„Byłam w szoku, gdy siostra wybrała na męża wieśniaka. Porzuciła miejskie życie, by karmić świnie i babrać się w łajnie”

kobieta, która wybrała życie na wsi fot. Adobe Stock, Halfpoint
„To nie tak, że uważam się za lepszą, bo urodziłam się w mieście. Nowa rodzina Janki wydawała mi się… nie wiem… zbyt wiejska. Mężczyźni byli za bardzo głośni, kobiety natomiast zbyt wycofane. Królowały przaśne dowcipy, z głośnika leciało disco polo, a rozmowy w końcu zaczęły kręcić się wokół chorób bydła i cen skupu mleka”.
/ 19.12.2022 10:30
kobieta, która wybrała życie na wsi fot. Adobe Stock, Halfpoint

Janka promieniała. Z jednej strony cieszyłam się, że siostra poznała wreszcie porządnego faceta i zamierza się do niego przeprowadzić, ale z drugiej…

– Będziesz mieszkać na wsi? – wciąż nie mogłam uwierzyć w jej decyzję.

– Będę mieszkać z moim facetem – poprawiła z godnością. – A to gdzie, to ma mniejsze znaczenie.

Usiłowałam nie kręcić z niedowierzaniem głową, jak na pewno zrobiłaby nasza mama. Babcia dodałaby do tego pełne dezaprobaty spojrzenie. Ale babcia miała swoją historię – jako piętnastolatka uciekła właśnie od ciężkiego, wiejskiego życia do miasta i zawsze była z tego ogromnie dumna.

Historia Janki była zupełnie inna: owszem, urodziła się we Wrocławiu, chodziła razem ze mną do szkół w centrum i praktycznie nie znała innego życia, ale teraz postanowiła związać się na poważnie z facetem, który był rolnikiem. Ciężko mi było zrozumieć jej decyzję o porzuceniu wygodnej kawalerki i croissantów w ulubionej kafejce na rzecz zajmowania się drobiem oraz trzodą chlewną, ale starałam się ją wspierać. Kiedy zaproponowała, żebym spędziła ferie zimowe na wsi u niej i jej chłopaka, byłam jednak daleka od skakania z radości.

– A czemu nie? – wyczułam w jej tonie urazę. – Jesteś nauczycielką, masz dwa tygodnie wolnego, ale nie masz kasy, żeby gdziekolwiek wyjechać. No to przyjedź do nas. Ireneusza poznałaś, a tu niedaleko mieszkają jeszcze jego dwaj bracia. Poznasz więc moją przyszłą rodzinę.

No to pojechałam.

Rodzina Janki była jak dla mnie zbyt „wiejska”

Irek, mój przyszły szwagier, mieszkał w zwykłym, szarym domu, przed którym biegały dwa duże psy. Wszędzie świeciły się światła, domyśliłam się więc, że nici z szybkiej kolacji i wczesnego pójścia spać.

– No, wreszcie jesteś! – moja siostra mocno mnie uściskała, a potem krzyknęła w głąb domu, żeby ktoś poszedł po moje bagaże.

W drzwiach pojawiło się dwóch młodych mężczyzn. Obaj byli w dresach, jeden nieogolony, drugi pachnący… hmm… zwierzętami gospodarskimi.

To moi przyszli szwagrowie, Darek i Wojtek – Janka szturchnęła wyższego z nich, a ten się szeroko uśmiechnął, demonstrując brak górnej trójki.

Lazłam po błocie, brnąc przez krzaki i chaszcze…

To nie tak, że uważam się za lepszą, bo urodziłam się w mieście, ale nowa rodzina Janki wydawała mi się… nie wiem… zbyt wiejska. Mężczyźni byli za bardzo głośni, kobiety natomiast zbyt wycofane. Królowały przaśne dowcipy, z głośnika leciało disco polo, a rozmowy w końcu zaczęły kręcić się wokół chorób bydła i cen skupu mleka. Grzecznie wymówiłam się zmęczeniem po podróży i poszłam na górę do przyszykowanego dla mnie pokoju. Już zasypiałam, kiedy wślizgnęła się tam Janka.

– I co o nich myślisz? – zapytała, siadając na łóżku.

– Są fajni – odparłam, bo co miałam powiedzieć.

Ale ona nie dała się zwieść. Za dobrze mnie znała.

