„Myślałem, że trafiłem na pracę marzeń. Nie wiedziałem, że polega ona na… okradaniu starszych, schorowanych ludzi”

Nie wiedziałem, że okradam ludzi fot. Adobe Stock, Freedomz
„Wyglądała jakby przed chwilą płakała. Szef mówił, że miałem o nic nie pytać, ale wyraz twarzy staruszki nie dawał mi spokoju. – Wszystko dobrze? – zniżyłem głos, niemal szepcząc. Kobieta popatrzyła na mnie z lekkim zdziwieniem. – Przecież pan… – urwała w pół słowa. – Niech pan to weźmie i oby tylko pomogło Arturkowi – wyszeptała, przełykając łzę”.
/ 07.10.2022 11:15
Nie wiedziałem, że okradam ludzi fot. Adobe Stock, Freedomz

Popatrzyłem na zegarek. Do końca mojej zmiany zostało dziesięć minut, co mnie bardzo ucieszyło. Spieszyłem się do domu. W tym momencie kierownik zmiany zawołał mnie po nazwisku, jego głos odbił się od ścian hali. Zamarłem.

Wrzask przełożonego zwykle oznaczał jakiś problem

Poszedłem do niego i niepewnie zapytałem, czy coś się stało.

– Nic, a co się miało stać? Wrzucaj te kartony na pakę i jedź do Łodzi. Na osiemnastą musisz to dostarczyć na Łąkową. Weź pokwitowanie i do dwudziestej odstaw auto, bo Jurek przejmuje je na noc – kierownik wręczył mi plik dokumentów i odwrócił się na pięcie.

Ale szefie, ja dzisiaj mam zmianę do szesnastej, zaraz wychodzę… – czułem wzbierającą falę bezsilności, bo wiedziałem, co za chwilę usłyszę.

– Zmianę może i masz do szesnastej, ale jest paczka do zawiezienia i albo ją bierzesz, albo pakuj swoje graty. Na zawsze! – kierownik nie silił się na uprzejmości.

– Mam dziś wizytę u lekarza z dzieckiem… – wydukałem załamany.

– To przełóż – skwitował przełożony i z niezmąconym spokojem udał się do magazynu.

Pracowałem w tej firmie od ponad roku. Płacili nieźle i na czas. I tylko to trzymało mnie w tym miejscu. Bo to nie była pierwsza sytuacja, kiedy czułem się nie jak pracownik, a niewolnik. Nikt tu nie szanował godzin pracy, naszych planów czy rodzinnych zobowiązań.

– „Słowo kierownika jest świętością”, tak mi powiedział pierwszego dnia i ewidentnie trzyma się tej maksymy – żaliłem się wieczorem mojej Justynie. – Przepraszam cię, kochanie, że znowu musiałaś jechać z Olą sama. Naprawdę chciałem tym razem zdążyć – popatrzyłem na żonę ze smutkiem.

– To nie twoja wina. Ola rozumie, że tata ma taką pracę. A była dziś naprawdę dzielna. Nawet nie zapłakała, kiedy pani zakładała jej kroplówkę – Justyna popatrzyła w stronę pokoiku naszej córeczki.

Ola od początku była chorowitym dzieckiem

Urodziła się zbyt mała, zbyt delikatna. Nie miała nawet miesiąca, gdy pierwszy raz trafiła do szpitala z zapaleniem płuc. A potem było już tylko gorzej. Nie zliczę, ile szpitali odwiedziliśmy przez tych pierwszych pięć lat jej życia.

– Pierwotny niedobór odporności. Rzadka choroba genetyczna, zdarza się według statystyk raz na dziesięć tysięcy urodzeń. I zdarzyła się właśnie państwa córce – pani profesor znalazła rozwiązanie zagadki częstych chorób Oli.

Zgodziliśmy się na wszystko, co mogło pomóc Oli. I tak nasze życie zaczęło kręcić się wokół wlewów, a każdy grosz inwestowaliśmy w poprawę odporności córki. Dlatego dobrze płatna praca była mi tak potrzebna. Ale serce pękało mi na kawałki, kiedy przez robotę nie mogłem być z Olą w tak trudnych dla niej momentach.

