Skąd nam się ten chłopak taki ulągł, to nie wiem… Może go w szpitalu podmienili? Pozostała dwójka dzieci poukładana, Łukasz studiuje, Martynka już nawet rodzinę założyła, a tego ciągle gdzieś goni.
Najpierw stwierdził, że na razie na uniwersytet nie pójdzie, bo zmęczony jest. No, jak Boga kocham, on to się już zmęczony urodził – nawet chodzić zaczął najpóźniej ze wszystkich naszych dzieciaków.
A wszystko zaczęło się zaraz po egzaminach
– Maturę mam, zawód mam, nic mi nie ucieknie – obwieścił. – Tak się nie da żyć, żeby cięgiem w książkach siedzieć. Muszę zobaczyć, jak życie wygląda, zanim mi siwa broda urośnie.
– Patrz sobie, ale za swoje – postawiłem warunek, gdy już było jasne, że ani prośbą, ani groźbą nic nie wskóram. – My cię z matką utrzymywać nie będziemy.
– Ale wakacje to mi się chyba jeszcze należą – od razu ruszył do ataku. – Do października. Jakbym poszedł na studia, to bym miał.
Mówiąc szczerze, tak się wpieniłem, że miałem ochotę od razu mu środkowy palec pokazać, ale w Baśce się reaktywowały uczucia macierzyńskie i poczucie sprawiedliwości. Chłopak ma swoje racje, orzekła, a my nie zbiedniejemy. Zgodziłem się, co miałem robić? Jeden wróg na froncie wewnętrznym mi wystarczy.
– Ale wrzesień się skończy i won do roboty – zapowiedziałem. – Nigdzie tak dobrze życia nie poznasz, jak zarabiając na nie w jakimś januszeksie.
– Ale się tatuś wyrobił – zagwizdał mi na to. – Januszex, ho, ho!
Jeszcze sobie bekę ze starego ojca urządza!
Prawdę mówiąc, ciekaw byłem, co Tomaszek będzie robił, gdy się zwolni z obowiązków, bo, oprócz siedzenia z nosem w telefonie, chyba żadnego hobby się nie zdołał dorobić. Dobrego o rodzonym synu, jakby ktoś się pytał, mogłem powiedzieć tylko tyle, że faktycznie, rękę do zwierząt od zawsze miał dobrą.
Kiedy postanowił iść do technikum weterynaryjnego, żadnych kołków mu na głowie nie ciosałem, chłopak wydawał się do tego stworzony, a zawód przyszłość będzie miał zawsze, chyba że jakaś kometa pieprznie. Ale, na Boga, jak się mówi A, to pasowałoby powiedzieć B, a nie zatrzymywać się w pół drogi!
Trochę trułem, żeby gówniarzowi za dobrze nie było, dość, że w sierpniu zabrał się gdzieś pod wschodnią granicę i zniknął mi z oczu. Baśka natychmiast wpadła w histerię, że narobiłem, pogratulować – teraz ona nie ma pojęcia, co się z chłopakiem dzieje. Trochę odpuściła, gdy się okazało, że jaśnie pan odbiera telefony. Wylewny nie był nigdy, ale raczył przynajmniej dawać matce jakieś dowody, że żyje i ma się dobrze.
– Zarobiony jest – relacjonowała żona.
Nasz Tomaszek? A to dobre!
– Mnie to się wydaje, Józiu, że on to jakąś dziewczynę tam poznał – Baśka naprawdę nie znała umiaru w fantazjach na temat naszego beniaminka. – Ostatnio jak z nim rozmawiałam, dziewczęcy głos słyszałam w tle, wiesz?
Może mu jakaś kobiecina rzucała grosik do beretu, gdy żebrał pod kościołem? Bardzo bym chciał wiedzieć, za co ten ancymon żył, ale nie wypadało pytać, skoro go od kasy odciąłem.
Pomyślałem, że na rocznicę na pewno się zjawi…
Przecież flaczków mamuni by nie odpuścił, jak się chwyci, to kończy dopiero, gdy ostatnie resztki wyżre. I żeby być sprawiedliwym, nie zawsze pyta, czy komuś zostawić. Z Łukaszem raz się nawet pokłócili, ale że starszy ma fioła na punkcie sernika, to odszedł handelek i skończyło się bez bitki.
Nasza 30. rocznica, Baśka się naszykowała, a tu najpierw Martyna zadzwoniła, że nie przyjedzie, bo jej mąż ma covid i są uziemieni na kwarantannie. Trochę później Łukasz się odezwał, że będzie tylko w sobotę, bo potem jedzie do rodziców swojej dziewczyny. Oni też jakąś bibkę mają.
– Ale za to nam ją tu przywiezie na ten jeden dzień – pocieszała się żona. – Poznamy wreszcie tę Weronikę.
Widziałem jednak, że żonka trochę smutna i żal mi się jej zrobiło na tyle, że sam wystukałem esemesa do Tomka, żeby nie nawalił z przyjazdem. Zapytał tylko, czy może z kimś przyjechać, to się zgodziłem – i tak jedzenia Basia naprodukowała, jakby wojna miała być. O resztę się nie martwiłem.
