„Myślałem, że skoro płacę podatek od działalności, to jestem w porządku wobec państwa. Urzędnicy wyprowadzili mnie z błędu”

mężczyzna, który nie zna prawa fot. Adobe Stock, Gina Smith
„– Pan chyba nic nie rozumie – westchnął facecik w okularach. – Jest pan właścicielem ziemi, gruntu. Ma pan prawo tu siać, zbudować dom – oczywiście, gdy dostanie pan stosowne pozwolenie – albo zrobić sobie altankę i urządzać grilla dla znajomych. Ale nie wydobywać tego, co jest w głębi. Na to trzeba mieć koncesję...”.
/ 08.12.2022 20:30
mężczyzna, który nie zna prawa fot. Adobe Stock, Gina Smith

Pieniądze szczęścia nie dają, tylko jak bez nich żyć? Odkąd skończyłem 18 lat, każdą wolną chwilę spędzałem na kombinowaniu, jak się dorobić. Nie jestem leniwy, więc nie oczekiwałem, że manna sama spadnie mi z nieba. Skończyłem samochodówkę i zatrudniłem się w warsztacie. Pensja taka sobie, ale za to można było wyrabiać nadgodziny. A już praca w weekendy przynosiła całkiem przyjemne zyski.

Harowałem więc jak ten wół i oszczędzałem. Kiedy już uzbierałem pewną sumę, zacząłem się zastanawiać, w co zainwestować. Przez pewien czas rozważałem, czy nie kupić jakiegoś stara i nie wejść w transport. Zacząć od przeprowadzek, potem może dokupić jeszcze parę ciężarówek. Na wszelki wypadek zrobiłem nawet prawo jazdy kategorii C. 

Z firmy przewozowej nic nie wyszło. U nas w miasteczku ludzie rzadko się przeprowadzali. Mój szwagier, który był kierowcą tira, odradził mi ten interes.

– Skończysz jak ja – powiedział. – Też myślałem, że przez jakiś czas pojeżdżę po świecie, dorobię się, a potem otworzę własny interes. Ale tutaj? Tygodniami byś czekał na zlecenie. Zobacz, są dwie firmy – mojego szefa i konkurencja. Zajęli cały region, nie masz szans.

Darowałem więc sobie. Przez chwilę myślałem o wywózce śmieci, która ponoć daje spore zyski. Jednak potem pogrzebałem trochę, poszukałem informacji i aż włosy zjeżyły mi się na głowie. Przy naszych zakładach oczyszczania mafia sycylijska to pikuś. Nie, dziękuję bardzo!

Zawarliśmy z szefem męską umowę 

I wtedy trafiła się okazja… kupna ziemi. Przez przypadek, bo usłyszałem, jak mój szef z kimś rozmawia, że kilkanaście kilometrów od naszej mieściny jest pole do sprzedania.

– Niedrogo, a ziemia dobra – powiedział, gdy zapytałem go o szczegóły. – Sam bym wziął, ale dwóch srok za ogon nie będę łapał. Teraz chcę warsztat powiększyć, wulkanizację zrobić… A co, jesteś zainteresowany?

– Nie wiem, zastanawiam się – odparłem ostrożnie. – Na żaden interes mnie jeszcze nie stać, a ziemia to ziemia, na wartości nie straci. Zawsze mogę ją potem sprzedać albo się pobudować.

– Na tamtej to budować się szkoda – zapewnił mnie. – Tam jest torf, żyła złota. Ale trzeba się koło tego zakręcić, pochodzić, zająć się tym. Mogę dać ci telefon do faceta. Powiesz, że jesteś ode mnie, dogadacie się. Tylko Mirek – pamiętaj, że ja teraz na ciebie liczę. Nie pozwolę, żebyś odszedł. Zakład będę poszerzał, nie mam czasu ani kasy na przyuczanie nowego pracownika.

– Wie pan, jak jest! – roześmiałem się. – Kiedyś może i będę chciał spróbować czegoś nowego, ale na razie muszę jeszcze trochę na koncie odłożyć. A poza tym jak kupię tę ziemię, to będę goły, więc na pewno nie odejdę.

– Okej! – szef też się roześmiał. – Wobec tego sam zadzwonię do faceta i powiem, że cena ma być taka jak dla mnie. A ty siedzisz u mnie co najmniej dwa lata. Tyle potrzebuję, żeby się znowu odbić, jak już właduję pieniądze w warsztat. Może być?

Szef dotrzymał słowa. W poniedziałek zajrzał do mnie, kiedy robiłem mercedesa na kanale.

