Czterdzieste urodziny w życiu każdej kobiety to ciężkie przeżycie. Wiadomo, przecież to jest jakaś graniczna data skłaniająca do podsumowań. Dom, mąż, dzieci… Co się nam udało, a co kompletnie nie wyszło. Różnie bywa z tymi przemyśleniami. Jedne moje przyjaciółki są zadowolone z tego, co mają, inne chciałyby zmienić wiele, a nawet wszystko, i uważają, że czterdzieści lat to ostatni dzwonek, aby to zrobić. Choćby taka Iwona…
Do tej pory spokojna urzędniczka po administracji, nic nikomu nie mówiąc, nagle rozpoczęła zaoczne studia psychologiczne. I to w momencie, gdy jej starszy syn także został studentem, filozofii. Strasznie mnie to zaskoczyło.
– Wiesz, to było jak objawienie! – opowiadała mi podekscytowana Iwona. – W dniu czterdziestych urodzin obudziłam się i nagle zrozumiałam, co chcę robić przez resztę swojego życia.
Dzisiaj moja przyjaciółka pracuje w poradni dla trudnych dzieci i jest najszczęśliwszą osobą na świecie. Podziwiałam ją za to, uważając, że ja bym się chyba na coś takiego nigdy nie zdecydowała. Po co? Czy jej było źle tam, gdzie pracowała? W sumie, nigdy o tym z Iwoną nie rozmawiałam, ale pewnie rzeczywiście miała dość nudnej, papierkowej roboty. Nie rozumiałam tego, co zrobiła, bo zawsze byłam przeciwniczką nagłych i nie do końca przemyślanych decyzji. A może raczej nie lubiłam skakać na główkę do głębokiej wody?
Sama, kiedy obudziłam się w dniu swoich czterdziestych urodzin, stwierdziłam, że jestem zadowolona ze swojego dotychczasowego życia. Może innym wydawało się ono puste, bo nie założyłam rodziny i nie miałam dzieci. Miałam za to ciekawą pracę w agencji reklamowej, niezłe zarobki znacznie powyżej średniej krajowej, dobry samochód i trzypokojowe mieszkanie w modnej dzielnicy, (wprawdzie nadal je spłacałam, ale nie był to dla mnie jakiś morderczy kredyt). W każdym razie wystarczało mi na letnie wakacje za granicą i na zimowy wypad na narty.
Naprawdę było mi dobrze samej
Byłam samotna z wyboru. Moje dotychczasowe związki nie były bowiem udane. Najdłużej spotykałam się z Jackiem, który jednak nalegał na dzieci i na to, abyśmy się wyprowadzili po ślubie za miasto. Nie widziałam siebie ani na wsi, ani otoczonej wianuszkiem pociech. Tym bardziej że miałam realne szanse na awans i dużo większe pieniądze. Kiedy zdecydowaliśmy się na rozstanie, on szybko ożenił się z koleżanką jeszcze ze szkoły, a i ja po jakimś czasie poznałam Pawła. Kochałam go, choć przyznaję, że był to dość luźny związek. Wiele czasu spędzaliśmy razem, lecz mieszkaliśmy osobno.
Próbowaliśmy wprawdzie przez moment zamieszkać razem, jednak nam nie wyszło. Nie mogłam znieść jego porozrzucanego po całym domu sprzętu sportowego, przepoconych koszulek na podłodze w łazience. Kłóciliśmy się coraz częściej, aż w końcu zdecydowaliśmy się rozstać. O dziwo, właśnie wtedy odkryliśmy, że jest nam dobrze, gdy jesteśmy „weekendową parą”. Wróciły upojne noce, spotkania wyglądające jak randki. Tak było przez dwa lata, aż Paweł także zamarzył o stabilizacji i o tym, by ktoś mu gotował obiadki. Ożenił się.
Zostałam sama, ale nie samotna. Wiem, że koleżanki patrzyły na mnie współczująco, zastanawiając się, jak to możliwe, że „taka fajna dziewczyna” nie ma nikogo, ale mnie naprawdę było z tym dobrze. Miałam wielu przyjaciół, także wśród mężczyzn. Z jednym chodziłam do kina, z innym do opery. Czasami zdarzało mi się z którymś z nich przespać, ale nie było to nic zobowiązującego. Miałam czas na realizowanie swoich pasji, a w moim mieszkaniu lśniło jak w pudełeczku.
