Od dziecka byłam uparta, zawzięta i wytrwała w dążeniu do celu. Takie dziewczynki jako dorosłe kobiety nierzadko lądują na stanowiskach kierowniczych. Jeśli na dodatek są ambitne i odważne – zarządzają w branżach, w których większość kadry stanowią faceci. I to może stwarzać problem.
Ja się nie bałam. Kiedy zmieniłam pracę, oczywiście cieszyła mnie wizja większych zarobków, ale nie mniej ekscytowałam się nowym wyzwaniem, jakim było sprawdzenie się w przedsiębiorstwie produkcyjnym w roli przełożonej męskiej załogi.
Uznałam, że skoro wskakuję na stanowisko dotychczas w firmie zarezerwowane dla mężczyzn, muszę być dwa razy bardziej wymagająca, dwa razy bardziej profesjonalna, zdecydowana, zimna i bezwzględna. Ale skończyło się jak w podręczniku „Czego nie powinien robić profesjonalny menedżer”…
Problematyczny pracownik
Na początku po prostu odbiłam się od ściany. Baba będzie nimi rządzić? Niedoczekanie! Faceci z głowami pełnymi patriarchalnych przesądów, zachowujący się, jakby o równouprawnieniu usłyszeli pierwszy raz dzisiaj przy śniadaniu, zareagowali instynktowną kontrą. A ja sobie powiedziałam, że choćby się waliło i paliło, zmuszę ich do traktowania mnie z respektem i należytym szacunkiem. W końcu nie byłam przejściową fanaberią zarządu, który dla złośliwego kaprysu postawił nad nimi kobietę, tylko ich przełożoną na długie lata.
Nawet nieźle mi szło. Przynajmniej tak mi się wydawało. Właściwie tylko jeden pracownik się opierał, jakby za punkt honoru postawił sobie, że jako ostatni „podda się” mojej władzy. Na imię miał Mateusz.
Nigdy nie przyjmował moich decyzji potulnie. Kiedy w ramach racjonalizacji zmniejszałam obsadę poszczególnych stanowisk, krzyczał o dokładaniu mu roboty. Gdy zmieniałam zasady płac i premii, mówił o ataku na jego pensję. Kiedy chciałam wprowadzić różne ulepszenia, marudził, żebym najpierw poznała specyfikę jego pracy, zamiast zachowywać się jak ktoś, kto pozjadał wszystkie rozumy.
Podczas pierwszego spotkania kierownik zaanonsował Mateusza jako jednego z najlepszych pracowników firmy, a ja liczyłam na współpracę, nie na męczące przepychanki. Przyznam szczerze – dotąd nie spotkałam nikogo takiego. Pewny siebie, świadomy własnej pozycji, choć przecież musiał dobrze wiedzieć, że we współczesnych czasach zwalnia się ludzi „niezastąpionych” bez mrugnięcia okiem, jeśli tylko negatywnie wpływają na atmosferę w pracy. Nikt nie analizuje ich fachowości. Na punkcie swoich wspaniałych kompetencji miał istną obsesję.
– Proszę pani, wszyscy pani poprzednicy traktowali mnie jak fachowca, a nie jak zło konieczne – powtarzał mi często. – I gdy czegoś nie wiedzieli, po prostu mnie pytali. Nikt nie śmiał podważać moich kompetencji, bo i z jakiej racji? Skoro sami niewiele wiedzieli, to jasne, że zdawali się na mnie. Traktowali mnie jak kogoś, kto zna się na swojej robocie! Zawsze. Aż nastała pani…
Miał tupet i był niesłychanie wyszczekany. Skończył studia na jakimś mało dochodowym i niepraktycznym kierunku, ale od lat pracował fizycznie. Nie miał dzieci i kredytów, co wyszło w którejś rozmów.
– Nie dałem się żadnej usidlić. Nie dałem się skusić na spłacane latami pożyczki. Nigdy nie musiałem się przed nikim płaszczyć – twierdził. – Ani przed żoną, ani przed bankiem, ani przed szefem. Nie ma pani pojęcia, jaka to frajda. I zapewniam panią, że z niej nie zrezygnuję – uśmiechał się.
Chciałam czy nie – imponował mi takimi tekstami i brawurą. Chyba to wyczuwał i odnosiłam wrażenie, że celowo mnie prowokuje, i to używając słów niepasujących do robotnika, jakby chciał mnie zbić z pantałyku i namieszać w relacji umysłowy zwierzchnik – pracownik fizyczny.
– Wiecznie pan narzeka! – kłóciłam się. – Splata pan ręce na piersi i tylko krytykuje! Postawa zamknięta, ot co!
– Postawa obronna – prostował.
– Raczej roszczeniowa!
– Racjonalna! Roszczenia to ja mogę mieć do korony hiszpańskiej…
– Ciągle jakieś uwagi, inni tyle nie marudzą. W ogóle nie marudzą!
– Bo się boją! Kto ma mieć zastrzeżenia? Biedak z czwórką dzieci i bezrobotną żoną? – prychał. – Droga pani szefowo, większość ludzi w tym zakładzie pod groźbą utraty pracy zjadłaby tamtą ryzę papieru, gdyby pani tego zażądała.
