Nigdy nie lubiłam kotów. Przez długi czas uważałam, że te zwierzęta nie zasługują na moje zaufanie, ponieważ są wredne, podstępne i dbają jedynie o własną wygodę. Nie potrafiłam zrozumieć ludzi, którzy nie tylko trzymali w domach te zwierzęta, ale jeszcze zachwycali się nimi. A jednak przyszedł taki dzień, kiedy byłam zmuszona zmienić zdanie.
Wiele lat temu na jednym z podwarszawskich osiedli kupiliśmy z mężem niewielki domek. Przedtem żyliśmy w samym centrum miasta, mogłam więc śmiało powiedzieć, że przenieśliśmy się na wieś. Ale po pewnym czasie miasto nas dogoniło i wchłonęło. W efekcie nasza miejscowość została jedną z odbrzeżnych dzielnic stolicy.
Od dawna myślałam o przenosinach
Teraz, gdy oboje z Ludwikiem przekroczyliśmy sześćdziesiątkę, zaczęliśmy się zastanawiać nad ponownymi przenosinami do miasta. Niegdyś z niego uciekliśmy, zmęczeni hałasem i zanieczyszczonym powietrzem. Dziś, gdy zaczynało brakować nam sił, coraz poważniej myśleliśmy o tym, by wrócić do bloku, gdzie nie musielibyśmy się o nic martwić, pomijając rzecz jasna comiesięczne opłaty za czynsz, usługi administracyjne i całą resztę.
Dzięki przenosinom czułabym się o wiele spokojniejsza. Nie bałabym się na przykład, że mąż spadnie z drabiny, gdy reperuje rynny obrywające się pod ciężarem wypełniającego je lodu.
Oczywiście to tylko niektóre z „uroków” mieszkania w domu. Jeśli ma się męża, który lubi majsterkować, poprawiać i ulepszać, to nie ma nic lepszego od takiego lokum. Ale mój Ludwik jest typem, który woli trzymać w dłoni książkę niż młotek. Potrafi znaleźć błędy logiczne w zawiłym tekście filozoficznym, ale nie widzi, że w rogu pokoju robi się zaciek, a już na pewno nie potrafi się go pozbyć.
Do niedawna nie myślałam o tych przenosinach poważnie. To znaczy, wiedziałam, że kiedyś nastąpią, ale na pewno jeszcze nie teraz.
– Czy ty też czujesz się taka zmęczona? – zagadnął mnie któregoś dnia Ludwik, po czym z trudem podniósł się z krzesła, a stęknął przy tym tak, jakby dźwigał coś na plecach.
– Cały dzień porządkowałam ogród, więc owszem, jestem trochę padnięta – odparłam. – Ale musiałam to zrobić, sam wiesz. Na jesieni nie było na to czasu, a wiosna idzie, więc trzeba trochę ogarnąć zeszłoroczne liście.
– Widziałem, jak pracujesz – pokiwał głową mój mąż. – Chciałem ci nawet pomóc, ale jak pomyślałem, że mam wstać i wziąć grabie do ręki… – westchnął ciężko. – Coś się ze mną dzieje, Halinko, coś niedobrego.
Poprosił, żebyśmy odłożyli ten temat
Ludwik nigdy nie był hipochondrykiem. Dotychczas raczej nie pieścił się ze sobą i jeśli już wołałam lekarza, to raczej do siebie niż do niego. Zresztą, mój mąż nie uznaje medyków. Dotychczas mógł sobie na to pozwolić, gdyż nigdy na nic nie chorował.
– Może powinieneś się przebadać? Tak na wszelki wypadek – zasugerowałam, choć spodziewałam się usłyszeć to, co zawsze, czyli żebym „nie zawracała mu głowy głupstwami”.
– Może masz rację – mruknął tymczasem Ludwik, czym mnie zaskoczył.
„Skoro bez żadnych protestów godzi się na to, by iść do lekarza, to musi z nim być naprawdę źle” – pomyślałam. To wtedy zaczęłam rozważać przenosiny do bloku. Jeszcze tego samego wieczoru podjęłam z mężem ten temat.
