Odłożyłem książkę na stolik. Z czytania nici. Rodzina Chłopka Roztropka, jak w myślach nazywałem mężczyznę z sąsiedniego łóżka, trajkotała tak, że trudno było usłyszeć własne myśli. Zwłaszcza jego żona, tęga, prostacka kobieta, która rozsiadła się na krześle tyłem do mnie, niczym kwoka na grzędzie. Co za baba, ciekawe, czy się przesunie, gdy przyjdzie do mnie Anna, czy trzeba będzie ją prosić…
Zerknąłem na nią niechętnie i mimowolnie pokręciłem głową. Co za prymitywny gust! Ta jej bluzka w pasy i spódnica w kwiatki aż kłuły w oczy. Ale czegóż można się spodziewać po ludziach tej kategorii? Z jakiejś wiochy zabitej dechami… Nawet wysławiać się porządnie nie umieli. Jak mój sąsiad, pan Józio, czasem coś powiedział, ledwo go rozumiałem. Dlatego też nigdy nie wdawałem się z nim w dyskusje. Wolałem czytać, za to u niego żadnej książki czy gazety nie widziałem.
Przymknąłem oczy, najchętniej zapadłbym w drzemkę, ale jazgot pani Józiowej nasilił się. Narzekała głośno, że mężuś zabiedzony na szpitalnym wikcie, że strasznie tu karmią, ale ona zawczasu pomyślała i zaopatrzyła go we wszystko, co potrzeba.
– Karczku pieczonego ci przyniosłam. Wiesz, nie ze sklepu, tylko od Maćka spod lasu wzięłam. Wieprza akurat bił, bo komunię mieć będą w rodzinie, to do lodówki włożę, będziesz miał na parę dni – mówiła. – A na dzisiaj rosołku ci przyniosłam, z wątróbką i żołądkiem. Koguta wczoraj zarżnęłam, wiesz, tego brojlera, to rosołek tłuściutki, jak lubisz.
Widziałem, jak wnuczka kroi dziadkowi sernik, a syn wkłada mu do szafki słoiki z kompotem. No to Chłopek Roztropek został zaopatrzony, jakby jakaś apokalipsa się szykowała…
Anna obiecała, że coś mi przyniesie
W sumie jego żona miała trochę racji. Szpitalne jedzenie było do bani – jakieś mamałygi i rozgotowane ziemniaki z czymś, co tylko przypominało gulasz. Do tego zimne. Ale zjadałem, bo przecież trudno było leżeć głodnym, zwłaszcza że leki miałem brać do pół godziny po posiłku.
Anna co prawda przynosiła czasem jakieś owoce, ale trudno ją było prosić, żeby coś ugotowała. Wiedziałem, jak bardzo jest zajęta w firmie. Do bufetu też zejść nie mogłem, na razie byłem uziemiony… Ale dzisiaj ukochana obiecała, że przyniesie mi coś pysznego. Miałem nadzieję, że gruby stek albo kawałek pieczonego schabu, na przykład ze śliwkami. Aż mi ślinka do ust napłynęła na samą myśl. Zapomniałem, że Anna jest wegetarianką.
W szpitalu znalazłem się kilka dni wcześniej, po raz pierwszy w życiu. Nie mogłem się oswoić z tym miejscem. Ja, uprawiający sporty wszelakie, miłośnik roweru a w zimie nart, wioślarz i najlepszy w amatorskiej drużynie siatkarz, nagle wylądowałem na pogotowiu z podejrzeniem zawału. Byłem w szoku. Fakt, łapała mnie czasem zadyszka, trudno mi się oddychało, ale bagatelizowałem to, wmawiając sobie, że przejdzie. Nie przeszło, za to zrobiło się bardzo źle i teraz trzeba się było poddać szpitalnemu reżimowi.
