„Myślałem, że na emeryturze zdziadzieję, czułem się jak znoszony kapeć. Mój przyjaciel pokazał mi, że nie wszystko stracone”

Szczęśliwy dziadek fot. Adobe Stock, fizkes
„Ciężko mi się było do tego przyznać, ale po przejściu na emeryturę straciłem radość życia. Rano nie chciało mi się wstać z łóżka, bo po co? Czekał mnie dokładnie taki sam dzień jak poprzedni. Długi, ciągnący się jak niedogotowany makaron. Nic do zrobienia, zero wyzwań, brak celu. Tak, chyba w tym tkwił problem”.
/ 29.12.2022 10:30
Szczęśliwy dziadek fot. Adobe Stock, fizkes

Donikąd nie zmierzałem, zatrzymałem się jak jakiś zepsuty zegar. Emerytura, czas odpoczynku, niech to szlag. Czułem się przedwcześnie odesłany do narożnika, byłem jeszcze całkiem na chodzie, a spodziewano się, że włożę ciepłe bambosze.

Po dwóch tygodniach bezsensownego obijania się po domu, postanowiłem coś z tym zrobić. Może pojadę na ryby? Przekręcę kilka kilometrów po leśnych ścieżkach? Stary rower rdzewiał od lat w piwnicy, czekając na lepsze czasy. Miałem mnóstwo godzin do zagospodarowania i dość rozsądku, żeby zmusić się do działania, zanim całkiem oklapnę. OK, decyzja zapadła. Powinienem czymś się zająć, ale przecież nie sam!

Przewertowałem kalendarz sprzed piętnastu lat. Zabytek piśmiennictwa, można powiedzieć, nigdy nie chciało mi się przepisywać zbieranych przez lata numerów telefonów znajomych. Wyszukałem nazwisko Pawła, kumpla, którego kiedyś bardzo lubiłem.

Właściwie dlaczego kontakt nam się urwał?

Pewnie z braku czasu, dopóki pracowałem, doba wydawała mi się zbyt krótka. Co innego teraz, pora odnowić koleżeńskie więzi. Wystukałem na klawiaturze cyfry i przyłożyłem słuchawkę do ucha. Po kilku piknięciach damski głos poinformował mnie, że nie ma takiego numeru. Zirytowałem się. Paweł zlikwidował telefon stacjonarny! To jakaś plaga, do nikogo nie można się teraz dodzwonić.

Nie miałem numeru jego komórki, więc znów przewertowałem notes w poszukiwaniu kogoś, kto będzie miał namiar na Pawła. Przekładałem strony, na każdej znajdując znajome nazwisko… Mirek. Słyszałem, że wyjechał z kraju.

Prowadzą z synem polską knajpę, podobno nieźle im idzie. Będę musiał kiedyś odezwać się do niego, w końcu to stary kumpel, jeszcze z liceum. Stefan? Spotkałem go kiedyś na ulicy, ciągnął mnie na piwo. Poszedłbym chętnie, gdyby nie wygląd Stefka. Wyraźnie był wczorajszy, a nawet przedwczorajszy. Prawda była taka, że Stefan ostro pił, a ja nie chciałem mu w tym towarzyszyć. Szkoda mi było wątroby, ot co.

Przy każdym nazwisku zatrzymywałem się na chwilę, znajdowałem powody, dla których kolega był nieosiągalny, i przekładałem następną kartkę. Zdziwiłem się, kiedy doszedłem do ostatniej strony. Nie miałem do kogo zadzwonić!

Przyjaciele z dawnych lat rozeszli się po świecie, żadnego nie interesowało, co się ze mną dzieje. Nie mogłem mieć pretensji, ja też żadnemu nie poświęciłem uwagi. Gdzieś przeczytałem, że wielu współczesnych facetów już nie ma przyjaciół. Tylko kumpli. Od piwa i banalnych rozmów. Ja nawet takich nie miałem.

Z braku laku ruszyłem kolegów z pracy. Większość była młodsza ode mnie, ale zadzwoniłem, umówiliśmy się. Spotkaliśmy się, posłuchałem biurowych plotek i zrozumiałem, że niewiele mnie z nimi łączy. Nie byłem już członkiem zespołu, wypadłem na aut.

Wziąłem to na klatę. Nie umiałem myśleć o sobie jak o emerycie, wciąż miałem jaja. Powziąłem nieodwołalne postanowienie, żeby czymś wypełnić puste godziny. Fajnie. Tylko czym? Wtedy spotkałem na ulicy Zygę.

Grasz w szachy, Zyga? Od kiedy to?

– Andrzej! To ty? Myślałem, że nie żyjesz – kolega naprawdę ucieszył się na mój widok, tylko dowcip miał taki bardziej czerstwy.

W studenckich czasach mieszkał w tym samym akademiku. Ciągnął się za mną i Pawłem jak wielbicielki za wojskiem. Nie odpędzaliśmy go, bo nas bawił. Jak coś palnął…

– Zygmunt, stary, kopę lat – powitałem go jak należy.

Ileż to wody upłynęło, odkąd się widzieliśmy! Nie zaliczałem go nigdy do dobrych kumpli, ale teraz sytuacja się zmieniła. Zaprosiłem go na piwo.