– Ty czujesz się coraz gorzej, ja też ostatnio miewam kiepskie dni… Wiesz, czasem mam wrażenie, jakby wypompowano ze mnie całą chęć do życia. Chyba czas się ewakuować.
Ludwik zmarszczył brwi.
– Nie mówiłaś mi o tym, że coś ci dolega – mruknął.
– Nie mówiłam ci o wielu sprawach, bo myślałam, że nie ma co zawracać sobie wzajemnie głowy drobnostkami – odparłam zgodnie z prawdą.
– Ale to nie jest drobnostka.
– Do takiego właśnie wniosku doszłam dzisiaj i dlatego rozmawiamy o przenosinach – pokiwałam głową.
– Odłóżmy tę rozmowę na przyszły tydzień – zaczął niepewnie Ludwik.
– W końcu jeszcze nie umieramy.
– No właśnie. Na razie mamy jeszcze dość siły, żeby przeżyć przeprowadzkę i czas aklimatyzacji w nowym miejscu. A nie wiadomo, co będzie później. Tutaj czasami mam wrażenie, że z ciągłego zmęczenia zaczyna mi brakować powietrza…
Zrobiło mi się go żal
Jednak Ludwik się uparł i temat odłożyliśmy do następnego tygodnia, kiedy będziemy mieć więcej czasu. Tamtego dnia nie mieliśmy go zbyt wiele, gdyż wieczorem byliśmy zaproszeni do przyjaciół na kolację. Trzeba było zatem zacząć przygotowywać się do wyjścia, chociaż oboje nie mieliśmy na to specjalnej ochoty.
Mąż najchętniej zaległby z książką na kanapie, a ja wzięłabym gorącą kąpiel z bąbelkami. No, ale na zobowiązania towarzyskie nie ma rady. Godzinę później wyszliśmy z domu. W świetle palącej się na werandzie lampy zobaczyliśmy kota. Siedział pośrodku naszego ogródka i gapił się na nas wielkimi ślepiami.
Mąż fuknął na zwierzaka, a ten wystraszony skoczył w krzaki. Chwilę później zobaczyłam futrzaka między badylami. Jego łapki były chude jak patyki.
– Poczekaj chwilę, nie strasz zwierzęcia – rzuciłam do męża. – Wyniosę biedakowi coś do jedzenia.
– Przecież nie lubisz kotów – spojrzał na mnie zdumiony.
– Co nie znaczy, że każdego utopiłabym w wiadrze z wodą – burknęłam. – Zobacz, jaki ten mały jest chudy. Wygłodzony jakiś, zabiedzony. Dam mu coś, przecież nie zbiedniejemy, a jemu może to życie uratować.
Wróciłam do domu i wzięłam z lodówki kawałek makreli. Obrałam rybę z ości. Wszystko wystawiłam przed drzwiami na taras i ruszyłam do furtki. Już za płotem obejrzałam się i chwilę stałam bez ruchu. Zobaczyłam, jak zwabiony smakowitym zapachem kot, ostrożnie wychodzi z krzaków i wolnym krokiem podchodzi do miseczek.
Dziesięciominutowy spacer do kolejki, a potem powrót tą samą drogą do domu dobrze nam zrobił. Wróciliśmy jakby bardziej rześcy, pełni energii. A może sprawiły to dwa kieliszki wina, które każde z nas wypiło u przyjaciół? Tak czy inaczej oboje czuliśmy się świetnie, po wcześniejszym zmęczeniu nie został nawet ślad.
Gdyby nie on, mąż pewnie już by nie żył
Było już dość późno, bo po dwudziestej trzeciej, ale Ludwik uparł się, żeby przed snem wziąć dłuższą kąpiel. Czasem lubił się w ten sposób zrelaksować, zresztą podobnie jak ja. Ja rozsiadłam się na kanapie i włączyłam telewizor. Stwierdziłam, że zanim mój mąż wyjdzie z łazienki, umilę sobie czas oglądaniem jakiegoś filmu.
