Często media, a nawet wydawałoby się rozsądni ludzie, mówią o dzisiejszej młodzieży jak o rozpieszczonych dzieciakach. Jako nauczycielka w liceum mogę spokojnie zaprzeczyć tej opinii. Obecne pokolenie nastolatków jest, jakie jest, ani gorsze, ani lepsze, niż my byliśmy w ich wieku. Wiem też, że młodych ludzi trzeba zawsze traktować poważnie, gdyż zignorowanie zdesperowanego nastolatka może doprowadzić do tragedii.
Tamtej zimy byłam opiekunką na wyjeździe trzech drugich klas z naszego liceum. Pojechaliśmy na Zielony Wierch, by jeździć na nartach, snowboardzie, integrować się i podziwiać piękno Tatr Zachodnich. Schronisko znajdowało się niemal przy samym szczycie, obok górnej stacji wyciągu. Składały się na nie: stara, urokliwa bacówka z drewna oraz nowoczesny budynek mieszkalny ponad stacją.
Aby zachować spokój i dobry obyczaj, umieściliśmy dziewczęta wszystkich klas w bacówce, a chłopców i kadrę przy wyciągu. Tam też wydawane były posiłki. Młodzi ludzie lubią się bawić, od zarania dziejów tak było i nie ma na to rady. Mimo zakazów i klątw uczniowie w niemalże nadprzyrodzony sposób zdobywali alkohol, a tym samym łamali zarówno regulamin naszej szkoły, jak i schroniska.
Jako opiekunka miałam obowiązek walczyć z tym procederem, i próbowałam, ale to była walka z wiatrakami. Dlatego, o ile nie dochodziło do ekscesów, a wszyscy balangowicze wracali do swoich pokojów przed północą, nie ingerowaliśmy zbyt rygorystycznie w ich wieczorne życie, bo i tak nic to nie dawało. Jedynie podważało nasz autorytet. Dziś wiem, że powinniśmy być bardziej uważni. Ale czy to powstrzymałoby tragedię?
Jedna zła decyzja
To był wieczór, dwunastego lutego, środek śnieżnej zawiei. Kochałam taką pogodę, zwłaszcza gdy mogłam patrzeć na wirujący puch przez okno ciepłego pokoju. Kończyło się właśnie coś, co za moich czasów nazywano dyskoteką, ale tak naprawdę było tylko wstępem do dalszych nocnych aktywności.
Dla porządku zeszłam do świetlicy, aby sprawdzić, czy wszystko gra. Za pięć dwunasta towarzystwo niechętnie rozchodziło się do pokojów. Należało odprowadzić dziewczyny do bacówki. Popatrzyłam na licealnych dżentelmenów i jęknęłam.
– O rany, co wyście ze sobą zrobili... – mruknęłam, widząc ich zaczerwienione policzki i szkliste oczy. – Czy jest tu ktoś, hm, stabilny?
– Pani Lidko, my nie dzieci – powiedziała Marta z drugiej B. – Przecież trafimy. Nie potrzebujemy niańki.
– Dla spokoju sumienia – odparłam. – Bartoszu… – spojrzałam na najroślejszego z chłopaków, a przy okazji adoratora Marty. Jednakże nasz klasowy mistrz sportu ledwo trzymał się na krześle.
– Cóż…
– Bartosz jest niedysponowany, psze pani – powiedział Marek.
Zwykle cichy i nieśmiały okularnik nie należał do przyjaciół Bartka. Ale niezależnie od tego, jakby się nie znosili, zasady uczniowskiej omerty, zmowy milczenia wobec nauczycieli, obowiązywały każdego.
– Chyba zjadł coś nieświeżego na kolację. Może ja pójdę z dziewczynami.
– Tylko wróć od razu! – przestrzegłam, a odpowiedziały mi złośliwe śmiechy dziewczyn. Cóż, Marek nie był amantem.
– Tak, psze pani. Już się robi – odparł Marek. – Zaraz wrócę. W asyście śmiechów i docinków dziewczyn ruszył ku sieni.