– Wiem, co myślisz – westchnęła. – Masz ich za prostaków i uważasz, że pożałuję swojej decyzji, bo to nie jest miejsce dla mnie. Ale to naprawdę dobrzy ludzie. Jasne, nie skończyli pedagogiki i nie chodzą do muzeów, ale mnie zaakceptowali i dobrze się czuję między nimi.

Próbowałam jej powiedzieć, że moje wykształcenie i zainteresowania nie mają nic do rzeczy, ale obie wiedziałyśmy, że myślę to, co myślę.

Przez kolejne dni starałam się pomagać w domu, dużo przebywałam z siostrą, poznałam bratanków Irka i byłam z nimi na sankach. Okazja była, bo napadało śniegu i trzymał mróz, więc ubawiłam się jak dziecko! Niestety, następnego dnia przyszła odwilż i piękny śnieg zmienił się w paskudne roztopy. Mimo to poszłam na daleki spacer. Moje buty przemokły po kwadransie, było mi zimno, do tego się zgubiłam. Pamiętałam jednak, że dom stoi niedaleko rzeki i że ją widać z okien. Uznałam więc, że jeśli będę szła wzdłuż brzegu, w końcu do niego dojdę.

No i tak lazłam po błocie, przedzierając się przez chaszcze i przysięgając sobie, że wyjadę stamtąd następnego dnia rano, a potem nigdy, ale to przenigdy, nie wrócę na wieś! Nagle usłyszałam jakiś dźwięk, którego nie mogłam zidentyfikować. Coś między stękaniem, muczeniem a zawodzeniem. Po chwili pojęłam, co go wydawało. W rzece stało zwierzę. Przez moment nie wiedziałam, na co patrzyłam, aż dotarło do mnie, że to samica łosia. Nie miała poroża, co mnie zmyliło. Miała za to kłopoty. Podeszłam bliżej.

Ucieszyłam się na widok znajomej twarzy

Bardzo szybko pojęłam, że nie mogę w żaden sposób jej pomóc. Łosza stała w wodzie sięgającej jej powyżej brzucha i wyraźnie próbowała się wydostać na wysoki brzeg. Pamiętałam z jakiegoś programu w telewizji, że łosie często żerują w wodzie, więc pewnie tam weszła z własnej woli. Ale na skutek roztopów, poziom wody pewnie się podwyższył, może brzeg zmienił kształt albo się oberwał, a nieszczęsna klępa utknęła, nie mogąc wydźwignąć swojego kilkusetkilogramowego cielska z wody.

Nie miałam telefonu, więc nie mogłam wezwać pomocy. Jedyne, co mogłam zrobić, to zawrócić i iść do wsi.

– Dobra, mała, zaczekaj tu na mnie – powiedziałam do zdenerwowanej klępy. – Nie mam pojęcia, jak cię stąd wydostać, ale coś wymyślimy.

Odpowiedziało mi już znajome stękanie i pomrukiwanie, a w oczach zwierzęcia zobaczyłam lęk. Prawie przestałam czuć zimno i wilgoć w butach, tak szybko biegłam do wsi. Tyle że kiedy dotarłam pod sklep, nie bardzo wiedziałam, jak mam załatwić pomoc dla łosia. Uznałam, że po prostu trzeba gdzieś zadzwonić, do leśników czy coś.

Pierwszą osobą, na jaką wpadłam, był Darek, przyszły szwagier Janki. Mimo że wcześniej uważałam go za prostego chłopa i nawet nie wiedziałam, o czym z nim rozmawiać, teraz autentycznie się ucieszyłam na widok znajomej twarzy. Szybko wyłuszczyłam mu, w czym rzecz, z nadzieją, że zadzwoni do nadleśnictwa albo do jakichś służb.

– Chodź, idziemy! – zakomenderował zamiast tego. – Nie ma czasu. Ta łosza pewnie jest w ciąży, trzeba ją szybko wyciągnąć.

Ale dokąd idziemy? – zapytałam, sadząc wielkie kroki obok niego.

– Po chłopaków – odparł krótko.

Pierwszym „chłopakiem”, który zgodził się natychmiast ruszyć do akcji ratunkowej, był siwy gość, który miał więcej zmarszczek niż gładkiego miejsca na twarzy. Ledwie wysłuchał mojej opowieści, już ruszał do stodoły. A po chwili wyjechał stamtąd… ciągnikiem.

– Musimy mieć jeszcze liny i paru chłopaków !– rzucił do nas z szoferki. – Wsiada pani?