Jak człowiek ma swój dom, to się zawsze dodatkowy gość zmieści.
Byle tylko nie jakaś hrabina z muchami w nosie!
– A widzisz, Józiu – wytknęła mi żona. – Tobie też intuicja podpowiada, że Tomek z dziewczyną przyjedzie, a ze mnie sobie podśmiechujki robiłeś.
– Hrabina, kobieto – wyjaśniłem – płci może być obojętnej. Ważne, że na wszystko narzeka i ma aspiracje z dupy.
– Tylko bez wyrazów, jak przyjadą – Baśka pogroziła mi palcem. – To, że mieszkamy na prowincji, nie znaczy, że brak nam kultury. Żebyś mi dziecka nie kompromitował!
Przejmowała się okrutnie, tylko czekałem, kiedy kamerdynera najmiemy w białych rękawiczkach!
Najpierw przyjechał Łukasz z tą swoją – miła dziewczyna, nie powiem, ale trochę ciepłe kluchy. Ja to lubię, jak kobieta swoje zdanie ma, a nie „tak, kochanie”, „masz rację, skarbie”… Wierzyć mi się nie chce, żeby któraś taka była spolegliwa z natury i czułbym się jak z niewybuchem.
Ale skoro Łukaszowi pasuje i łyka pochlebstwa jak pelikan – jego wybór. Baśce się podobała, wiadomo: każda matka lubi, gdy się jej syna traktuje niczym ósmy cud świata.
Jużżeśmy myśleli, że Tomasz nie dojedzie
Rodzina przy stole, na stole wielki bukiet od Łukasza, mnie szlag powoli trafiał, ale się pilnowałem, bo, wiadomo, serce już nie to, co kiedyś…
Doktor powiedział wyraźnie, że nie wolno mi się irytować, więc tylko od czasu do czasu wychodziłem do piwnicy i waliłem młotkiem w deskę, która jest przeznaczona specjalnie do tego celu.
W końcu zajechało auto na podwórze. Wysiadł Tomek, za nim jakaś starsza kobieta i jakiś dziwny typ z brodą. A do tego szczeniak w plastikowej skrzynce.
– Chciałem go wam pokazać – tłumaczył Tomek. – Całkiem jak nasz świętej pamięci Bruno, co nie? Nie do wiary, że ktoś taki skarb wyrzucił. Jak wam się nie spodoba, to zabiorę go z powrotem – zawczasu uciszył moje protesty. – A na razie się nacieszcie!
Będzie mi tu oczy psem mydlił!
Niech lepiej powie, co ta reszta tu robi.
– Regina jest z fundacji, a to nasz tłumacz, Fadil – rzucił krótko, jakby wszystko rozumiało się samo przez się.
Wyściskał Basię, bukiet róż jej wcisnął, mnie ścisnął prawicę. I zapytał:
– To jak, siadamy do stołu? Głodni jesteśmy jak sto wilków! Łukasz i Martyna są?
Trzeba przyznać, że nawet ta cała Weronika się rozruszała. Może po prostu dotąd nie wiedziała, co ze sobą zrobić? A tak tłumaczyła mnie i Baśce wszystko, co chcieliśmy wyciągnąć z Fadila. No dobra, głównie ja chciałem… Ale czy człowiek nie ma prawa pytać, gdy pierwszy raz ma pod ręką prawdziwego Irakijczyka?
Trzy dni minęły jak z bicza trzasł i znowu byliśmy w chałupie sami. Pierwszy raz poczułem, że może jednak być trochę smutno, jak dzieci całkiem pójdą na swoje. Nawet krótka wizyta Martynki z rodziną mi nie poprawiła humoru… To już teraz takie dogorywanie na marginesie życia ma być?
I pomyśleć, że dotąd się podśmiewałem z Basi, że ma syndrom opuszczonego gniazda, bo się o nim naczytała w gazetach.
Pies, oczywiście, został
Najpierw się mówiło, że poszukamy mu dobrego domu, a potem już żadne z nas o tym nie wspominało. Przyjął się, i tyle. A mądra bestia, faktycznie, jak nasz nieodżałowany Bruno: na podwórko wpuszczał, ale wychodzić już nie pozwalał.
– Mnie to się wydaje, że Tomek teraz bardzo dojrzał – rzuciła Basia któregoś wieczoru.
– No, jak śliwka-robaczywka – burknąłem, bo już pół godziny się męczyłem z naprawą kontaktu. – Byle ci się na dobre z rodzinnego drzewa nie zerwał. Światowy się robi.
– Ty już jak coś, Józiu, powiesz – żachnęła się. – Przynajmniej się przekonał na własnej skórze, że studia warto mieć, bo człowiek zyskuje nowe możliwości.
– Pierwszy raz słyszę.
– Bo nic, tylko żeś tego biednego Fadila męczył – odgryzła się. – A co tam u nich jedzą, a jak jest po ichniemu „kocham cię”… Już się bałam, że mu się chcesz oświadczyć.
Postukałem się w czoło: w moim wieku?
