Zebranie kierownictwa firmy przeciągało się. Kierownik omawiał ważne sprawy Działu Eksploatacji, na ekranie roiło się od liczb i problemów eksploatacyjnych. Wszyscy widzieli i doceniali, że gość się na tym zna. Na szczęście przebrnęliśmy już przez morze problemów w innych obszarach, i spotkanie dobiegało końca. Tym bardziej że mój telefon komórkowy aż puchł od nieodebranych połączeń, nowych maili, esemesów i powiadomień w różnych aplikacjach mobilnych, które raz zainstalowane, nie dają się za nic w świecie usunąć.
Wyszedłem po ostatnich słowach dyrektora na korytarz i zacząłem nerwowo czytać wszystkie informacje.
„Fantastyczny kredyt, stać cię na wszystko za grosze…” – kasuj.
„Szefie, jestem chory, proszę o wolne” – jeszcze czego! Ja nie choruję, to i moi pracownicy nie mogą. Kasuj.
„Stefan, po pracy pojedź do marketu i kup…” – tego nie wolno kasować, bo będzie awantura w domu.
Nagle telefon się rozdzwonił.
– Panie kierowniku, awaria na trzynastce. Linia stoi. Co robić? Elektrolit się rozlał, a tu kobieta w ciąży… – jakiś głos charczał w słuchawce.
Należał niewątpliwie do jednego z moich pracowników, ale nie umiałem zidentyfikować, do którego.
– Już lecę, a ciężarną do stołówki. Niech unika wyziewów, bo jeszcze się zatruje i pójdzie do sądu, a ty… W ogóle kto dzwoni? – spytałem, a głos się przedstawił, ale i tak z powodu huku maszyn nie zrozumiałem.
– Panie Stefanie, mogę na słówko? – dyrektor wychylił się z gabinetu.
Charczący głos nadal prowadził transmisję z ewakuacji ciężarnej z miejsca awarii. Ja już wchodziłem do gabinetu. Przerwałem połączenie, pomimo narastającego napięcia w głosie człowieka po drugiej stronie. Kątem oka zobaczyłem jeszcze, że mam wiadomość na Facebooku. Nie zdążyłem sprawdzić od kogo. Dyrektor wskazał mi ręką fotel, nieco naburmuszony za to, że nie pobiegłem do niego natychmiast, tylko kończyłem jakąś rozmowę.
Myślałem, że pęknie mi głowa
– Panie Stefanie… – zawiesił głos i spojrzał na mnie bardzo uważnie, sondując, jak bardzo się go boję.
Trochę się bałem. Telefon w kieszeni ciągle buczał i wibrował. Niby po cichutku, ale nie pozwalał się skupić.
– Nie jest dobrze... Ostatnio spadła wydajność w pana dziale.
Znowu wibracje. Szef gadał, cały czas do czegoś dążył, o coś pytał, a telefon wibrował. Dostałem na koniec plik papierów do przejrzenia i zapoznania się. Chyba nie odpowiadałem zbyt błyskotliwie, bo uchwyciłem gniewne spojrzenie pryncypała.
Wyszedłem. Wyrwałem telefon z kieszeni. Sześć nieodebranych połączeń. Sprawdziłem w pierwszej kolejności Facebooka. Nic ważnego. Nawet nie znam gościa, który mnie na coś zaprasza. Pobiegłem na halę, by sprawdzić, co z elektrolitem i ciężarną. Telefon znowu zawibrował. Zignorowałem to.
– Cześć, Stefan, kiedy przekażesz te rozliczenia? Jutro koniec miesiąca – finansowy złapał mnie na korytarzu.
– Przypomnij mi na maila – odparowałem, nie zatrzymując się.
– Już trzy razy to zrobiłem. I ani razu nie odpowiedziałeś – w jego tonie zabrzmiała nuta skargi.
Zostawiłem go bez żadnych konkretnych ustaleń i pobiegłem dalej. Linia produkcyjna rzeczywiście stała. Mistrz chodził koło maszyn stropiony.