– Z twojej podłogi można jeść! – zachwycały się koleżanki. – Ja to bym się w życiu nie zdecydowała na biały dywan w salonie! – komentowały.
Nic dziwnego, miały dzieci, a niektóre z nich już nawet wnuki, oczywiste zagrożenie dla porządku. U mnie żadne małe rączki nie wcierały czekolady w kremową kanapę.
– No, ale pomyśl, kto ci poda szklankę herbaty na starość – mówiły, gdy demonstrowałam swoje zadowolenie z braku potomstwa.
– Nie wiem, wynajmę pielęgniarkę – śmiałam się i dodawałam: – A jaką ty masz pewność, że twój syn nie zamieszka za granicą, z daleka od ciebie?
To, że nie będę miała dzieci, było dla mnie jasne jak słońce. Podobnie jak to, że pewnie nigdy nie wyjdę za mąż.
– Bo nie wiem, co musiałoby się stać, żebym się na to zdecydowała! – śmiałam się. – Poza tym jestem po czterdziestce, to już za późno.
Cóż, nigdy nie mów nigdy…
Pamiętam moment, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam Zbyszka. Siedział w sali konferencyjnej razem z naszym dyrektorem i żywo o czymś rozprawiał. Wydał mi się taki przystojny i męski, mimo siwych skroni. Poczułam, że coś mnie ściska w żołądku. Nie mogłam się powstrzymać, aby się nie dowiedzieć, kim jest.
– To właściciel firmy produkującej plastikowe opakowania, chce u nas zamówić kampanię wizerunkową
– dowiedziałam się od kolegi.
– Fajny, no nie? Ale żonaty, dzieciaty… – wtrąciła koleżanka.
– A czy ja chcę za niego wychodzić za mąż? – roześmiałam się, choć jakoś dziwnie nie było mi wesoło.
„Facet w takim wieku, a jest pewnie sporo straszy ode mnie, to ma już chyba nawet wnuki” – pomyślałam. Rozum mi podpowiadał, że powinnam sobie dać spokój, że ten mężczyzna jest zajęty i nic mu po mnie, ale od kiedy my, kobiety, kierujemy się rozumiem?
Jeszcze tego samego wieczoru spędziłam kilka godzin przed komputerem, szukając rozmaitych informacji o Zbyszku… Dowiedziałam się, że jego żona zmarła dosłownie kilka miesięcy temu, i że miał z nią aż trójkę dzieci. Wdowiec! Nie wiedziałam, co mam o tym sądzić, czy cieszyć się z tego, czy się przestraszyć. Jest samotny, to była dobra wiadomość, jednak z drugiej strony – jego żona zmarła i jeśli ją kochał, to musiałabym się zmierzyć z pamięcią po niej.
„Nad czym ja w ogóle się zastanawiam? Przecież go nawet nie znam i nie mam pojęcia, czy zwróciłby na mnie uwagę, a ja już planuję, czy brać z nim ślub, czy nie” – ironizowałam w myślach, po kilku dniach wypełnionych marzeniami o tym przystojnym, szpakowatym facecie. Dyskretnie próbowałam się dowiedzieć w firmie, czy będziemy dla niego pracowali, ale nikt nic nie wiedział.
Weszłam i poraził mnie piorun
Pewnego dnia, kiedy już uznałam, że wszystko stracone, mój szef wezwał mnie do gabinetu i powiedział, że będę prowadziła kampanię firmy pana Zbigniewa S.
– Bardzo mi miło… – tylko tyle zdołałam wydukać podczas naszego pierwszego spotkania.
Kiedy wyszłam z gabinetu szefa, bałam się, że Zbyszek mógł mnie wziąć za głupią gąskę. Na szczęście, jak mi się zwierzył po kilku dniach, wcale tak o mnie wtedy nie pomyślał.
– Wyglądałaś na zrównoważoną i absolutnie profesjonalną – stwierdził.
Zabawne, bo ja nie odzywałam się na tym spotkaniu ze strachu! Byłam przerażona, bo czułam się tak, jakby na mojej twarzy świecił wielki neon: „Cholernie mi się pan podoba!”. Tak bardzo chciałam wypaść świetnie, że podczas kolejnych popełniałam same gafy. Myliłam terminy, nie zabierałam właściwych materiałów i wszystko leciało mi z rąk. Zbyszek był jednak niesamowicie cierpliwy, a nawet lekko tym rozbawiony.