– Co za bzdury! – machałam ręką.
W porywie frustracji poskarżyłam się dyrektorowi, czego od razu pożałowałam, bo tym samym przyznałam się, że mam problem i nie radzę sobie na stanowisku.
Niby odbyła się jakaś rozmowa dyscyplinująca, ale przeprowadził ją mój zwierzchnik i mnie na nią nie wezwał, o co pieniacz Mateusz miał podobno straszne pretensje.
Mateusz mnie zafascynował
Z niepokojem odkryłam, że mamy wiele cech wspólnych. Wybuchowość, tendencja do wyolbrzymiania problemów, stanowczość, przekonanie o własnej nieomylności. Co gorsza, zaczęłam o nim myśleć… jak o mężczyźnie. Samotna z wyboru, nastawiona na karierę, nie pakowałam się w poważne związki, a już tym bardziej nie dopuszczałam do siebie żadnego sentymentalizmu. Był facet – nie ma faceta, było miło – jest jeszcze milej. Ale teraz…
Mateusz mnie zafascynował. Nawet sama prowokowałam sytuacje, by się z nim ściąć w jakiejś sprzeczce. Inni pracownicy byli do bólu standardowi i przewidywalni; opieprzani z góry na dół, kiwali tylko głowami, przepraszali, obiecywali poprawę. Mateusz nie. Szłam z biura do hali produkcyjną i rozglądałam się za nim.
Podchodziłam i zagadywałam o pracę, a on – ubrany w groteskowy uniform roboczy – stawał w lekkim rozkroku, splatał ręce na piersiach i mrużył oczy. Nawet nie lekceważąco, raczej wyzywająco.
„Kto się czubi, ten się lubi” – tak to sobie wytłumaczyłam i czekałam na nieuchronny rozwój zdarzeń. Nie miałam żadnej przyjaciółki, żeby przy butelce wina zwierzyć jej się ze śmiechem, że angażuję się w zupełnie nieprofesjonalny, współczesny mezalians. Pani kierownik i szeregowy pracownik…
Mateusz skusił się na firmową imprezę, czego podobno w poprzednich latach nie robił. W ogóle w pracy trzymał się z boku i rzadko rozmawiał z kimkolwiek poza wąską grupą pracowników. Wszyscy sobie żartowali, że czekają na nasz pierwszy taniec, na oficjalne zakopanie topora wojennego, może nawet na uściski po alkoholu. Tylko pukałam się w czoło na takie sugestie.
Na imprezie, poza zdawkowym przywitaniem, niewiele gadaliśmy. Za to po raz pierwszy mogliśmy spojrzeć na siebie „po cywilu”. W prywatnych ciuchach, nie w kombinezonach, fartuchach, czepkach i maskach. Obserwowaliśmy się z dystansu, niby dyskretnie. Jak dwoje ludzi po trzydziestce, wolnych niczym ptaki. Przy ludziach jednak trzymaliśmy ręce z dala od siebie. Nie było bruderszaftu, wzajemnych zapewnień, że nasze kłótnie na niwie zawodowej to tylko przykrywka wzajemnej fascynacji, bo też… po co wyjaśniać oczywiste.
Zupełnie zgłupiałam
Dalej się spieraliśmy, choć jakby ciszej, a napięcie między nami narastało, grożąc wybuchem. Aż w końcu się stało. Wezwałam Mateusza do biura, zaczęłam mu palcem pokazywać jakieś nieścisłości w papierach, niezgodności w raportach, gdy nagle przytrzymał mnie za rękę, którą wodziłam po dokumentach. Bez ani jednego słowa…
Szybko poszło. W weekend wylądowaliśmy już w hotelu, dokładniej w hotelowym łóżku. Było trochę jak w burdelu, trochę jak w pornosie, intensywnie, mocno. Uwolniliśmy energię gromadzoną podczas naszych kłótni. Chciałam więcej, chciałam znowu, ale Mateusz od roboczego poniedziałku przestał zwracać na mnie jakąkolwiek uwagę. Robił swoje, nawet na mnie nie patrzył. Nie wykłócał się już o nic.
Trochę zgłupiałam i nie mogłam skupić się na pracy. Wyżywałam się na podwładnych, chcąc ukryć swoją niepewność. Co jest grane? Przecież ledwie zaczęliśmy nasz płomienny, nieprofesjonalny romans! Czyżby już się mną nasycił? A może po prostu był kolekcjonerem kobiet?…
W weekend nie mieliśmy nawet czasu pogadać, przedkładając nad to zupełnie inne formy aktywności. Gorące i wyuzdane. Nie miałam więc pojęcia, co właściwie sobie myślał.
Na przerwie śniadaniowej wezwałam Mateusza do biura i spytałam, o co chodzi.
– O nic nie chodzi. Po prostu założyłem się z kumplami, że cię przelecę – odparł.
Nikt, nigdy mnie tak nie upokorzył
Nie wierzyłam własnym uszom. Przez chwilę miałam nadzieję, że się przesłyszałam. Oblałam się pąsem, skronie mi zapulsowały, jakby krew miała za chwilę rozsadzić mi żyły. Opadłam na krzesło.