Wszystko wskazywało na to, że to był wypadek
Ciało Bartosza odnalazł syn właściciela, kiedy o ósmej wyszedł uruchomić silnik wyciągu. Gdy jedliśmy śniadanie – wtedy jeszcze myślałam, że skacowany uczeń po prostu zaspał – gospodarz pojawił się w jadalni i poprosił nas na stronę. To była tragedia. Niepełnoletni uczeń zmarł pod naszą opieką, wskutek – jak sądziliśmy – źle oznaczonej ścieżki.
Gospodarz zabrał nas na zewnątrz i pokazał feralne miejsce. Zobaczyliśmy cienką drogę na zboczu i kolorową linkę, zwykle oznaczającą szlak. Ale plastikowy sznur był przerwany i powiewał na wietrze. Końcówka z naszej strony wyglądała na przetartą.
Śnieg wciąż padał, zadymka trwała, więc w połowie dwustumetrowego dystansu pomiędzy budynkami nie widać już było ani bacówki, ani stacji wyciągu. Bartosz trafił na uszkodzoną część szlaku, nie skręcił na załomie i spadł ze ścieżki. Ledwie kilka metrów w dół, w dodatku dno kotlinki zasypał śnieg, a chłopak był silny i wytrzymały. Ale był też zmęczony i pijany – kiedy wpadł w zaspę, nie miał siły ani się wygrzebać, ani wołać o pomoc. Zresztą czy ktoś by go usłyszał w tej zawiei?
Nawet bez oględzin lekarza wiedziałam, co zaszło. Zmęczony i nietrzeźwy, ubrany w lekki polar, który starczyłby mu za dobre okrycie, gdyby szybko dotarł do bacówki. Na nogach miał trampki. Nie musiał niczego sobie łamać, nie musiał tracić przytomności. Po prostu zamarzł.
– Trzeba wezwać policję – powiedział blady właściciel, po czym spojrzał na mnie. – Proszę trzymać uczniów w budynku.
Wróciliśmy do jadalni w minorowych nastrojach. Pan Martczuk, informatyk, bardzo pragmatyczny człowiek, już rozważał prawne konsekwencje naszych zaniedbań. Wicedyrektor Piotrowska wygłosiła krótkie przemówienie do uczniów, a moje myśli błądziły po najdziwniejszych miejscach. Po śniadaniu podeszłam do grupki uczennic.
– Moje drogie, przepraszam, że męczę was teraz, ale mam kilka pytań…
– Prowadzi pani śledztwo? – zapytała niska, jasnowłosa Kasia. – Podejrzewa pani, że to nie był wypadek? Przepraszam, to głupi żart – bąknęła, gdy koleżanki spiorunowały ją spojrzeniami.
– Chcę tylko wyjaśnić pewne niejasności – wyjaśniłam. – Kiedy szłyście rano na śniadanie…
– Nie widziałyśmy Bartka! – odpowiedziała drżącym głosem Marta. Śmierć chłopaka bardzo nią wstrząsnęła.
– Wiem. A widziałyście zerwany sznur?
– Urwany, chciała pani powiedzieć? – zapytała dociekliwa Kasia.
– Chyba że pani naprawdę uważa…
– Cicho!
– No… – przyznała Marta.
– Zauważyłam, że sznur zniknął, ale za dnia to nie problem, przecież prawie wszystko widać. No i szłyśmy grupą, tak jak nas pani instruowała.
Delikatnie odciągnęłam ją na stronę. Kiedy odeszłyśmy od reszty, zapytałam wprost:
– Czy wczoraj zaprosiłaś Bartosza do swojego pokoju? Po dyskotece, w nocy.
– Ja... nie – powiedziała, odwracając wzrok. Równie dobrze mogła powiedzieć „tak”. – Przecież pani wie, że nie przyszedł.
– Nie przyszedł, bo zginął. Pytam, czy szedł w nocy do ciebie?
Nie odpowiedziała, ale już wiedziałam, co trzeba…
Zapytałam wprost i… dostałam odpowiedź
Odprowadziłam ją do grupy, a potem udałam się do świetlicy na piętrze, gdzie Martczuk doglądał niespokojnych chłopaków. Przez chwilę stałam w progu, obserwując grupę uczniów. Wszyscy byli podnieceni i zdenerwowani – albo dyskutowali o czymś żywo, albo klikali w klawiatury telefonów. Tylko jeden chłopak wyróżniał się z tłumu.