Z rozmyślań nad własną niedolą wyrwał mnie znajomy odgłos stukających po posadzce obcasów. Ten chód rozpoznałbym wszędzie – Anna przyszła mnie odwiedzić! I rzeczywiście, chwilę później zobaczyłem ją w drzwiach sali. Z radością w sercu patrzyłem na moją kobietę – piękną, zadbaną, elegancką. Jakże niepodobną do tej siedzącej obok, zupełnie jakby były z innych światów. Weszła i od razu poczułem zapach jej perfum. Pan Józek chyba też, bo uśmiechnął się do mnie znacząco.
– Pięknie pachnie, jak w filmie jakim, w telewizorze – powiedział, patrząc na Annę z podziwem.
– Głupoty, stary, opowiadasz! W jakim to filmie ci niby pachnie? – przywołała go zaraz do porządku żona. – Albo to czuć cokolwiek z telewizora?
Anna odchrząknęła.
– Kochanie, może wyjdziemy na korytarz, tu tak duszno… – spojrzała wymownie na gromadkę skupioną wokół Chłopka Roztropka.
– Chyba od pani pachnideł duszno – mruknęła synowa sąsiada.
Jej teściowa, ta gdacząca kura, syknęła na nią zaraz, żeby niepotrzebnie się nie odzywała i żeby poszła ojcu szklankę umyć na kompot. Anna dała mi buzi w policzek. Spodziewałem się nieco cieplejszego powitania, ale cóż.
– Pewnie głodny jesteś… – powiedziała i wyjęła z torby niewielki plastikowy pojemnik. – Naleśniki są co prawda kupne, bo nie miałam czasu się bawić w smażenie, ale farsz sama zrobiłam. Szpinak z czosnkiem i kozim serkiem – uśmiechnęła się.
– Kupne naleśniki ze szpinakiem? – jęknąłem. – Myślałem, że przyniesiesz coś konkretnego. Na przykład kawałek schabu albo…
– No, chyba żartujesz, Misiu – przerwała mi oburzona. – Jaki schab? Dieta dobrze ci zrobi. Schudniesz trochę.
Chyba pan nie wzgardzi? To z dobrego serca...
Popatrzyłem na rodzinę Chłopka Roztropka. Żona pana Józka akurat rozpakowywała rosół. Po chwili wstała i wyszła, by podgrzać je w mikrofalówce w pokoju kuchennym. Anna zamierzała zrobić to samo z naleśnikami. Kiedy zniknęła za drzwiami, przyszło mi do głowy, że szpinak to jedzą dzieci w przedszkolu, a nie mężczyźni w sile wieku. Oczywiście w życiu nie powiedziałbym tego głośno, jeszcze Anna by się obraziła. Czekałem więc cierpliwie, aż podgrzeje te naleśniki, mobilizując się psychicznie do ich zjedzenia. I do okazania swojego zadowolenia z takiego obiadu.
Zanim jednak Anna wróciła, do sali weszła pani Józkowa, niosąc przed sobą talerz pełen gorącego rosołu z makaronem. Do moich nozdrzy dotarł cudowny zapach dzieciństwa… Kiedy mieszkaliśmy na wsi, babcia co niedzielę gotowała prawdziwy rosół z kury, a makaron robiła sama.
Przełknąłem głośno ślinkę i rzuciłem w stronę talerza tęskne, łakome spojrzenie, wdychając głęboko powietrze. W tym samym momencie pani Józkowa spojrzała na mnie, uśmiechnęła się jakoś tak chytrze, pokiwała lekko głową. Aż mi się głupio zrobiło, bo wyszedłem na jakiegoś głodomora.
Naleśniki Anny były dobre, nie powiem, mógłbym zjeść jednego na przystawkę, ale nie na cały obiad. Pochłonąłem jednak wszystkie cztery. Na śniadanie był twarożek, o którym mój żołądek dawno już zapomniał. I ze smutkiem pomyślałem, że tym razem chyba znowu nie pogardzę szpitalnym obiadem. Wciąż byłem głodny.
Anna jak zwykle się spieszyła. Pomimo niedzieli miała na głowie sprawy firmy, więc szybko wyszła.
Próbowałem się zdrzemnąć, usypiany szumem rozmów wesołej rodzinki, gdy poczułem, że ktoś dotyka mojego ramienia. Ze zdumieniem ujrzałem, pochyloną nade mną panią Józkową.
