„Byłam o krok od uwikłania się w romans bez przyszłości. Powstrzymał mnie wypadek, w którym prawie zginęłam”

Przemiana wewnętrznych wartościi fot. Adobe Stock
Że też trzeba prawie umrzeć, żeby przejrzeć na oczy... Nie wikłaj się romanse, szkoda czasu...
/ 15.01.2021 09:15
Przemiana wewnętrznych wartościi fot. Adobe Stock

Może znałam ze trzech Bartków w swoim życiu. Żaden z nich nie był dla mnie ważny, więc to imię przez 40 lat zupełnie mnie nie ruszało. Teraz na sam jego dźwięk serce biło mi szybciej.

Towarzyszył mu obraz wysokiego, dobrze zbudowanego szatyna o tajemniczych, ciemnych oczach. Bartosz miał regularne rysy twarzy, wyraziste brwi, długie rzęsy, prosty nos, mocno zarysowane kości policzkowe, zmysłowe usta... Biła od niego siła, która mnie pociągała, i której jednocześnie się bałam. Do tego stopnia, że gdy był w pobliżu, nie potrafiłam myśleć logicznie. Plątał mi się język, nie mogłam sklecić prostego zdania. Robiłam z siebie idiotkę. 

Miałam do niego słabość

Na poniedziałkowym zebraniu kadry menedżerskiej oficjalnie go przedstawiono. Wstał wyprostowany. Prezentował się bardzo efektownie w szytym na miarę jasnym garniturze i białej koszuli. Pełni elegancji dopełniała wystająca z kieszonki na piersi biała poszetka w niebieskie pasy. Uśmiechnął się, przywitał, a mnie dosłownie zaparło dech w piersi.
– Cieszę się, że będę z wami pracował – powiedział i od razu dostał brawa.
Dyrektor puścił do nas oko.

– Nie było łatwo go tu ściągnąć.
Bartosz pracował wcześniej u konkurencji. Ponoć był świetny w swoim fachu. To jeszcze bardziej dodawało mu uroku. Uśmiechnął się i jeszcze raz na nas wszystkich popatrzył. Miałam wrażenie, że zatrzymał wzrok na mnie. Wtedy pierwszy raz poczułam przyjemny dreszcz, jakby moje ciało mówiło: „zakręć się wokół niego, a nie pożałujesz”. Jednak moja głowa dojrzałej kobiety po rozwodzie szeptała coś zupełnie innego: „uważaj, będą kłopoty”.

Miałam koleżankę w hotelu, w którym wcześniej pracował. Zadzwoniłam do niej.
– Przyszedł do nas człowiek od was – zaczęłam, siląc się na obojętny ton.
– Wiem, wiem. Bartek jest w porządku, nie musisz się go obawiać. To dobry kolega.
Nie ułatwiała mi zadania. Ani trochę. Musiałam zadać pytanie wprost.
– A jak jego sytuacja rodzinna?
Koleżanka nie zdziwiła się moim pytaniem. Specyfika małego miasteczka – wszyscy chcą wiedzieć wszystko o wszystkich. Gdy się tu przeprowadziłam parę lat temu, trochę mnie to szokowało. Szybko przestało.
Nie ma żony i chyba nawet nigdy nie miał, ale nie jest sam – powiedziała Karolina. – Spotyka się z taką jedną solarką z permanentnym makijażem i paznokciami na kilometr. Typowa blond dziunia, wygląda trochę jak bohaterka "Słonecznego Patrolu".
Tylko jakby co, to musisz wiedzieć, że Bartek... – zawahała się.

A więc była jakaś tajemnica. Tylko czy koleżanka mi ją wyjawi? Dałam jej czas. Za oknem przejechały dwa samochody. Chociaż nie miało to znaczenia, zauważyłam w świetle latarni, że oba były czerwone. Z kwitnącej po drugiej stronie ulicy wiśni zdążyło opaść sporo białych kwiatów, nim Karolina zdecydowała się powiedzieć mi wszystko.
– Wiesz co, nie chcę obrabiać mu czterech liter, bo to naprawdę dobry kolega, nieraz mi pomógł, ale on bardzo źle traktuje tę swoją babkę – westchnęła. – Co prawda załatwił jej u nas robotę, ale nie szanował jej ani trochę. Jakby nie chciał z nią być, a musiał. Nie wiem, o co chodziło, naprawdę...

Do hotelu miałam cztery kilometry, gdy jechałam przez miasteczko i trzy, gdy wybierałam szlak rowerowy przy rzece. Mimo krótszej odległości, przy rzece jechało się dłużej. Ścieżka była kręta, wąska, piaszczysta i biegła tuż nad urwiskiem. Widoki za to zachwycały. Nie potrafiłam odmówić sobie tej przyjemności i nawet w zimne, deszczowe dni jeździłam szlakiem rowerowym.