– No, Miruś, ziemia czeka na ciebie – powiedział, dając mi jakąś kartkę. – Tu masz telefon. Zadzwonisz po 20.00, umówicie się. On już wie, co i jak.

Wieczorna rozmowa była krótka i konkretna. Umówiliśmy się na piątek. Ten znajomy miał przygotować dokumenty, posprawdzać różne informacje w urzędach. Nie znam się na kupnie ziemi i wolałem nie zostać wycyckany. Jednak okazało się, że facet jest w porządku – traktował mnie jak kumpla mojego szefa, a tego w życiu by nie oszukał.

– Znamy się od dziecka – wyjaśnił mi, kiedy spotkaliśmy się u niego w piątek. – Gdybym chciał go nabrać, moi rodzice by mnie zamordowali. Jest synem ich najlepszego kumpla. To co, jedziemy oglądać towar?

„Towarem” było sporej wielkości pole pod lasem. Nie znam się na ziemi, lecz okolica była przepiękna. Na obrzeżach wsi, teren równy, dojazd wygodny.

– A właściwie dlaczego pan to sprzedaje? – zapytałem. – Przecież tu jest tak... malowniczo.

– Może i tak, jednak tym się człowiek nie naje – facet wzruszył ramionami. – Ja to po wuju odziedziczyłem. Tak myślałem, żeby się pobudować albo co… A tu firma wysyła mnie na kontrakt. Do Szwecji, na 10 lat. Podejrzewam, że zostanę tam już na zawsze. Żona się cieszy, dzieciaki kupiły sobie słowniki… Więc sprzedaję, co mogę, likwiduję wszystko.

No i sprawa stała się jasna. Dogadaliśmy się, spisaliśmy umowę. I tak oto, parę lat temu, w pewien wiosenny piątek zostałem właścicielem ziemskim…

Niewiele to zmieniło w moim życiu. Poza tym, że konto opustoszało i znowu musiałem tyrać w weekendy. Szef się cieszył, a ja czasem rozmyślałem, czy to aby na pewno była mądra decyzja.

Naprawdę ciężko i uczciwie pracowałem

Przesiedziałem w warsztacie jeszcze cztery lata. Na swoje pole często jeździłem, żeby pospacerować, pójść do wsi, poznać ludzi. Po roku od zakupu dogadałem się z miejscowym rolnikiem, wydzierżawiłem mu ziemię na pastwisko. Wielkiej kasy z tego nie miałem, lecz zawsze coś. I powiem szczerze, że to było przyjemne – nic nie musiałem robić, a ziemia już na siebie powoli pracowała. Podobało mi się to. Znajomi się śmiali i nazywali  mnie panem na włościach.

Potem znów trafiła się okazja. Szwagier, który jeździł na ciężarówkach, powiedział, że otwiera swoją firmę i zaproponował mi układ. Ja kupuję od niego stara, on daje mi zlecenia. Dzięki temu nie ponosi kosztów zatrudnienia, a ja mam robotę. Obliczyłem – pracowałbym tyle czasu co w warsztacie, a zarobię więcej. No i zyskuję stara i własną działalność!

Miałem więc 30 lat, ziemię i ciężarówkę. Co prawda kolejne dwa lata musiałem tyrać, żeby się zwróciła, ale byłem na swoim. I może dalej bym tak pracował, gdyby nie spotkanie z byłym szefem. Robił jakąś bibkę i dostałem zaproszenie. Po kolejnym kielichu przysiadł się do mnie.

– No jak tam, Miruś, wychodzisz na swoje? – zapytał. – A co z tą ziemią zrobiłeś?

Opowiedziałem mu, jak wygląda sytuacja. Że ja jeżdżę, a ziemia pracuje na siebie, karmiąc krowy miejscowego rolnika.

– Szkoda jej – szef polał mnie i sobie. – Mówiłem ci, dobra ziemia, torf jest. Wiesz, ile na torfie można zarobić? A w dodatku masz stara, nawet transportu nie będziesz musiał wynajmować. Zakręć się koło tego. Z dzierżawy dostajesz grosze, a ze sprzedaży torfu zarobisz na życie i kolejną działkę. Wtedy się pobudujesz, jak to sobie kiedyś marzyłeś.

Przyznam, że zabił mi wtedy ćwieka. Z ciekawości kilka dni później zajrzałem do Internetu, spojrzałem na ceny torfu. I aż mi się dusza roześmiała. Sam nie wiedziałem, że siedzę na takiej kasie! Poczułem się niczym właściciel kopalni diamentów. Poszperałem jeszcze trochę, jak to zrobić, co załatwić. Potrzebne były koparki, ale to można wynająć. I piasek, żeby uzupełniać ubytki w ziemi. To chyba nie jest problem? W naszym kraju co chwila gdzieś się coś buduje. Podejrzewałem, że akurat ten towar to za grosze dostanę.