– Teraz nie mogę, lecę do klubu – Zyga spojrzał na zegarek – Daj numer, zdzwonimy się później.

Rytualnie wklepaliśmy w telefony cyfry, od pewnego czasu tylko tak zapisywałem namiary na znajomych. Szedłem z duchem czasu, ale nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że to bardzo zawodny sposób. Co notes, to notes. Nigdy się nie zepsuje.

– Co to za klub? – dopadłem Zygę późnym wieczorem.

Miałem nadzieję, że jeszcze nie śpi, a gdyby nawet… Byłem bardzo ciekawy. Patałach Zygmunt znalazł sobie zajęcie, a ja?

– Szachowy – odparł tonem pełnym namaszczenia.

Umarłem ze śmiechu. No nie. Zyga mistrzem szachownicy! To miało być fascynujące zajęcie?

– Przyjdź, to się przekonasz – zaprosił mnie.

Nie miałem zamiaru wstępować do jakiegoś tam klubu tetryków, w ogóle nie interesował mnie taki sposób spędzania czasu.

– Zyga, ale tak w ogóle, to odkąd grasz w szachy? – spytałem podejrzliwie.

– Nie kombinuj, tylko wpadnij do klubu. Spotykamy się trzy razy w tygodniu i czasami w weekendy. Zapisz adres, widzimy się jutro.

2 smutnych panów rozgrywało partyjkę

Poszedłem z ciekawości. Klub mieścił się w dawno nie remontowanym budynku na peryferiach. Ledwo go odnalazłem. Okolica wyglądała nieciekawie, zaparkowałem samochód jak najbliżej, żeby mieć na niego oko. Furtka zaopatrzona była w dzwonek. Nacisnąłem kilka razy, ale nie usłyszałem brzęczyka zwalniającego zamek.

– Ktoś się dobija! – krzyk dobiegł jakby zza domu, uruchamiając ciąg zdarzeń…

Gdzieś skrzypnęły okienne zawiasy, jedno ze skrzydeł uchyliło się.

– Wchodź pan, furtka jest otwarta! – w otwartym oknie pojawiła się na moment czyjaś głowa.

Nie znałem człowieka. Mimo to przekręciłem gałkę i wszedłem na posesję. Byłem zaciekawiony. Słyszałem, że szachiści bywają ekscentryczni, postanowiłem niczemu się nie dziwić. Klub umeblowany był z niewymuszoną elegancją, zbieraniną niepasujących do siebie mebli. Przy stoliku ustawionym pod oknem pochylało się nad szachownicą dwóch nieznanych mi mężczyzn, z których jeden ku mojemu zdziwieniu rozgrywał na boku jeszcze jedną partię – na ekranie komputera.

– Roman gra on-line, tylko w sieci znajduje godnych siebie przeciwników. Z nami przebywa raczej towarzysko – za moimi plecami zmaterializował się Zyga.

– Mówiłeś, że to klub szachowy? Gdzie są pozostali gracze? – zdziwiłem się.
Zygmunt pociągnął mnie w głąb domu.

– Chodź, poznasz klubowiczów.

Podreptałem za nim jak za matką. Coś tu było nie tak. W kuchni zastaliśmy kolejnego szachistę. Siedział samotnie na twardym zydelku, zaciągając się z lubością papierosem. Otaczały go kłęby dymu. Zyga dopadł do okna.

– Otwórz chociaż, bo się uwędzimy – naskoczył na palacza.

– To nasz sąsiad, M. – wyjaśnił. – Ucieka do nas na dymka, w domu żona nie pozwala mu palić. Zaczynam myśleć, że ma rację…

– M. jestem – potwierdził tożsamość dyskryminowany palacz.

Zyga wyprowadził mnie na tylne podwórko. Tu nic się nie działo, najwyraźniej wszyscy szachiści przebywali w drewnianej szopce. Zza uchylonych drzwi dobiegały męskie głosy.

– To taki prowizoryczny garaż – wyjaśnił Zyga. – Planowaliśmy zbudować murowany, ale nie starczyło składkowych pieniędzy. Za to mamy prawdziwy kanał, sam zobacz.

Zaciekawiony wszedłem do szopy

Stał tam prastary samochód o sylwetce charakterystycznej dla lat siedemdziesiątych. Widziałem takie wozy na amerykańskich filmach.

– Zyga, przecież to jest…

– Oryginalny pontiac, cacuszko – potwierdził kolega, zadowolony z wrażenia, jakie wywarło na mnie auto. – Chłopaki go reanimują, jeszcze trochę i będzie chodził jak ta lala.

– Teraz tak mówisz, a twierdziłeś, że z tego rzęcha nic się nie da zrobić – zahuczało spod ziemi.

W kanale siedziało dwóch kolejnych szachistów.

– Zyga, co to za klub? – spytałem szeptem, bardzo zaintrygowany.