I kazałem relacjonować, co z tymi studiami Tomasza – jak coś wie, niech gada, a nie droczy się jak przekupka!
No i tak, ponoć Tomek zdecydowany. Od października na pewno idzie na uniwersytet. Daj mu Boże, bo po przy tym wzroście cen, wkrótce mnie nie będzie stać na takie luksusy.
Mijał luty, właśnie żeśmy z Baśką siali w szklarni papryki na rozsady, a tu z radia gadają, że wojna.
– Rany boskie! – żona rzuciła rękawiczki na ziemię, sięgnęła po telefon i dalejże dzwonić po dzieciakach.
– Na Ukrainie, kobieto – próbowałem ją uspokoić. – Nie u nas.
Machnęła tylko ręką, żebym nie przeszkadzał. Gapiłem się na doniczki i też mnie marazm ogarnął z tego wszystkiego… Może nie warto, może lepiej ręce pod tyłek włożyć i posłuchać krzyku żurawi?
– Ta wojna to w Ukrainie, Józiek – oznajmiła Baśka odkrywczo, gdy już raczyła się zjawić z powrotem. – A co tu tak nic niezrobione?
Ja to chyba tę deskę do nerwacji powinienem ze sobą nosić, jak Boga kocham.
Nie wiem, co sobie właściwie myślałem
Czas nagle zaczął strasznie szybko mijać i perspektywy zmieniały się z dnia na dzień. Raz byłem spokojny jak woda w stawie, raz się miotałem nocą po chałupie, jakby mi na rozum siadło. Baśka patrzyła na mnie i wcale jej się od tego lepiej nie robiło.
Kiedy w końcu pocukrzyła zupę zamiast posolić, uznałem, że czas wziąć się w garść. I prawie mi się udało, gdy się okazało, że nasz Tomaszek zdążył się zsunąć po mapie w dół i już siedzi w Medyce na granicy. Co za smarkacz nieznośny, ciśnie się w oko cyklonu jak mucha do końskiego łajna!
– I po co on tam? – zapytałem, gdy mi żonka kolejną rozmowę relacjonowała. – Zaciągać się na ochotnika będzie?
– A żeby ci język kołkiem stanął – Baśka aż się przeżegnała. – Ludzie ze zwierzętami uciekają, Tomek ma pełne ręce roboty. Polskie fundacje też zwożą psiaki ze schronisk po drugiej stronie.
I raptem kilka dni później Tomek zadzwonił, ale, zamiast z matką jak zwykle gadać, mnie poprosił do telefonu. Głos miał taki zmęczony, że w pierwszej chwili myślałem, że z kimś obcym gadam.
– Ojciec, jest sprawa – powiedział. – Robimy tu na granicy, co możemy, sam wiesz…
– My też robimy – wszedłem mu w słowo. – Twoja matka pół gospodarstwa wydała na pomoc dla uchodźców, zostały nam dwa komplety pościeli.
– Cieszę się i doceniam, ale ja w konkretnej sprawie. Jak odmówicie, to nie ma sprawy, ale zapytać muszę.
– Czego chcesz? – już mnie tknęło.
– Mam tu dziadka z wnuczką – wyjaśnił. – Rodzice małej walczą. I nie mam gdzie tej zacnej parki upchnąć, bo zabrali cztery koty i nikt ich z tym nie weźmie, kapujesz?
Cztery koty?! Wszelki duch!
– U was chałupa duża – ciągnął Tomek niezrażony. – Mama jęczy, że czuje się niepotrzebna, ty też marudziłeś… Przynajmniej na razie, tata, będę się cały czas rozglądał za czymś dla nich. Nie masz pojęcia, co tu się dzieje.
Baśka stała przy mnie i słuchała, i nagle, jak mnie nie dźgnie paluchem w pierś.
– No, decyduj, myślisz, że chłopak ma czas na pogawędki z tobą? – syknęła. – Raz, dwa, tu nie ma, co myśleć: człowiek jesteś czy nie?
– Przywoź ich do nas – powiedziałem krótko. – Nie wiem, co pies na to powie, ale co on ma do gadania?
A ten do mnie, że kochany jestem! No, ja nie mogę, za kogo on rodzonego ojca miał, za jakąś kanalię, która ręki nie poda?
No i jadą, zadzwonił dziś rano z drogi. Jednak trzy osoby, nie dwie, bo jeszcze się jakiś kuzynek przylepił. Z psem zresztą.
– Józiek – Baśka włożyła ciasto do piekarnika i stanęła przy oknie. – A to nas nie przerośnie? Damy radę?
No chyba! Jak nie my, to kto? I dajemy, do dziś dajemy radę. Siergiej to mój przyjaciel teraz.
Czytaj także:
„Jeszcze nie znalazłem dziewczyny idealnej. Mam swoje standardy, własne mieszkanie to konieczność. Czy tak wiele wymagam?”
„Wiedziałam, że w Polsce nie będę szczęśliwa. Prześladowały mnie demony przeszłości. Ameryka pokazała mi inny świat”
„Byłam pewna, że tamta kobieta zniszczyła mi życie. Po latach zrozumiałam, że to właśnie ona stoi za moimi sukcesami”