Tym go chyba ujęłam. Zniknęła gdzieś kobieta wamp, którą lubiłam być na co dzień, a pojawiła się roztrzepana kobietka. Co ważne, ja wcale nie udawałam, niczego nie grałam. Głębsze uczucie pojawiło się między nami dość szybko. Miałam wrażenie, że Zbyszek jest nim zaskoczony i chyba nie jest na nie do końca gotowy. A już na pewno nie były jego dzieci.
Ma dwóch synów i córkę, każde z nich obdarzyło go już wnukami. Kiedy spotkałam ich wszystkich po raz pierwszy, poczułam się prawie jak w ulu. Dzieciaki biegały, dorośli dyskutowali żywo. Widać było, że się zwyczajnie lubią i dobrze rozumieją.
„Czy ja do nich pasuję?” – zadawałam sobie pytanie.
Jestem młodsza od Zbyszka aż o osiemnaście lat i widziałam wyraźnie w oczach jego dzieci przyganę, że lecę na forsę ich ojca. A to przecież wcale nie było tak. Ja byłam naprawdę w Zbyszku bardzo zakochana! Dlatego postanowiłam, że wytrwam, i… jeszcze im wszystkim udowodnię, na co mnie stać!
Powoli, ale systematycznie zaczęłam wkupywać się w łaski rodziny mojego ukochanego.
Zmieniłam całkowicie styl ubierania, już nie byłam taka wyzywająca, wyzwolona jak wcześniej. Weekendy, zamiast na kanapie z książką, spędzałam ze Zbyszkiem i najczęściej z którymś z jego wnucząt, bo uwielbiał te dzieciaki. Zawsze powtarzał, że z chwilą śmierci żony, która była idealną babcią, musiał stać się dla nich idealnym dziadkiem.
– Żeby tak bardzo nie odczuły jej odejścia… – podkreślał.
Przestał więc tak dużo pracować i więcej czasu spędzał w domu. O dziwo, nie przeszkadzało mi to zupełnie, chociaż z moimi poprzednimi mężczyznami rozstawałam się zawsze dokładnie wtedy, gdy na horyzoncie pojawiało się hasło: „rodzina”.
– Ludzie się zmieniają – mówiłam koleżankom, które zastanawiały się, co się ze mną dzieje. – Może dojrzałam?
– Ale do czego? Żeby niańczyć cudze dzieci? A potem starego męża? Zastanowiłaś się nad tym, że on ma już prawie sześćdziesiątkę? Dzisiaj jest wprawdzie przystojnym mężczyzną w słusznym wieku, ale ile czasu potrzeba, aby zaczął niedomagać? Wiążąc się z nim, decydujesz się na rolę pielęgniarki! – krakały.
Zmieniłam swoje życie dla Zbyszka
Słyszałam też, że jego pierwsza żona zgarnęła całą pulę: miała z nim dzieci, wnuki, udane życie małżeńskie.
– Ty weszłaś w zastany układ! I zawsze będziesz „tą drugą”, która zajęła miejsce matki i babci – podsumowywały z bezwzględną logiką.
– Jakoś przeżyję! – wzruszałam ramionami, lecz wcale nie było mi łatwo.
Wszędzie w domu Zbyszka potykałam się o pamiątki po jego żonie, a do domów jego dzieci w ogóle nie byłam zapraszana. Mimo że jego wnuki bywały u mnie i z zapałem paskudziły mi kremową kanapę i biały dywan. W końcu po tym, jak najmłodszy Staś wylał na niego colę, zwyczajnie zdecydowałam się go wyrzucić.
– Kochanie, tak mi przykro… Kupię ci nowy – zareagował Zbyszek.
– To nie twoja wina, że masz rodzinę, głuptasie – odparłam.
– Chciałbym, abyś stała się jej częścią – usłyszałam pół roku później.
Kilka tygodni po czterdziestych pierwszych urodzinach na moim palcu lśnił już zaręczynowy pierścionek.