– To długa historia – uśmiechnął się kumpel.–  Zaczęła się od tego, że odziedziczyłem po babci ten dom. Odświeżyłem ściany, trochę go podszykowałem i wynająłem młodemu małżeństwu. Byłem zadowolony, że znaleźli się chętni, sam widzisz, jaka tu okolica… Najemcy płacili regularnie, więc nie interesowałem się nieruchomością. Dopiero kiedy M. mnie zaalarmował…

– Ty, ten facet nie ma imienia? – wpadłem mu w słowo.

Kiwnąłem głową

– Ma, ale nie używa. Jego prawo. Jestem mu dozgonnie wdzięczny, że mi doniósł, co tu się wyprawia, dlatego jest teraz pełnoprawnym członkiem klubu. Dożywotnio.

– Jak będzie tyle jarał, to może być najkrótsze członkostwo w dziejach – nie darowałem sobie.

– Zostaw M. w spokoju, gdyby nie on, miałbym tu zamtuz połączony z palarnią opium. Najprawdziwszy, żywcem przeniesiony ze Wschodu. Mówię ci, płatne dziewczyny i wodne fajki. Uciechy ciała w oparach narkotyku, wyobrażasz sobie? – zarechotał ponuro Zyga. – Taki pomysł na biznes mieli moi lokatorzy. Wywaliłem ich na zbitą twarz, miałem kłopoty, bo się opierali, powołując się na umowę najmu. Postraszyłem ich policją, ale nic nie osiągnąłem. Dopiero jak M. spuścił swoje psy…

– Żartujesz? To niezgodne z prawem, mogli was zaskarżyć.

– Coś taki praworządny? Sposób M. poskutkował. W końcu się wynieśli. Musiałem po nich odnawiać, kilka razy malowałem ściany, żeby pozbyć się zapachu konopi. Pomagał mi M. i kilku kumpli. Fajnie się dogadywaliśmy, no i zostali. Zakończyliśmy remont, ale szkoda nam było przerywać spotkania, większość jest na emeryturze, nie ma co zrobić z wolnym czasem. Wiesz, stare przyjaźnie się wykruszyły, o nowe trudno, człowiek zostaje na jesień życia w objęciach rodziny. Fajnie, ale jakby czegoś brakuje. Znasz to?

– Dlatego znaleźliśmy sobie azyl. Właśnie nasz klub.

– Tylko dlaczego szachowy?

– A, to znowu nieoceniony M.. Jak zaczął znikać z domu, żona powzięła pewne podejrzenia. Ostatnio był w tym miejscu nielegalny przybytek, miała prawo niepokoić się o męża. Maciejak uspokoił ją, że to przyzwoity klub, w którym zbierają się ludzie na poziomie, że ho, ho. Na dowód pokazał żonie naszych dwóch szachistów. Siedzą przy oknie, wystarczyło odsłonić firankę. I tak zostało. Nazywamy to miejsce klubem szachistów.

Podobało mi się u Zygi, ale nie wiedziałem, co mógłbym tu robić.

– Zajrzyj w sobotę, poznasz jeszcze jednego klubowicza – namawiał mnie kolega. – Aleksander wrócił z sanatorium i już nie może się doczekać, kiedy do nas wpadnie. Mam przeczucie, że wy dwaj świetnie się dogadacie. On też wędkuje tak jak ty.

Muszę jeszcze znaleźć Pawła

Przytargałem z piwnicy swój sprzęt, podszykowałem go nieco, sprawdziłem kołowrotki, kupiłem żywą przynętę. Marysia pomstowała, gdy znalazła w lodówce pojemnik z wijącymi się robakami, dlatego wyszedłem z domu jak mogłem najwcześniej. Aleksander już był w klubie. Wyprowadzał z garażu rower.

Rzeczywiście prędko się dogadaliśmy. Aleksander znał świetne łowiska nad okolicznymi gliniankami, miejsca trudno dostępne, więc ciche i wolne od innych chętnych. Przywiozłem do Zygi swój rower i tak zostałem członkiem klubu szachowego. W sezonie prawie codziennie jeździłem z Aleksandrem na łowiska. Jesienią dopadło mnie zapalenie korzonków, ale do zimy całkiem wyzdrowiałem i byłem gotów do wędkowania pod lodem. Aleksander obiecał, że pokaże mi, jak to się robi.

No, wreszcie działo się! Dni już nie były takie puste, miałem co robić. Zdobyłem kilku nowych znajomych, z którymi całkiem przyjemnie spędzałem czas. Nie zapomniałem jednak o Pawle, starym kumplu, z którym łączą mnie wspomnienia z młodości. Ciągle go szukam, nie straciłem nadziei. Paweł też przeszedł na emeryturę i pewnie nie może tego zaakceptować. Może mu się przydamy, ja i chłopaki z klubu szachowego. 

Czytaj także:
„Po śmierci żony zamknąłem się w sobie. Zgrywałem twardziela, a byłem w rozsypce. Dopiero wnuk pomógł mi się pozbierać”
„Po śmierci żony szukałem pocieszenia w butelce i nie zauważyłem, jak mój syn się stacza. To przeze mnie sięgnął dna”
„Po śmierci żony mój świat się zawalił. Pogrążyłam się w żałobie i rozpaczy. Ocaliła mnie tajemnicza Magdalena”

Redakcja poleca

REKLAMA