– Tu padło. I tam padło. Elektrolit cieknie – wskazywał miejsca awarii i wycieków. – Będziemy do tyłu z planem. No i ta ciężarna…
Wezwani mechanicy już się rozkładali z narzędziami. Pracownicy rozeszli się po hali, czekając na usunięcie awarii. Znowu telefon zawibrował.
– Co jest? – warknąłem, zły za przeszkadzanie podczas usuwania szkód.
– Pan dyrektor przypomina, że za pół godziny miał pan dać odpowiedź – wycedziła zimno asystentka szefa, urażona moim grubiańskim tonem.
O, rany. Naraziłem się wszechwładnej Jolce. Miałem przechlapane. Przebiegł mnie dreszcz przerażenia.
– Ja… ja… Tak, rzeczywiście. Dam. Zaraz dam. Tylko awaria… – tłumaczyłem się zaskoczony, patrząc, jak mechanicy demontują maszynerię.
Rzuciłem telefon na ziemię i... uciekłem
Mistrz stał, czekając na decyzję.
– To jak? – spytał. – Przenosić ludzi na ósemkę czy naprawią? Każda minuta to sztuka w plecy. Chciałbym wiedzieć. Tylko wie pan, ta w ciąży…
Jeszcze kilkanaście minut przestoju i ludzie nie dostaną premii. Stałem bezradny, próbując podjąć decyzję: mam myśleć o zadaniu od szefa, zajmować się awarią i organizacją pracy czy też odbierać telefon i sprawdzać powiadomienia z sieci? Machinalnie chwyciłem za aparat. Kilka kolejnych powiadomień już migało. Mistrz czekał na decyzję. Jednak dyrektor również czekał. Jedno pilne, a drugie ważne. Chyba ważne.
Usilnie próbowałem sobie przypomnieć, czego on ode mnie właściwie chciał. Pamiętałem jedynie buczący telefon w kieszeni i poruszające się usta w twarzy dyrektora.
Ogarnął mnie paraliż decyzyjny. Miałem wrażenie, że niekończący się strumień danych, dostał w mojej głowie kręćka i krąży, nie umiejąc znaleźć odpowiedniego miejsca w mózgu. Niewiadomych jest więcej niż równań, a każda decyzja powoduje brak decyzji gdzie indziej. Telefon czeka, dyrektor czeka, finansowy czeka, mistrz czeka. Nawet ta ciężarna czeka.
Znowu zawibrowało w kieszeni. Ktoś idący przez halę wołał mnie, przywoływał ręką. Mistrz znowu zadawał pytania i patrzył z napięciem na moją twarz, czekając na odpowiedź, mechanicy demontowali kolejne elementy. Telefon ponownie zadzwonił.
Oddychałem coraz ciężej. Słyszałem słowa, rozumiałem zdania pytające, ale odrzucałem je bez analizy. Włączył się jakiś system reagujący na zalew bodźców i informacji. Zarejestrował strumień danych ponad dopuszczalną normę i zablokował dopływ dalszych informacji. Mistrz się niecierpliwił. Telefon brzęczał i wibrował jak najęty.
Wyjąłem go, rzuciłem na ziemię, a następnie dla pewności rozgniotłem obcasem. Potem odwróciłem się na pięcie i bez słowa wyszedłem, zostawiając zdziwionych pracowników samym sobie. Wypadłem przed budynek i pobiegłem przez plac przed halą. Jednak nie do biura.
O nie! Wiedziałem, co tam na mnie czeka: komputer z milionem informacji, brzęczący telefon na biurku oraz mnóstwo ludzi, usiłujących czegoś się ode mnie dowiedzieć. Ja gnałem zupełnie gdzie indziej. Oglądając się, czy nikt mnie nie widzi, wbiegłem w krzaki. Po lewej stronie od budynku biurowca kłębiła się gęstwina krzewów. Niegdyś, za czasów świetności naszej firmy, przycinana była w regularny kształt. Dziś rozrastała się bez żadnego nadzoru.