Rok temu w życiu bym nie pomyślała, że może się zadziać coś takiego! Byłam przygotowana na samotność, a teraz miałam narzeczonego i rodzinę. Nawet jeśli ta rodzina nie do końca mnie akceptowała.
– Szybko się zdecydowaliście na ślub! – ironizował starszy syn Zbyszka, Aleksander, najbardziej fizycznie do niego podobny.
Przez cały czas miałam wrażenie, że mi się przygląda i ocenia, co robię i jak robię. To nie było miłe być pod nieustającym obstrzałem, ale przyrzekłam sobie, że dam radę, i takie rzeczy mnie nie zniechęcą do związku z jego ojcem. Przed ślubem namówiłam Zbyszka na remont jego domu. Nie tylko dlatego, że ponadtrzydziestoletni budynek faktycznie wymagał remontu; chciałam się w nim poczuć chociaż trochę mniej obco, a bardziej „u siebie”.
– Moim zdaniem robisz błąd! – powiedziała mi jedna z przyjaciółek. – Zmiana kolorów ścian, nowe kafelki w łazience to za mało, aby wygonić z tych murów ducha przeszłości. Jeśli chcecie być razem szczęśliwi, to Zbyszek powinien sprzedać dom, w którym przeżył tyle lat z pierwszą żoną, dom, w którym rodziły się ich dzieci. Powinien kupić z tobą nowy.
– Może i tak – przyznałam.
Jednak wiedziałam, jak bardzo mój ukochany jest przywiązany do tych murów. Poza tym wszystko między nami rozgrywało się tak szybko, tak nagle, że głupio mi było nalegać, aby jeszcze bardziej zmieniał dla mnie swoje życie. Potem zrozumiałam, jak głupio postąpiłam – przecież ja zmieniłam w swoim życiu dla niego wszystko. Czy byłam z tym szczęśliwa?
Wystarczyła chwila nieuwagi
Byłam, mogę to potwierdzić z ręką na sercu, chociaż przez sześć lat związku ze Zbyszkiem stałam się kompletnie inną kobietą. Wcześniej z przyjaciółmi chodziłam do pubu, a na święta jeździłam do rodziny. Teraz regułą stały się przyjęcia w domu, a podczas rodzinnych uroczystości miałam jako gości nie tylko troje dzieci Zbyszka z małżonkami, ale jeszcze pięcioro wnuków, jakieś ciotki, dalszych kuzynów…
Kiedyś w niedzielę spałam do południa, a w tygodniu miałam panią do sprzątania, nie gotowałam i nawet bluzki oddawałam do pralni, teraz miałam na głowie cały dom, robiłam weki na zimę, bo Zbyszek lubił domowe przetwory, i nie wyobrażałam sobie, że ktoś będzie za mnie sprzątał łazienkę, bo przecież musiała lśnić jak „za czasów Halinki”, jego pierwszej żony.
Nie, nie uniknęłam porównań z nią i często mnie bolały. Na przykład kiedy wnuki Zbyszka mówiły: „Nie jesteś naszą babcią!”. To najmłodsze jej nie pamiętało i dla niego babcią byłam… Małymi kroczkami zdobywałam sobie miejsce w tej rodzinie. Przyjaciółki patrzyły na moją metamorfozę z prawdziwym zdumieniem. Kiedyś, pamiętam, jedna z nich mnie zapytała, czy nie żałuję, że nie mam własnych dzieci.
– Bo to jednak naprawdę nie są twoje wnuki – stwierdziła.
– No cóż, muszę się z tym pogodzić – odparłam pogodnie.
Byłam szczęśliwa i sama zadałam sobie pytanie: Jak mogłam jeszcze kilka lat temu uważać, że moje życie jest pełne? Bez Zbyszka, bez rodziny?! „Tak, teraz czuję się spełniona! – pomyślałam. – Trwaj, chwilo!”.