W pewnym momencie poczułam zmęczenie. Kilka razy oczy same mi się zamknęły. Najwyraźniej szemrzący w tle telewizor, ciepło domowego wnętrza plus wino działały na mnie usypiająco. Powieki ciążyły mi coraz bardziej. Czas mijał… Czułam, że powinnam się ruszyć, zapukać do łazienki i powiedzieć Ludwikowi, żeby się pośpieszył. Ale zasnęłam.
Śniło mi się, że idę przez rozległy ogród pełen bujnej roślinności. Nagle jednak owa roślinność zaczęła się wokół mnie jakby… zaciskać. Konary drzew zagradzały mi drogę, krzewy owijały mi się wokół nóg. Próbowałam się przez nie przedrzeć, ale było ich coraz więcej i więcej.
Wglądało, jakby próbowały mnie uwięzić. Wreszcie oplotły mnie tak mocno, że rzeczywiście nie mogłam ruszyć się z miejsca. Wtedy zobaczyłam przed sobą mrok. Ciemność zbliżała się do mnie coraz bardziej, czułam bijący od niej chłód, słyszałam jakieś obłąkańcze głosy, bałam się, ale nic nie mogłam zrobić.
W pewnej chwili poczułam, jakby przygniótł mnie ogromny ciężar. Potem jakieś szpilki ukłuły mnie w twarz. Otworzyłam oczy. Na wprost twarzy zobaczyłam wpatrzone we mnie zielonkawe kocie ślepia. Wystraszona krzyknęłam histerycznie i poderwałam się z miejsca.
Następnie chwyciłam wazon i cisnęłam nim za uciekającym kotem. Chybiłam i kamionka uderzyła w okienną szybę. Rozległ się brzęk. Zimny podmuch wpadł do środka i mnie otrzeźwił. Wtedy spojrzałam na zegarek i pomyślałam o Ludwiku.
Co on tak długo robi w tej wannie?
Pobiegłam do łazienki. Mąż leżał w wodzie, głowę miał przechyloną na bok. Był nieprzytomny. Przerażona zadzwoniłam po pogotowie.
– Gdyby w odpowiednim momencie się pani nie obudziła, mąż już by nie żył – usłyszałam później od strażaka. – Wszystko za sprawą tlenku węgla, który ulatnia się z państwa pieca. Czad podtruwał was już od jakiegoś czasu. Ten wieczór był przełomem.
Ocalił nas kot, którego nakarmiłam kilka godzin wcześniej, i który wśliznął się do naszego domu przez uchylone w sypialni okno. Kochany zwierzak. Kiedy piec został naprawiony, wróciła nam dawna werwa, a wizja przenosin do bloku znów została przesunięta w bliżej nieokreśloną przyszłość. Znowu chce nam się rano wstawać, pracować, sprzątać i… zajmować naszym kocim ulubieńcem, który po tamtej sytuacji wprowadził się do naszego domu jako stały lokator.
Dziś, kiedy słyszę, jak ktoś nazywa koty leniami, fałszywcami i sobkami, to opowiadam historię Izydora, tak bowiem nazwaliśmy naszego zwierzaka. Powiem szczerze – nigdy w życiu nie spotkałam tak kochanej przylepy, którą można godzinami głaskać, w zamian otrzymując radosne pomrukiwania. Zmieniłam zdanie o kotach.
Czytaj także:
„Zarobiliśmy dolary za granicą i kasa uderzyła nam do głowy. Kupiliśmy nowe mieszkanie, które dziś czyści nam portfele”
„Ojciec latami oszukiwał mamę i mnie. Teraz prosi o pomoc dla swojej nieślubnej córki. Bez niej moja siostra może umrzeć…”
„Rodzina suszy narzeczonemu głowę, że zwleka z naszym ślubem. Jest zakałą rodu, bo… nie ma kasy na wesele”