– Ja przepraszam za śmiałość… – zaczęła, patrząc na mnie niepewnie. – Widziałam, co ta lala panu przyniosła, to znaczy narzeczona – poprawiła się natychmiast. – Z pana chłop jak się patrzy, a naleśniki… – wzruszyła ramionami. – To dobre dla dzieci, a pan to by może rosołku zjadł z makaronem i skrzydełkiem. Sama gotowałam. Ja mojemu chłopu dużo przyniosłam, spokojnie naje się dwóch – patrzyła na mnie wyczekująco. – Ja wiem, że pan ważny człowiek jest, inny od nas, ale nie pogardzi pan chyba? To z dobrego serca…
W pierwszej chwili obruszyłem się. Już miałem ją obrugać, że to bezczelność proponować mi rosół, nie wiadomo w jakich warunkach ugotowany, ale znów doleciał mnie jego zapach, przypomniały mi się niedzielne obiady u babci. Poza tym byłem zwyczajne głodny. Na stoliku leżały tylko owsiane ciastka zostawione przez Annę. Prawdę mówiąc, nie cierpiałem ich.
Nagle zrobiło mi się strasznie głupio
Spojrzałem na twarz kobiety, zniszczoną, pełną zmarszczek, ale uśmiechniętą, na jej łagodne, życzliwe oczy. Proponowała mi rosół, widząc, że moja pani przyniosła mi tylko naleśniki i domyśliła się, że jak każdy prawdziwy facet lubię sobie podjeść. Chociaż byłem z innej półki niż jej mąż, żołądki mieliśmy jednakowe.
– Bardzo dziękuję, jeżeli byłaby pani taka uprzejma, to chętnie się poczęstuję… – zacząłem, a ona roześmiała się i poklepała mnie po ramieniu.
– Wiedziałam, że z pana prawdziwy chłop jest, chociaż piżamę ma pan taką fikuśną, nie z flaneli – puściła do mnie oko. – A prawdziwy chłop musi sobie podjeść i koniec kropka. No to nie będziemy się certolić, tylko idę odgrzać, udko dołożę jeszcze…
Westchnąłem i usiadłem na łóżku. „Ależ ze mnie idiota” – pomyślałem ze wstydem. Nagle zrobiło mi się głupio, że do tej pory z taką wyższością traktowałem pana Józka i całą jego rodzinę. Bo w czym niby byłem od nich lepszy? Bo jadłem naleśniki z kozim serkiem, droższym pewnie niż mięso na rosół? Też mi powód do dumy…
To byli zwykli, prości ludzie i może nie umieli pięknie mówić, ale za to serca mieli na pewno piękne. Pełne zrozumienia dla drugiego człowieka… Niby głupia sprawa, talerz domowego rosołu, ale przecież mnie nigdy nie przyszło do głowy poczęstować pana Józka choćby winogronem? Milczałem też, gdy do mnie zagadywał. Niezłą nauczkę teraz dostałem.
Podziękowałem za rosół, zjadłem z apetytem, a potem położyłem owsiane ciasteczka na talerzyku i wyciągnąłem go w stronę pani Józkowej.
– Może państwo się poczęstują, na deser – zaproponowałem nieśmiało. – Zdrowe, mało kaloryczne… – plątałem się, nie wiedząc, co powiedzieć.
– Zostaw pan sobie, do wieczora daleko – machnęła ręką kobieta. – My tu mamy sernik, sama piekłam, pan spróbuje, na zdrowie – wyciągnęła w moją stronę pojemnik pełen smakowicie wyglądającego ciasta.
Czytaj także:
„Syn nie chciał zaprosić mojego chłopaka na ślub. Miał Pawła za wieśniaka, a sam zachował się jak burak ze słomą w butach”
„Byłam w szoku, gdy siostra wybrała na męża wieśniaka. Porzuciła miejskie życie, by karmić świnie i babrać się w łajnie”
„Jestem samotnym kurduplem. Mam kasy jak lodu i 40 lat na karku, a mimo to nie podobam się kobietom”