– Ty nie mówisz poważnie… – szepnęłam. – Ja… Ja cię zwalniam…
Nic głupszego chyba nie mogłam powiedzieć. Pobiłam wszelkie rekordy głupoty. Na Mateuszu nie zrobiłam wrażenia.
– Sam się zwalniam. Podobno co dziesięć lat trzeba zmieniać pracę, żeby nie zwariować – oznajmił mi z uśmiechem.
Zamurowało mnie na dłuższą chwilę. Miałam totalny mętlik w głowie i uczuciach. Nikt nigdy tak mnie nie upokorzył, nie zranił. Co ja mu takiego zrobiłam?
– Ja… nie wierzę… po prostu… – jąkałam się. – Czemu mi to zrobiłeś? Takie świństwo! Takie upokorzenie! Jak mogłeś się założyć, że zaciągniesz mnie do łóżka? Miałam cię za człowieka na poziomie…
– Na jakim poziomie? Własnym?
Zagryzłam wargi, żeby się nie rozpłakać.
– Powiedz, że to nieprawda! – usłyszałam we własnym głosie błagalne.
– Marlena… Jasne, że nieprawda. Masz mnie za totalnego drania bez sumienia? – prychnął. – Poszedłem z tobą do hotelu, bo chciałem, ale nie ukrywam, miałem niezłą satysfakcję na widok twojej miny, gdy powiedziałem o zakładzie.
Pokręciłam głową z niedowierzaniem.
– Czemu? Co ci zrobiłam?
– Mnie? Nic – wzruszył ramionami. – Ale jesteś podła i podle traktujesz podwładnych, pomiatasz nimi. Nie szanujesz ludzi, a chcesz, żeby ciebie szanowali. Na jakiej podstawie? Ja nie mam nic do stracenia, więc ci się stawiałem, ale cała reszta… – tu urwał, patrząc na mnie karcąco.
Co on sobie wyobrażał? Nauczyciel szacunku się znalazł! Gnojek jeden! Krew we mnie zawrzała, z gniewu tym razem.
– Daruj sobie te umoralniające gadki – wysyczałam. – Jestem, jaka jestem!
– Tak jest, pani kierownik! – Mateusz wyprężył się i stuknął obcasami.
Roześmiałam się mimowolnie, bo mnie rozbawił. W ciągu pięciu minut zafundował mi istną huśtawkę nastrojów. Od zdumienia, przez rozpacz i złość, na rozbawieniu kończąc. Pomyślałam, że jest naprawdę niesamowity, że z kimś takim nigdy bym się nie nudziła… Chciałam zapytać, czy się jeszcze spotkamy, ale mnie uprzedził.
– Moje wypowiedzenie już leży w dziale kadr, na resztę okresu wypowiedzenia biorę urlop. Do widzenia… Może gdzieś, kiedyś, na ulicy, w sklepie… A może nie.
Zmarszczyłam brwi. Więc jednak mówił poważnie. Chyba że znów prowokował.
– Nic mi powiesz na pożegnanie?
– Powiem – Mateusz się uśmiechnął.
– Masz świetny tyłek.
Czegoś się nauczyłam
Drzwi się zatrzasnęły. Zostałam sama, starając się zebrać myśli. Już wtedy postanowiłam, że muszę zmienić pracę.
Nie chciałam codziennie myśleć o tym, co by było, gdybyśmy wciąż tu oboje pracowali, wciąż się widywali, kłócąc się w hali, a godząc w hotelu. Dostarczylibyśmy materiału na plotki i domysły i, ostatecznie, zaburzylibyśmy atmosferę w firmie. A przecież jestem, do cholery, profesjonalistką!
Choć zawsze będę żałować tego, co być mogło… Chyba się zakochałam w Mateuszu, ale byłam dla niego nie dość dobra. W tym czysto ludzkim wymiarze. Więc mnie skreślił. To bolało najbardziej.
Wciąż jestem menedżerem średniego szczebla, już w innej firmie. Wciąż wymagam, wciąż jestem wybuchowa i przekonana o własnych racjach. Jednak ludzi chyba dziś szanuję bardziej. Bo myślę, że w dużej mierze to przypadek decyduje o tym, kto jest przełożonym, a kto podwładnym.
Sploty okoliczności, koincydencje. Nie wszystko da się osiągnąć ciężką pracą, nie wszystko też da się usprawiedliwić brakiem możliwości. Wszyscy nie mogą być kierownikami, bo kim by wtedy zarządzali? To takie banalne i takie prawdziwe. Jak życie.
Czytaj także:
„Przyjaciółka wyznała mi, że ma romans w pracy. Ma wyrzuty sumienia, a nie powinna. Wiem, bo ja jestem kochanką jej męża”
„Byłam o krok od uwikłania się w romans bez przyszłości. Powstrzymał mnie wypadek, w którym prawie zginęłam”
„Firmowy przystojniak zaprosił mnie na randkę. Liczyłam na płomienny romans, a byłam tylko pionkiem w jego brudnej grze”