No i fajnie. Policzyłem pieniądze, bo przecież nowa inwestycja równa się nowe wydatki. Wyglądało na to, że stać mnie na pewien rozruch, chyba zostanie nawet jakiś zapas. Można w to wejść! Zwłaszcza, że szwagier obiecał mi swoją pomoc.

– Słuchaj, stary, ja znam różnych ludzi, takich, co mają sprzęt budowlany też – powiedział. – Zrobimy tak. Ja się dogadam, naraję ci te koparki, załatwimy, co trzeba. Piasek też wiem, skąd wziąć, tylko faktur ci facet nie wystawi, więc w koszty sobie tego nie będziesz mógł wpisać. Ale to grosze będą. Opłaci ci się. A ty w zamian będziesz dawał mi zlecenia, okej? Akurat muszę w coś zainwestować. Chciałem w nową ciężarówkę, wobec tego kupię wywrotkę. Może być?

I znowu zawarłem umowę na gębę, lecz i tym razem nie żałowałem. W końcu to rodzina, nie? A poza tym szwagier akurat jest w porządku, przecież pracowałem z nim już tyle lat i ani razu mnie nie wykorzystał. Układ był czysty – obaj zyskujemy.

Spotkaliśmy się z kilkoma ludźmi, podpisaliśmy umowy, wypowiedziałem rolnikowi dzierżawę – i na moje pole wjechały koparki. Jeszcze trzeba było załatwić reklamę, bo przecież wykopać torf to jedno, a sprzedać – drugie. Jednak okazało się, że towar faktycznie jest chodliwy. Nie windowałem ceny i zbyt był.

Interes kwitł. Nie miałem pieniędzy na zatrudnienie zbyt wielu pracowników, więc sam szukałem klientów, podpisywałem umowy, wypełniałem papierki i pilnowałem księgowości. A czasem zdarzało się nawet, że siadałem za kierownicę wywrotki i woziłem torf albo piasek.

Własność skarbu państwa? Jak to?!

Powoli, powoli zacząłem się dorabiać. Najpierw pomyślałem o fachowym księgowym albo firmie, której po prostu zleciłbym prowadzenie moich rachunków. Nigdy nie byłem w tym mocny, więc zajmowało mi to mnóstwo czasu. No i co tu dużo mówić – drżałem, że jak się pomylę, to urząd skarbowy wejdzie mi na głowę i już się nie pozbieram.

Pewnego dnia pod koniec czerwca podliczyłem zysk i zrobiłem kalkulację na przyszłość, po czym stwierdziłem, że mogę się rozejrzeć za jakimś fachowcem.

Zadowolony wstałem zza biurka i miałem zamiar już się zbierać do domu, kiedy na mój teren wjechał jakiś samochód. Osobowy, więc podejrzewałem, że kierowca po prostu zabłądził albo może chce zawrócić. Gdy jednak zbliżył się do mojego baraczku pełniącego rolę biura, doszedłem do wniosku, że pewnie spóźniony klient chce się dogadać w sprawie dostawy. Wyszedłem więc na zewnątrz.

Jakiś chudy facecik w okularkach wysiadł z samochodu, rozejrzał się po okolicy, po czym podszedł do mnie i zapytał:

– Czy pan Z.? Mirosław Z.?

– Tak, to ja – wyciągnąłem w jego stronę rękę na powitanie. – Czym mogę panu służyć?

– Jestem pracownikiem urzędu powiatowego wydziału geodezji – facet przedstawił się dokładnie, podając także swoje nazwisko. – Chciałbym sprawdzić pewne informacje. Podobno wydobywa pan torf i potem go sprzedaje?

– Taak – odparłem niepewnie, nie wiedząc, czego się spodziewać.

Od razu zrobiło mi się słabo, choć przecież starannie pilnuję wszystkich papierów. Wizyta jakiegokolwiek urzędnika nie jest przyjemnym wydarzeniem i nie zwiastuje niczego dobrego.

– Chciałby pan zobaczyć rachunki, sprawozdania? – spytałem. – Księgowość prowadzę sam. Nie miałem żadnych wezwań z urzędu skarbowego. Proszę, niech pan wejdzie.

Wszedł, i to dość skwapliwie. Wziął wręczone mu przeze mnie księgi rachunkowe, obejrzał zezwolenie na prowadzenie działalności gospodarczej, a na koniec pobieżnie sprawdził umowę podpisaną z firmą transportową.