Powoli zaczynałem dochodzić do siebie
Wpadłem pomiędzy krzewy i zniknąłem z pola widzenia pracowników. Nikt tego chyba nie zauważył. Zresztą było mi to obojętne. Musiałem coś ze sobą zrobić. Miałem wrażenie, że jeszcze jedno pytanie, telefon albo prośba – zabije mnie. Siedziałem pomiędzy kłującymi krzakami, oblepiony pajęczynami i dyszałem ciężko. Czułem, jakbym właśnie uszedł śmierci. Śmierci z nadmiaru informacji.
Oddychałem głęboko, coraz spokojniej. Moje myśli spowalniały. Widok brązowych gałązek, po których poruszały się owady, działał kojąco. Wiatr zakołysał krzewami, jakiś nieporadny pajęczak spadł z łodygi na ziemię. Nie. Nie spadł. Zawisł na nitce i mozolnie zaczął się wspinać z powrotem. Spryciarz. Wir myśli cichł i łagodniał.
Nagle usłyszałem kroki. Ktoś się tu chyba przedzierał. Pomiędzy gęstwiną gałązek zobaczyłem dwóch pracowników. Pewnie skorzystali z przerwy na naprawę i poszli na papierosa. Rzeczywiście, po chwili poczułem tytoniowy dym. Rozmawiali.
– Wiesiek, nie daję już rady. Facet wypisuje mi na papierze wkręty ósemki, a tam trzeba dawać dziesiątki. Już mu tłumaczyłem, baraniej łepetynie, żeby dawał dziesiątki, nieważne, co jest napisane. A ten, że papier ma być. Majster się drze, ci z montażu się drą. Co chwila ktoś dzwoni, że zły rozmiar. Mówię ci, nie daję już rady. Zwolnię się. Zwolnię się i zobaczymy, jak te mądrale ten burdel ogarną. Jeszcze teraz kazali przeczytać instrukcje, ale przerwy na to nie zrobili. Ani chwili spokoju, ósemki zmieniaj na dziesiątki, czytaj, odbieraj telefony. Wszystko na mojej głowie. Jak nie dopilnujesz, to stoją i narzekają. Ale nie ruszą czterech liter, o nie! Jeszcze ta awaria…
Krzewy zaszeleściły i głosy się oddaliły. Wyciągnąłem szyję, aby sprawdzić, kogo podsłuchiwałem. Chyba go znam. Tak, pracuje w moim dziale. To jeden z podległych mi pracowników.
Zacząłem się śmiać. Co za fanfaron! Wszystko na jego głowie. Wszystko się bez niego wali. Inni to kretyni bez cienia inicjatywy. Zwolni się, nie wytrzyma dłużej. I wtedy wszystko padnie. Jasne! Co za wybujałe ego! Przecież to śmierdzący leń, jak oni wszyscy. Jego praca i stres nie są warte więcej niż…
Nagle zmartwiałem. Opadła mnie nagła i straszna myśl. Równie dobrze mogła to być opowieść o mnie. On się martwi rozmiarem wkrętów, ja rozliczeniami i awarią linii produkcyjnej. A przecież nikt nawet nie zauważył, że siedzę w krzakach, zamiast denerwować się i podejmować decyzje. Wtedy zrozumiałem. To nie życie jest takie szalone. My je tak kształtujemy, a potem udajemy, że inaczej być nie może. I czasem tak się nakręcimy, że system nerwowy odmawia posłuszeństwa. Wtedy najlepiej… wejść w krzaki i popatrzeć na pająki.
Czytaj także:
„Poświęciłam życie i rodzinę karierze. Jako kobieta muszę harować 5 razy ciężej, a i tak jestem pierwsza od odstrzału”
„Okłamywałem wszystkich, że jestem wielką szychą w banku. Było mi wstyd, że tyle obiecywałem i niczego nie osiągnąłem”
„Mąż był dobrym kierownikiem i murem stał za pracownikami. Gdy wyleciał za to z roboty, wyciągnęli do niego pomocną dłoń”