dowodów, że winę za wypadek ponosi Korski.
– Źle szukali, jestem pewna, że to on za tym stoi.
Kilkakrotnie przejechałem OS nr 5. Musiałem poznać tę trasę, by wyobrazić sobie, jak doszło do wypadku. Analizowałem każdy kilometr. Feralny zakręt to wyjątkowo wredny fragment trasy. Rajdowcy nienawidzą takich miejsc. Oto niewinnie wyglądający łuk przechodzi nagle w ostry „zacisk”, czyli zakręt gwałtownie skraca swój promień. Opóźnione hamowanie, wejście pod złym kątem, nieodpowiedni tor jazdy i… auto wyskakuje z drogi. Tak musiało być i tym razem.
Ludek popełnił błąd!
„Jak to możliwe?! – zastanawiałem się. Błąd w opisie?”. W aktach sprawy znajdowała się zniszczona książka drogowa. Przejrzałem opis zakręt po zakręcie. Trudniejsze miejsca były specjalnie oznaczone wykrzyknikami. Przy tym zakręcie była napisana na czerwono uwaga: dohamować, wredny zacisk!!! Wiedzieli o niebezpieczeństwie. Dlaczego więc wypadli?
Śledczy wykonali dobrą robotę. Przesłuchano Korskiego, Oleśnika, organizatorów rajdu, zawodników, ratowników. Wrak auta poddano badaniom. W końcu śledztwo umorzono. Wróciłem do akt. Ratownik wiozący Pilskiego do szpitala twierdził, że ranny pilot odzyskał na moment przytomność, wyszeptał: „stopy” i zmarł. Nikt nie rozumiał, o co chodzi.
Przeczytałem kilka razy raporty GPS – każdy z zawodników miał zamontowane w aucie to urządzenie, dzięki czemu można było na bieżąco śledzić, gdzie jadą, z jaką prędkością itp. Z zapisu jazdy Korskiego wynikało, że na początku OS nr 5 jechał dość wolno, dopiero w połowie, gdy doszedł go Bandura, przyspieszył. Skojarzyłem to z ostatnim słowem Pilskiego „stopy”. Byłem już pewien przebiegu wydarzeń.
Korski był na prowadzeniu. Gdyby jechał swoim tempem, Bandura nie miałby szans go dogonić. Ale Korski zwolnił i nawet blokował Bandurę. Jednocześnie światłami stopu „ostrzegał” o hamowaniach. To Ludkowi ułatwiało jazdę. Najwyraźniej przestał słuchać pilota. Trzymał się blisko, bo liczył, że znajdzie się miejsce, by Korskiego wyprzedzić. Jechali tak przez kilka kilometrów.
Najpewniej nagle „stopy” Korskiego zniknęły, bo Wojtek jednym szarpnięciem za przewód odłączył przełącznik, który po naciśnięciu hamulca zapalał światła!!! Ludek sądził, że Korski przyspieszył i zniknął za zakrętem, docisnął i… To było tuż przed feralnym zakrętem. Na reakcję było za późno. Przy pełnej prędkości auto wyleciało z drogi.
W aktach był numer Korskiego. Chciałem mu powiedzieć, że wiem, jak zemścił się za Marlenę. Telefon odebrał jego syn.
– Tata nie żyje – powiedział.
– Zginął tydzień temu, wypadł z drogi. Policja mówi, że był kompletnie pijany, ale przecież on nigdy nie pił…!
Zobacz więcej kryminalnych historii:
„Uwiodła mnie, odurzyła narkotykami i okradła cały mój dom. Jak dziecko dałem się nabrać zawodowej złodziejce”
„Zamordowałem dziadka swojej dziewczyny, a ona zbeszcześciła zwłoki. Ten tyran i wcielony diabeł sobie zasłużył”
„Mieliśmy tylko zmasakrowane zwłoki i żadnych poszlak. Sprawa zamordowanego gangstera okazała się jednak prosta”