Marek siedział w ostatnim rzędzie, spokojny, zupełnie wyobcowany z grupy.
– Ma pani rację, to on zabił! – usłyszałam głos nad uchem.
– Kasia!
– Przepraszam, nie chciałam pani straszyć – odparła blondynka. – Ale wyczułam, że pani tropi zabójcę.
– Jakiego zabójcę! To był wypadek.
– Ten wypadek nosi stare swetry, unika fryzjera i ma na imię Marek – stwierdziła dziewczyna.
– Ale przyznaję, nie sądziłam, że się na to zdobędzie. Kurczę, gdybym wiedziała, że z naszego kujona taki numer, to może bym się z nim umówiła. To znaczy, gdyby nie ślinił się do Marty.
– O czym ty mówisz? – zapytałam.
– To oczywiste, był zazdrosny, a zazdrość to wspaniały motyw. Taki klasyczny i elegancki. Bartek miał iść do Marty… Niech pani nie mówi nikomu, że to ja powiedziałam, ale chyba obie wiemy, jak jest. Kręcili ze sobą, więc chodził do niej, kiedy mógł. A wczoraj pewnie chciał, ale nie bardzo mógł. Już Mareczek się o to postarał.
– Jak niby?
– Spił go! Specjalnie na tę okazję kupił tę mocną śliwowicę na Słowacji. Lał Bartoszowi do pełna, a sobie tylko parę kropel i dolewał popitkę. Do północy ululał go na perłowo, aby… No wie pani, żeby Bartek nie był w stanie dobrać się do Marty. Albo już planował zabójstwo...
– Jak?
– A bo to trudne? Przez kilka dni smarował masłem sznur, tak że psiaki gospodarza gryzły to miejsce, dla smaku lub zabawy. A wracając od nas wczoraj, czy właściwie już dzisiaj, bo to było po północy, jeszcze potarł linkę o załom ścieżki. Zostawił ją pewnie, trzymająca się na ostatniej nitce. A potem powiedział Bartkowi, że Marta na niego czeka…
– To jakieś spiskowe myślenie – przerwałam jej. – Skąd mógł wiedzieć, że Bartek się przewróci i zerwie linę?
– Pewnie polał zakręt ścieżki wodą, żeby było ślisko. Do rana to zasypało śniegiem, ale w godzinę czy dwie po sabotażu to pewnie tam była niezła ślizgawka. W tym czasie nasz zabójca siedział w pokoju i zapewniał sobie alibi.
Nie słuchałam dalej. Podeszłam do Marka i zapytałam wprost.
– To prawda?
– Co jest prawdą, psze pani? – jego głos był drwiący i pewny siebie. Albo po prostu zdesperowany. – O co pani chciała spytać?
– To ty spowodowałeś wypadek!
– Nie zadała pani pytania, więc nie mogę odpowiedzieć – odparł młody morderca, wciąż się uśmiechając. – Ale trzeba przyznać, że biedny Bartek miał pecha…
– Coś ty narobił! – jęknęłam. – Zabiłeś człowieka! I po co? Co ci to dało? Myślisz, że teraz Marta w ogóle na ciebie spojrzy?
– Tak, teraz nie będzie miała wyboru – odparł Marek, odkładając książkę.
– Zniszczyłeś sobie życie – powiedziałam. – I wcale nie zbliżyłeś się do Marty.
– Nieważne, cel osiągnąłem – odparł.
Boże, co sobie myślał ten chłopak? Czy w ogóle myślał? Jaki cel osiągnął? Chciał zdobyć dziewczynę czy bardziej zależało mu na wyeliminowaniu rywala? Do dziś tego nie wiem…
Zobacz więcej kryminalnych historii:
„Zakochałam się w Januszu od razu. Gdybym wiedziała, że zamorduje mojego męża, dalej bym go kochała”
„Obrobiłem dom bandziora działającego w gangu porywaczy dla okupu. Tak odkryłem, gdzie jest moja siostra”
„Matka chciała mnie tylko dla siebie. Skłamała, że mój ojciec nie żyje. Nie zasłużyła na życie po tym, co zrobiła”