Pojechałam więc traktorem na ratunek łosiowi. Po drodze pan Zenon opowiadał mi, że co parę lat mają tu podobną akcję. Łosie grzęzną w bagnach albo nie mogą wydostać się z rzeki, więc miejscowi im pomagają.

– Mało ich jest – mówił, przekrzykując silnik. – A jak nawet się jakieś łoszaki urodzą, to zwykle nie przeżywają roku. Dlatego o nie dbamy!

„Chłopaki” mieli linę, pomysły i… determinację

Miejscowi znali pewnie jakiś skrót, bo kiedy dotarliśmy traktorem na miejsce, było tam już siedmiu mężczyzn. Mieli grubą linę oraz pomysł.

– Kazik i Wojtek – komenderował stojący na brzegu jakiś wysoki gość w puchowej kurtce – włazicie do wody. Ona wie, że chcemy jej pomóc, będzie spokojna… Jak obwiążecie linę, to my włazimy!

Plan był dla mnie niejasny, ale moja rola ograniczała się wyłącznie do stania z boku i patrzenia, jak mężczyźni ratują niemal półtonowe zwierzę. Byli niesamowicie sprawni, wiedzieli co zrobić, ale to, co mi prawie wycisnęło łzy z oczu, to była ich ofiarność. Ci mężczyźni weszli do lodowatej, brudnej wody, żeby obwiązać klępę linami, a potem, kiedy traktor zaczął ją wyciągać, pomagali niezgrabnemu i wyraźnie przestraszonemu zwierzęciu wyjść na brzeg. Nigdy nie przestanę żałować, że nie miałam telefonu, aby to nagrać! Ale widok ludzi, którzy rzucili wszystkie siły, żeby pomóc zwierzęciu, zostanie we mnie na zawsze.

Po szczęśliwie zakończonej akcji, łosza oddaliła się majestatycznie, a panowie, ociekając brudną wodą, rozeszli się do domów. Ja wróciłam rozemocjonowana i natychmiast opowiedziałam Jance, czego byłam świadkiem.

– Darek tam był? – zainteresowała się. – Czekaj, zadzwonię do niego, żeby przyszedł na kolację i wszystko opowiedział!

– Wiesz co? – zapytałam, bo nagle przyszedł mi do głowy pewien pomysł. – On zna tych innych ludzi. Oni przyszli ratować tego łosia, bo ich poprosiłam. Chciałabym coś dla nich zrobić. Czy możemy zaprosić ich na kolację? Wszystko ugotuję sama!

Siostra zgodziła się na pierwsze, ale nie na drugie. Kolacja dla bohaterów jej się spodobała, ale gotowałyśmy razem. I nie tylko we dwie, bo przyłączyły się też żona Wojtka i jakieś dwie inne dziewczyny. Kiedy siedzieliśmy wszyscy przy drewnianym stole, mężczyźni znowu byli głośni, znowu rzucali ciężkimi żartami i pili hektolitry piwa, ale tym razem chciało mi się tam siedzieć razem z nimi. I z dziewczynami, które, kiedy się ośmieliły wobec pani pedagog z miasta, okazały się wcale nie takie wycofane, jak myślałam.

Zostałam na wsi jeszcze przez tydzień i świetnie się tam czułam. Zaprzyjaźniłam się z kilkoma osobami, poznałam nową rodzinę Janki, bawiłam się z dzieciakami. Kiedy wyjeżdżałam, było mi wręcz smutno.

– Widzisz, mówiłam ci, że to dobrzy ludzie – powiedziała siostra. – Rozumiesz już, dlaczego chcę tu mieszkać między nimi?

Rozumiem. Późno mi to przyszło, ale dotarło do mnie, że nieważne gdzie się kto urodził i jakie ma wykształcenie, jeśli jest dobrym człowiekiem. A moja siostra to szczęściara, że będzie mieć taką fajną rodzinę!

Czytaj także:
„Dałem dzieciom godne życie, więc mają tańczyć, jak im zagram. Niech wybiją sobie z głowy studia i podróże, mają doić krowy”
„Sądziłam, że syn zrobi karierę, a nie ugrzęźnie przy tej prostaczce, jak widły w gnoju. Ta słodka idiotka to jakaś kpina"
„Mój sąsiad to burak. Zachowuje się, jakby cała ulica należała do niego. Człowiek ze wsi wyjdzie, ale wieś z człowieka nigdy”

Redakcja poleca

REKLAMA