– Następnym razem z wami pojadę. Nie dam się tak wykorzystywać – zacisnąłem pięści, aż zbielały mi kostki.

Justyna wtuliła się w moje ramię, a ja obiecałem sobie, że ostatni raz ktoś tak mnie potraktował. Kiedy kilka dni później kierownik znów chwilę przed końcem zmiany wezwał mnie do siebie, pierwszy raz w życiu powiedziałem „nie”.

– Żarty sobie, robisz? Do roboty! Na twoje miejsce jest tu z dziesięciu chętnych – wysapał wściekły.

To niech pan już ich zatrudnia. Składam wypowiedzenie – tym razem to ja odwróciłem się na pięcie i odszedłem.

Nie byłem pewien, czy dobrze robię, ale nie umiałem pracować w takim terrorze. Jeszcze tego samego wieczora zamieściłem w internecie ogłoszenie, że pilnie szukam pracy jako kierowca. Modliłem się, by telefon szybko zadzwonił. Mieliśmy z Justyną małe oszczędności, ale nie chciałem ich nadwerężać. Następnego dnia rano na mojej komórce wyświetlił się jakiś niemiecki numer.

– Dzień dobry, ja w sprawie pana ogłoszenia. Szukam kuriera z własnym samochodem, może być osobowy, bo to niewielkie paczki będą – miły męski głos z niemieckim akcentem od razu przeszedł do rzeczy. – Warunek jest tylko taki, że jest pan dyspozycyjny codziennie między ósmą rano a szesnastą. Kiedy dzwonię, natychmiast jedzie pan pod wskazany adres. Odbiera pan paczkę i przewozi pod adres, który panu przesyłam. Wszystko na terenie województwa łódzkiego, mazowieckiego i wielkopolskiego. I tak kilka razy w tygodniu. Za każdy kurs płacę dwieście złotych, zwracam również koszty paliwa.

Aż mnie zatkało.

– Czyli mogę zarobić u pana nawet kilkaset złotych w tygodniu? – dopytałem oszołomiony.

– Tak, pamiętam chłopaka, który wyciągnął tysiąc dwieście złotych tygodniówki. Tych paczek mamy do przewiezienia naprawdę dużo.

Czułem się, jakbym złapał pana Boga za nogi

Mężczyzna wydawał się być zupełnie innym typem człowieka niż mój dotychczasowy szef. Aż zacząłem się obawiać, że gdzieś musi być jakiś haczyk.

– A umowa będzie? – spytałem nieśmiało.

– Będzie, będzie! Nazywam się Artur i prowadzę polsko-niemiecką firmę kurierską. Jestem teraz w Berlinie, więc umowę wyślę panu na maila, a jak za tydzień, no maksymalnie dwa, przyjadę do Polski, to się spotkamy i ją podpiszemy. A jeśli ma pan czas, to pierwsze zlecenie będę miał dla pana już jutro. Jest pan zainteresowany? – pan najwyraźniej nie lubił tracić czasu.

Czy jestem zainteresowany? Jasne! Mogę jechać choćby dziś! – emocjonowałem się do telefonu.

– Dziś nie trzeba. Jutro proszę być pod telefonem. Zadzwonię i powiem panu, gdzie ma pan jechać.

Pierwszy kurs przypadł na Brzeziny.

– Ulica Miedziana osiem. To jakiś blok. Pan tam zaparkuje, podejdzie do klatki numer dwa, naciśnie na domofonie siódemkę i powie, że jest po paczkę od Artura. Tam znajdzie pan starszą panią, która będzie wiedziała, o co chodzi. A! I złota zasada! O nic się pan nie pyta, nie rozmawia, tylko bierze pakunek i zawozi go do Pabianic, na Kamienną siedem. Rozumiemy się? – był bardzo konkretny. – Umowa doszła na maila?

– Tak, jest. Dziękuję.

– To proszę mi tylko jeszcze odesłać pana dane razem z numerem konta. Przelewy robię raz w tygodniu, w piątek wieczorem. Jakby co, proszę dzwonić. Jestem zawsze pod tym numerem – pożegnał się i rozłączył.