Gdy to mówiłam, byłam tego pewna, ale… los znowu postanowił mi pokazać, jak bardzo się mylę. Dwa miesiące przed moimi 47 urodzinami Zbyszek zginął w wypadku samochodowym. Ewa, żona Aleksandra, podrzucała Zbyszka do jakiegoś sklepu w centrum miasta. Podobno wjechała na skrzyżowanie na czerwonym…
Nie pamiętam za dobrze tamtych dni po wypadku. Byłam pogrążona w rozpaczy tak bardzo, że wyłam po nocach. Tłukłam się po wielkim pustym domu i zastanawiałam się, jak mam dalej żyć bez Zbyszka. Przecież to nie tak miało być! Brałam pod uwagę, że mąż odejdzie pierwszy z racji wieku, ale nie w takich okolicznościach i nie tak szybko. Dwa miesiące po pogrzebie doszłam do wniosku, że nie dam rady mieszkać dalej w domu Zbyszka, który teraz przestał być moim; podjęłam decyzję o tym, żeby przenieść się do swojego dawnego mieszkania, które na szczęście zatrzymałam.
– Mimo wszystko jednak liczę na to, że pozostaniemy w kontakcie, że nadal będziemy rodziną – powiedziałam do Aleksandra, który jako jedyny z rodzeństwa pomagał mi w przeprowadzce, i na koniec odbierał ode mnie klucze od domu ojca.
– Oczywiście – odparł Alek niewyraźnie, nie patrząc mi w oczy.
Złożyłam to na karb jego bólu po utracie żony. Wprawdzie od dawna mówiło się w rodzinie, że nie działo się między nimi zbyt dobrze, Zbyszek podejrzewał nawet, że Ewa „kogoś ma”, ale mimo wszystko byli razem, więc Aleksander chyba ją kochał… Niestety, moje nadzieje okazały się płonne, bo dzieci Zbyszka przestały się do mnie odzywać. Pierwsze święta po jego odejściu były straszne. Samotne. Przeżyłam je na proszkach.
Byłam pewna, że to jest sprawka Aleksandra, że to on nastawia przeciwko mnie swoje rodzeństwo. Zawsze zachowywał się wobec mnie z dystansem, unikał mojego spojrzenia, niechętnie ze mną rozmawiał. A może, zastanawiałam się, obwiniał mnie za śmierć swojej żony i ojca? Pewnego dnia nie wytrzymałam napięcia i zadzwoniłam do Aleksandra. Kiedy odebrał, wylałam wszystkie swoje żale. Nie mam pojęcia, jak długo mówiłam, wiem, że długo, a Aleksander przez cały czas milczał i słuchał.
Pod koniec mojego monologu, który przeszedł już w szloch, usłyszałam dzwonek do drzwi. Otworzyłam je i ze zdumieniem zobaczyłam na progu syna Zbyszka z telefonem przy uchu. Przyjechał do mnie w czasie rozmowy, a teraz stwierdził:
Dzisiaj czuję pełnię szczęścia
– Nie ciebie nienawidzę, tylko siebie, a ciebie kocham. Nie ciebie obwiniam o śmierć żony i ojca, tylko siebie, bo marzyłem o tym, aby oboje zniknęli, abym ja… abym mógł być z tobą.
Jego wyznanie było jak grom z jasnego nieba. Stałam oniemiała na progu, drżąc z emocji, a potem…
– Ja nie wiem, co mam zrobić z twoją miłością – powiedziałam cicho.
– Przynajmniej daj mi szansę – poprosił Aleksander.
Nie od razu, nie natychmiast, lecz dzień po dniu oswajałam się z nową sytuacją, aż w końcu zamieszkaliśmy z Aleksandrem razem. I mogę powiedzieć szczerze, że dzisiaj czuję się kochana i kocham. Jest to inna miłość niż do jego ojca, ale równie prawdziwa. Co najbardziej jest w tym wszystkim zaskakujące? To, że za kilka miesięcy urodzę dziecko Aleksandra. Tak, ja, czterdziestoośmioletnia kobieta urodzę swoje pierwsze dziecko…
Gdyby ktoś opowiedział mi tę historię, nie uwierzyłabym. Powiedziałabym, że to wymysły chorej wyobraźni, że tak się w życiu nie zdarza…
Czytaj także:
„Od zawsze kochałam dwóch mężczyzn - męża i przyjaciela. Gdy mąż zmarł, pobiegłam w ramiona tego drugiego”
„Mój mąż zmarł w dniu narodzin naszego synka. Żyję dziś tylko dla dziecka, ale i to zdaje się być za mało”
„Mąż zmarł, a dzieci z wnukiem wyjechały za granicę. Zostałam sama w wielkim pustym domu, który kiedyś tętnił życiem...”