Rzadko kiedy kogoś tutaj spotykałam. Gdy tylko kończyło się lato, plażowicze znikali. Jechałam, czasem zerkając na rzekę, która wiła się w dole. Miała piękne fragmenty, zakola, zatoczki, łachy. Na brzegu często można było dostrzec wygładzone przez rzekę grube konary drzew, które przypłynęły tu nie wiadomo skąd. Po drugiej stronie, od czasu do czasu pojawiały się stare wille, drewniane i murowane, z oszklonymi werandami, które wybudowano jeszcze przed wojną. Stały na zarośniętych działkach i można je było dostrzec tylko wtedy, gdy drzewa traciły liście. Niektóre były opuszczone, inne zamieszkałe.

W drodze do pracy mijałam też hotel konkurencji. Od kilku lat się rozbudowywał. Nastawili się na wesela, bo konferencje i spotkania integracyjne zabraliśmy im my. Tyle razy tędy przejeżdżałam i nigdy nie przyszło mi do głowy, że pracuje tam ktoś, kto po raz pierwszy od lat poruszy moje serce.

Bo Bartosz to właśnie uczynił. Gdy dowiedziałam się, że kogoś ma, starałam się go unikać. A to nie było łatwe, bo ciągnęła mnie do niego jakaś niewidzialna siła. Często wpadaliśmy na siebie i po każdym takim spotkaniu chodziłam nieprzytomna. Gdy tamtego dnia jechałam rowerem do pracy, walcząc z wiosennym wiatrem, całą sobą czułam, że dziś coś się stanie.
– Piękna pani ze strefy SPA – usłyszałam nad swoją głową, kiedy kończyłam przygotowywać finansowy raport.
Drgnęłam. Stał obok i patrzył na mnie. Jak długo mi się przyglądał? I co zobaczył? Miałam ładną figurę, strojem podkreślałam te krągłości, na których mi zależało.

Mimo mody na chudzielce, na facetów zawsze działały szerokie biodra, wcięcie w talii i duży biust. Natury się nie oszuka. Dlatego nie narzekałam na brak zainteresowania u płci przeciwnej.

Co prawda w większości był to „zepsuty towar”: babiarze, pijacy, maminsynki, nieudacznicy, ale nie ma cudów. Sensowni mężczyźni w moim wieku są już dawno zajęci. No właśnie...
– Piękny pan ze strefy rekreacji – powiedziałam pierwsze, co przyszło mi do głowy.
– Zgadza się – uśmiechnął się rozbrajająco. – Czyż nie pasujemy do siebie?
Czasem do mnie zagadywał, ale zagadywał do wszystkich. Każdemu starał się powiedzieć coś miłego. Wiedziałam, że żartuje.
– Ja jestem skromniejsza – odparłam.
– Dobrze się składa, jeden narcyz w związku wystarczy – pokiwał głową.

Odchrząknęłam i odwróciłam wzrok. Za oszkloną szybą widać było rozległy zielony trawnik i rząd drzew. Młody mężczyzna z serwisu sprzątającego walczył z przywiewanymi przez wiatr płatkami kwiatów i suchymi gałązkami. Lądowały na podjeździe dla gości. Musiał od razu wszystko ładować do worka, żeby nie poleciało dalej. Zaraz i tak przybywała kolejna porcja.
Chciałam mu odpowiedzieć, że jeden związek mu wystarczy, ale się powstrzymałam. Zauważył, że zerkam na sprzątacza.
– Widzisz – po raz pierwszy odezwał się do mnie na ty – z naturą się nie wygra.
– Nie rozumiem – oznajmiłam lodowatym tonem, chociaż rozumiałam doskonale.
– Mam na myśli przyrodę... – speszył się, a chwilę później już go nie było.
Miałam ochotę palnąć się w głowę. Dlaczego tak zareagowałam? Dlaczego byłam niemiła? Chciałam przecież z nim być.

Następnego dnia lało od rana. Nie w taki deszcz jeździłam rowerem do pracy, ale tym razem nie chciałam sobie popsuć fryzury, odpaliłam więc samochód. Oczywiście moi synowie od razu zapragnęli, żebym podwiozła ich do szkoły. Leniwce! Mieli do niej pięćset metrów, a może nawet mniej.
– Wykluczone. – zaprotestowałam.
– Bierzcie parasole i w drogę.
– Mamo. – jęknęli niemal jednocześnie.
Lubiłam te momenty, gdy byli tak zgodni. Na ogół bowiem kłócili się o wszystko. Wkroczyli właśnie w wiek nastoletni i od ich awantur dosłownie puchły uszy.