– No, to trzeba obejrzeć dokładnie, teraz tego nie zdążę zrobić – powiedział i nagle dodał: – Chciałbym jeszcze zobaczyć pana koncesję górniczą.

Spojrzałem na niego zdziwiony.

– Jaką koncesję? – wykrztusiłem. – Dlaczego górniczą? Przecież ja nie pracuję w kopalni!

– Ale wydobywa pan torf – wyjaśnił. – To jest kopalina i należy mieć specjalne zezwolenie.

– Jaka kopalina?… To tylko torf. Zwykła ziemia! – zawołałem.

– Proszę pana, ja wiem, że to torf – facet dalej był spokojny, wręcz flegmatyczny. – Według prawa jest to jednak kopalina, nie można jej tak po prostu wydobywać i sprzedawać bez koncesji. To własność skarbu państwa.

Urzędnicy powinni mnie poinformować!

Nogi się pode mną ugięły. Nie bardzo rozumiałem, co mówi ten facet, lecz dotarły do mnie te trzy straszne słowa – własność skarbu państwa. Dobrze wiem, że akurat pod tym względem urzędnicy są nieubłagani. Tylko skąd, do cholery, miałem wiedzieć, że łamię prawo? Nikt nie pisnął mi o tym ani słówka, gdy rejestrowałem swoją działalność!

– Jak to własność skarbu państwa? – próbowałem się jeszcze nieudolnie bronić. – Przecież to jest moje pole! Proszę, tu ma pan legalną umowę kupna. Podatek zapłaciłem, co roku płacę podatek gruntowy i…

– Pan chyba nic nie rozumie – westchnął facecik w okularach. – Jest pan właścicielem ziemi, gruntu. Ma pan prawo tu siać, zbudować dom – oczywiście, gdy dostanie pan stosowne pozwolenie – albo zrobić sobie altankę i urządzać grilla dla znajomych. Ale nie wydobywać tego, co jest w głębi. Na to trzeba mieć koncesję. A ponieważ pan jej nie posiada, muszę zamknąć pana biuro, opieczętować teren i skierować sprawę do sądu.

Od tego dnia moje życie zmieniło się w koszmar. Zamiast pracować, całe dnie spędzałem na jeżdżeniu po urzędach. Okazało się, że faktycznie popełniłem przestępstwo, i to na dużą skalę… Nielegalnie wydobywałem własność naszego państwa i nielegalnie wywoziłem ją poza teren swojej działki. Tego robić nie miałem prawa. W dodatku podczas kolejnych wyjaśnień wyszło na jaw, że nie miałem też prawa przywozić piasku i zasypywać dołu w miejscu, skąd wydobyłem torf. Bo zmieniałem w ten sposób strukturę ziemi – i to też jest przestępstwo!

Miałem już na karku urzędy powiatowe, starostwa, wydział geodezji, urząd ochrony środowiska i oczywiście urząd skarbowy. Musiałem rozwiązać wszystkie umowy, a także oddać wszystkie księgi, rachunki i umowy. Teraz sprawdzają je biegli.

Wiem, że przy okazji wykryto jeszcze kilka przypadków naruszenia prawa u ludzi, z którymi współpracowałem. Nie tylko ja nie wiedziałem, że nie mogę handlować ziemią czy piaskiem i przewozić tego z miejsca na miejsce bez specjalnego zezwolenia. Nie pociesza mnie to jednak, raczej mam wyrzuty sumienia, że przez moją ignorancję jeszcze parę innych osób ma problemy.

Z drugiej strony, przecież gdy zgłaszałem w urzędach działalność i zacząłem płacić podatki, nigdy nie ukrywałem, czym zamierzam się zajmować. To chyba urzędnicy powinni mnie wtedy poinformować, jakie dokumenty mam zebrać, co wolno, a czego nie wolno mi robić! Prawda?

No tak, tylko co mi z tego? To ja mam kłopoty, to ja jestem oskarżony o naruszenie prawa, to ja będę musiał zapłacić kary. A myślałem, że skoro jestem właścicielem ziemi, to należy ona do mnie i mogę z nią robić, co chcę. Może i tak, ale nie w tym kraju…

Czytaj także:
„Byłam zażenowana dziecinnymi Mikołajkami w firmie, aż nie dowiedziałam się czegoś o osobie, którą wylosowałam...”
„Stary kocur bez domu trafił do mnie przypadkiem. Przygarnęłam go z litości, a wraz z nim pojawiła się... miłość”
„Przed laty przyjaciółka pomogła mi przeżyć zdradę i do dziś mi to wypomina. Na każdym kroku przypomina mi, jaka byłam głupia”

Redakcja poleca

REKLAMA