Pojechałem do Brzezin. Tam faktycznie wyszła do mnie jakaś starsza, nieco roztrzęsiona kobieta. Dała mi szczelnie oklejone taśmą zawiniątko. Wyglądała jakby przed chwilą płakała. Szef mówił, że miałem o nic nie pytać, ale wyraz twarzy staruszki nie dawał mi spokoju.

– Wszystko dobrze? – zniżyłem głos, niemal szepcząc.

Kobieta popatrzyła na mnie z lekkim zdziwieniem.

– Przecież pan… – urwała w pół słowa. – Niech pan to weźmie i oby tylko pomogło Arturkowi – wyszeptała, przełykając łzę.

Nie miałem pojęcia, co jest w paczce, ale pędem ruszyłem do Pabianic. Tam czekał na mnie wysoki brunet, który przejął paczkę, dał mi pokwitowanie i szybko zniknął. Do piątku miałem jeszcze trzy takie kursy. A w sobotę rano na moje konto wpłynęło tysiąc złotych. Nie zdążyłem nawet pochwalić się Justynie, gdy na wyświetlaczu telefonu zamigotało połączenie od szefa.

– Dzień dobry, wszystko się zgadza? Przelew dotarł? – rozbrzmiało w słuchawce.

– Tak, dziękuję, jest chyba nawet o dwadzieścia złotych za dużo – z wrażenia aż drżał mi głos.

Oj, nie bądźmy drobiazgowi. W przyszłym tygodniu przylatuję do Polski, to się spotkamy i podpiszemy umowę, OK?

– Oczywiście, czekam na znak. No i na zlecenia – uśmiechnąłem się do telefonu.

– Będę, będą na pewno – odrzekł ze spokojem.

Byłem oszołomiony pierwszą wypłatą. W dawnej pracy nie zarabiałem tyle w tydzień, nawet jeśli tłukłem nadgodziny. Tu praca nie była ciężka, a zysk z niej pozwalał mi snuć marzenia.

– Może w końcu odłożymy na jakiś turnus? Pani profesor polecała wtedy wyjazd nad morze – cieszyłem się jak dziecko, a Justyna była bardzo zaskoczona rozwojem wypadków.

To jest jakaś praca marzeń! Nie ma cię w domu zaledwie kilka godzin, trasy nie są męczące i płacą – moja żona była równie poruszona jak i ja. – Jeszcze jak tę umowę podpiszesz, to już w ogóle odetchnę z ulgą.

W poniedziałek mój telefon milczał. Ale już we wtorek rano szef dał mi kolejne zlecenie. Odebrałem przesyłkę w Łodzi, wsiadłem do auta i sięgnąłem po nawigację.

– Tym razem Leszno, Powstańców Wielkopolskich siedemnaście – wbiłem w urządzenie adres, pod który miałem dziś dostarczyć paczkę i ruszyłem.

Drogę zajechała mi policja

Ręce na kierownicę! Nie ruszać się! – policjanci rzucili się na moje auto.

Jeden błyskawicznie otworzył drzwi. Drugi wyciągnął mnie ze środka i bez ceregieli rzucił na ziemię. Leżałem jak sparaliżowany. Nie miałem pojęcia, co się dzieje. W głowie miałem tylko twarze Justyny i Oli.

– Gdzie jest paczka? – funkcjonariusz przycisnął mnie nogą do gleby.

– Za siedzeniem pasażera. Zawsze tam kładę – wydukałem przerażony.

Policjant szybko chwycił pakunek i jednym zgrabnym ruchem rozdarł papier. Moim oczom ukazały się dziesiątki stuzłotowych banknotów.

– Ze czterdzieści tysięcy jak nic – policjant obracał paczkę w ręku. – Teraz się już nie wywiniesz! – poczułem znów ucisk policyjnego buta na plecach. – Do radiowozu z nim, natychmiast!

Kiedy siedziałem na komendzie, czułem się jak w jakimś koszmarnym śnie. Wszyscy patrzyli na mnie jak na przestępcę. A ja trząsłem się ze strachu i nic z tego nie rozumiałem.

– Szef kazał mi pojechać do Łodzi, odebrać paczkę i zawieźć ją do Leszna. Tylko tyle – powtarzałem, nerwowo przełykając ślinę.