Podwiozłam ich i przez to pojechałam inną drogą niż zazwyczaj. Mamy w miasteczku jedno niebezpieczne skrzyżowanie. Z jednej strony jest utrudniona widoczność, ponieważ zaraz za przecięciem ulic stoi dom. Nie ma tam chodnika. Z drugiej strony znajduje się supermarket, więc ruch pieszych jest spory. Trochę się spieszyłam, bo dzieciaki miały do mnie jeszcze tysiąc spraw, nim wysiadły z samochodu, i byłam spóźniona. Zbliżając się do skrzyżowania, jechałam więc prawie setką.
Kobieta wyszła nie wiadomo skąd. Wtoczyła się na pasy nie patrząc, czy coś jedzie. Hamowanie niewiele by dało. Ominęłam ją, wiedząc, że wpadnę prosto w dom przy ulicy. Starałam się jakoś wykręcić, ale bez powodzenia.

Pomyślałam o swoich dzieciach. Jeśli zginę, co z nimi będzie?

W ostatniej chwili obiecałam niebiosom, że jeśli przeżyję, to zrezygnuję z Bartosza. Nie będę się wikłać w żaden romans, choć mam na to ogromną ochotę. „Jeśli przeżyję, nigdy z nim nie będę, obiecuję, przysięgam na miłość do synków. Błagam, muszę dla nich przeżyć!”. Modląc się, skręcałam kierownicą, nacisnęłam nawet pedał gazu, bo przypomniałam sobie, że tak należy wchodzić w trudne zakręty. Ściana domu była tuż obok mnie, zamknęłam oczy...

Nie było huku, szarpnięcia, zmiażdżonej maski, tylko dźwięk szorującego po blasze betonu. Gdy otworzyłam oczy, jechałam ulicą. Dom został z tyłu. Po kilkudziesięciu metrach zjechałam na pobocze i zatrzymałam się. Schowałam twarz w dłoniach. „Ja żyję” – popłakałam się ze szczęścia.
Wyszłam z samochodu. Kobiety, przez którą omal nie zginęłam, nie było już na pasach. Uciekła, wstrętna baba. Chociaż tak naprawdę nie była niczemu winna...

Wszystko wyglądało teraz inaczej. Kolory były intensywniejsze, zapachy mocniejsze. Gdy piłam w pracy zwykłą herbatę, moje kubeczki smaku szalały z radości. Bałam się, co będzie, kiedy spotkam Bartosza. Czy uda mi się dotrzymać obietnicy danej niebiosom?

Przyszedł do mnie pod koniec dnia. Wyglądał jak młody Bóg. Miał na sobie granatowe, wąskie spodnie i koszulę znanej firmy, co zdradzała naszywka na kieszonce. Pachniał pomarańczami jak powietrze w egzotycznym kraju. Jedną miał w ręku.
– Trochę witaminy C? – spytał, po czym zaczął obierać ją ze skórki.
Pomiędzy jego brwiami zauważyłam dwie głębokie zmarszczki. Znak, że często się gniewał. Jego usta, gdy się nie uśmiechał, tworzyły wąską, nieprzyjazną kreskę.
– Proszę – wyciągnął przed siebie kawałeczki pomarańczy, ułożone na skórce, która układała się na wzór kwiatu lotosu.
– Mam ci jeść z ręki? – spytałam.
– Tak. Lubię uległe kobiety.

Zażartował, ale ja wiedziałam, że tak naprawdę nie żartuje. W parę sekund zobaczyłam naszą przyszłość. Najpierw prowadziłby podwójne życie. Z solarką i ze mną. Potem by ją rzucił i był tylko ze mną, a ja przez cały czas bałabym się, że mnie też kiedyś rzuci. Traktowałby mnie coraz gorzej, moje dzieci by go drażniły. Są tacy faceci, którzy szanują wszystkie kobiety, oprócz swojej własnej.
On należał do tej właśnie grupy.
– Dziękuję, nie.
Wiedział, że nie mówię o pomarańczy.
– Twój wybór – był trochę zdziwiony, trochę poirytowany, ale na pewno nie smutny. – Kolejna feministka za pięć złotych.

Kobieta na drodze uratowała mnie od popełnienia wielkiego błędu. Że też trzeba prawie umrzeć, żeby przejrzeć na oczy...

Czytaj więcej historii z życia wziętych:
Okłamałem żonę i wyjechałem, by mieć czas dla kochanki
Jako dziecko widziałem, jak mój tata zamordował mamę
Powinienem podziękować żonie za zdrady
Zazdroszczę nawet nastoletnim matkom
Mam 27 lat i dobrze mi się mieszka z mamą

Redakcja poleca

REKLAMA