– Pan naprawdę nic nie rozumie? Pan nie przewoził jakiejś paczki. Pan okradał ludzi – przybyły na miejsce prokurator patrzył na mnie z niesmakiem. – Starszych, schorowanych, przerażonych ludzi. Z oszczędności ich życia – wycedził.

A mnie łzy napłynęły do oczu.

– Ja tylko przewoziłem paczki. Jestem kurierem. Szukałem pracy i wtedy zadzwonił ten pan – jąkałem.

– Tak, tak, już pan to mówił – prokurator zamknął akta i popatrzył mi prosto w oczy. – Jest pan zatrzymany pod zarzutem udziału w zorganizowanej grupie przestępczej wyłudzającej mienie znacznej wartości metodą na wnuczka.

Poczułem ucisk w klatce piersiowej, świat zawirował…

Nie miałem pojęcia, że jestem kurierem mafii. Że odbieram pieniądze od staruszków oszukanych metodą na wnuczka. Dopiero na przesłuchaniu dowiedziałem się, że do każdej z tych babć dzwonił ktoś podszywający się pod ich krewnego i prosił o pieniądze, bo albo kogoś potrącił, albo rozbił komuś auto, a sam nie ma ważnego przeglądu czy jest po piwie. Zrozpaczeni starsi ludzie wyjmowali ze skrytek swoje pieniądze, a znajomy krewnego przyjeżdżał po przesyłkę i dostarczał ją oszustowi. W roli znajomego – niczego nieświadomy ja. Cieszący się, że mam pracę...

– Dlatego ta pierwsza pani miała takie zapłakane oczy i mówiła, żebym szybko jechał, oby to tylko pomogło Arturowi – schowałem twarz w dłoniach. – Ja naprawdę nie miałem pojęcia, co jest w tych paczkach. W życiu nie okradłbym tych ludzi… – łkałem.

Czułem się jak najgorszy człowiek na świecie

Jak przestępca. Chociaż nigdy w życiu nikogo nie okradłem. Zrobiłem wszystko, co mogłem, by pomóc śledczym. Przekazałem wszystkie adresy, pod które jeździłem, dokładnie opisałem każdą osobę, która odbierała ode mnie paczkę, dałem też wszystkie pokwitowania, które mi przekazywano. Oddałem telefon i nawigację. Mimo wykazu rozmów i maili śledczym nie udało się ustalić, kim był mężczyzna podający się za Artura. Bo ten prawdziwy od pół roku nie żył. Od razu z komendy trafiłem do aresztu. Spędziłem za murami pół roku. Spotkałem tam ludzi, których nigdy w życiu nie chciałbym spotkać. Najtrudniej było mi jednak znieść rozłąkę z Justyną i Olą. Kiedy po dwóch miesiącach prokurator zgodził się na widzenie z żoną, płakałem jak dziecko.

– Jak mogłem być taki głupi? Jak mogłem uwierzyć w tę pracę marzeń? Gdybym wiedział, w co nas wpakuję, nigdy, przenigdy bym się nie zgodził! – łzy płynęły mi po policzkach.

Justyna postarzała się o kilka lat. Próbowała podtrzymywać mnie na duchu, ale widziałem, że cała ta sytuacja jest ponad jej siły.

– To nie twoja wina, Adaś. Ty chciałeś tylko uczciwie pracować, ciebie też oszukali, wrobili – przekonywała. – Gdybym tylko mógł cofnąć czas… Jak Ola to znosi? – wyszeptałem.

Mówię jej, że wyjechałeś do pracy za granicę. Ona nie zrozumie, co to areszt śledczy – Justyna przełknęła łzy. – Tęskni za tobą, ale jest dzielna. Obie jesteśmy – uśmiechnęła się smutno.

Po sześciu miesiącach prokurator zgodził się, abym odpowiadał z wolnej stopy. Areszt uchylono. Postawiono mi akt oskarżenia, za miesiąc rusza proces. Grozi mi do ośmiu lat więzienia. Nie wiem, co się stanie ze mną, z Olą i Justyną, jeśli zostanę uznany za winnego. Modlę się, by sąd zrozumiał, że nie okradałem tych ludzi, że tylko wykonywałem pracę kuriera, nie mając pojęcia, co jest w przewożonych paczkach. Byłem tylko narzędziem. Narzędziem w ręku złych ludzi. 

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA