Gdyby ktoś mnie kiedyś spytał, jaki prezent pod choinkę był dla mnie największym zaskoczeniem, to od razu na myśl przyszedłby mi pewien dzień sprzed pięciu lat.
Niedługo przed wigilią dostałam list z kancelarii notarialnej z prośbą o kontakt w dogodnym dla mnie terminie. Nie miałam pojęcia, o co chodzi, nic nikomu nie byliśmy winni, ale mimo to serce zabiło mi gwałtownie. To dziwne uczucie. Niepokój mieszał się z oczekiwaniem na coś dobrego. List był wysłany z kancelarii, która reprezentowała urząd miasta. Pokazałam go mężowi. Wzruszył tylko ramionami i poradził, żebym załatwiła sprawę jeszcze w grudniu.
– Jeśli to coś nieprzyjemnego, lepiej zamknąć pecha w odchodzącym roku i w styczeń wejść z czystym kontem.
– Mam dobre przeczucie. A ty co? Jesteś przesądny? – zażartowałam, ale w duchu przyznałam mu rację, bo sama wierzyłam w takie rzeczy.
Następnego dnia zadzwoniłam do kancelarii, i umówiłam się na wizytę dzień przed wigilią. Gdy przyszłam, sekretarka uśmiechnęła się na mój widok, wskazując drzwi do gabinetu.
A więc nie znalazłam się tu przypadkiem
Zza biurka poderwał się elegancko ubrany zażywny grubasek, który uśmiechał się od ucha do ucha. Uścisnął mi dłoń i poprosił, bym usiadła.
– Moja kancelaria współpracuje z urzędem miasta i reprezentuje go w niektórych sprawach na zewnątrz – oznajmił. – Mam przyjemność zakomunikować, że na mocy ustawy reprywatyzacyjnej, jako jedynej spadkobierczyni, przekazano pani prawa majątkowe do posesji, która znajduje się na terenie Krakowa.
– Nie bardzo rozumiem – zdumiałam się. – Posesja w Krakowie? Jakim cudem? To chyba jakaś pomyłka.
Przecież ja pochodzę z Wrocławia… A szkoda, bo uwielbiam Kraków i dom też by mi się przydał. Mieszkamy w czwórkę – ja, mąż i dwójka naszych nastoletnich dzieci – na 45 metrach kwadratowych. Prawdę mówiąc, jest nam bardzo ciasno. Gdybyśmy mieli więcej miejsca, wzięlibyśmy do siebie teściową…
– Z ksiąg wieczystych wynika, że przed II wojną światową właścicielami posesji, domu i ogrodu, byli Franciszek i Faustyna K. – moje rozmyślania przerwał notariusz.
Poczułam nagły przypływ nadziei.
– To moi dziadkowie. Nie żyją.
Mężczyzna skinął głową.
– Czyli żadna pomyłka – uśmiechnął się. – Otóż, 21 marca 1951 roku na mocy dekretu nacjonalizacyjnego, oboje zostali pozbawieni swojej własności i wysiedleni do pokoju z kuchnią w lokalu kwaterunkowym w Krakowie. Rok później wyjechali na Ziemie Odzyskane, i ostatecznie osiedlili się we Wrocławiu. Tam zamieszkali na ulicy Henryka Sienkiewicza.
– I mieszkali tu do śmierci… – wreszcie zaczęłam rozumieć, że nie znalazłam się w tym gabinecie przypadkowo. – Tata nigdy nie wspominał, że dziadkowie przyjechali z Krakowa. Zmarli, gdy byłam mała.
– Więc jesteśmy w domu – prawnik zrobił minę, jakby powiedział dobry kawał. – A raczej w pani domu. Bo ponieważ ów dekret był ustanowiony z naruszeniem obowiązujących norm prawnych, jakiś czas temu decyzje wydane na jego podstawie uchylono. Urząd miasta poszukuje prawnych spadkobierców, i jeśli ich znajduje, oddaje im ich własność.
– Czyli naprawdę mam w Krakowie… domek? – nadal byłam w szoku.
– Piętrowy. Z dokumentów wynika, że liczy sobie około 300 metrów kwadratowych i przez ostatnie trzydzieści lat mieściło się w nim przedszkole – dodał notariusz.
– To nieprawdopodobne!
– Budynek jest mocno zdewastowany, gdyż w ostatnich 15 latach praktycznie go nie remontowano – powiedział jeszcze na koniec.
Nie stać nas na remont i spłatę długów...
Po moim powrocie do domu, i streszczeniu całej historii, w rodzinie zapanowała radość i podniecenie. Wyciągnęłam z pawlacza stary rodzinny album, i następnego dnia po kolacji wigilijnej usiedliśmy wszyscy razem, oglądając zdjęcia dziadków. Widziałam je jako dziecko, ale nie zwróciłam uwagi na dom, we wnętrzu którego były robione fotografie. Teraz zachwycaliśmy się komodami, krzesłami, pięknymi schodami…
– Prawnik powiedział, że dom jest zdewastowany – ostudziłam zapał rodziny. – Nie wygląda tak jak wtedy.
– Mama, nie marudź – powiedział Wojtek. – Dom to dom. 300 metrów! Wyobrażacie sobie? – aż piał z zachwytu. – Będę miał własny pokój!
Cztery dni później, wraz z mężem wsiadłam do samochodu i pojechałam obejrzeć naszą własność. Przez całą drogę w mojej głowie krążyły wspomnienia z dzieciństwa. Próbowałam sobie przypomnieć opowieści taty o dziadkach, o naszych rodzinnych korzeniach. Niewiele pamiętałam albo niewiele mi mówił. Dziadek Franciszek zmarł na atak serca, gdy miałam zaledwie sześć lat. Pamiętałam jedynie wielkiego żylastego mężczyznę z gęstymi, siwymi bokobrodami, który podrzucał mnie na rękach aż do sufitu i śmiał się. Babcia zmarła trzy lata później. Była cichą kobietą, która uwielbiała gotować i szyć. Podobno ustawiały się do niej kolejki eleganckich wrocławianek, bo potrafiła uszyć kreację Diora, patrząc na zdjęcie w katalogu.
Kiedy znaleźliśmy się na miejscu, niemal zemdlałam z wrażenia. Dzielnica willowa, w której miał znajdować się dom była śliczna, elegancka i zadbana. Tylko jeden budynek przedstawiał prawdziwy obraz nędzy i rozpaczy. Niestety… nasz budynek.
– Chyba taniej będzie go zburzyć – mruknął sceptycznie mój mąż.
Miał rację. Wydawało się, że wystarczy tupnąć mocniej nogą, a wszystko zawali się z hukiem. Nic dziwnego, że miasto chciało się pozbyć posesji, na remont której nie miało pieniędzy, a i sprzedać nie bardzo mogło.
W Krakowie spędziliśmy kilka dni na załatwianiu formalności. Okazało się, że hipoteka domu obciążona jest od lat 50-tych sumą trzydziestu tysięcy złotych. Ta po latach denominacji, zwyżek i obniżek bankowego oprocentowania urosła do 62 tysięcy.
– Jeśli do tej sumy dodasz co najmniej sto pięćdziesiąt tysięcy, które pochłonie remont – mąż ciężko westchnął – to już teraz mogę cię poinformować, że nas na to wszystko nie stać.
Miał rację. Jedyne, co mogliśmy zrobić, to szukać kupca i po przyjęciu spadku sprzedać wszystko komuś, kto zainteresuje się naszą ofertą.
To najlepszy prezent, jaki w życiu dostałam
Przed powrotem do domu, poszłam do willi dziadków z albumem, który przywiozłam ze sobą. Chciałam zanurzyć się w przeszłości, przywołać ze zdjęć miniony dostatek i spokój. Przechodziłam z pomieszczenia do pomieszczenia. Patrzyłam na fotki i ustawiałam się na miejscu fotografa. W suterenie, dawnej jadalni służby, na zdjęciu dziadek stał przed jakimiś drzwiami. Spojrzałam na to miejsce. Gładka ściana. Widocznie po wojnie, kiedy posesja przechodziła z rąk do rąk, przebudowano to pomieszczenie.
Już miałam przejść na kolejną stronę, gdy zobaczyłam podpis pod zdjęciem, jedyny w całym albumie: 21 marca 1951 roku. To był dzień, kiedy wydano decyzję o wysiedleniu.
Znów spojrzałam na ścianę. Z usytuowania budynku wynikało, że za nią nie powinno być nic. Dokąd zatem prowadziły drzwi za dziadkiem?
Zadzwoniłam po męża. Kiedy przyjechał, pokazałam mu fotografię. Opukaliśmy ścianę, ale gruba warstwa naklejanych na siebie przez lata tapet stłumiła jakiekolwiek echo. Mąż ją zerwał, ale pod spodem ukazała się gipsowa ściana. Kilka uderzeń młotkiem i stary tynk z gipsem posypał się na podłogę. Zobaczyliśmy deski obłożone siatką. Oderwaliśmy jedną, a zza niej wyłoniły się… drzwi.
Okazało się, że mieści się za nimi niewielka spiżarnia. Jakież było moje zaskoczenie, gdy na jednej z półek z różnymi rzeczami – mniej lub bardziej cennymi – znalazłam starannie opakowaną w gazety i materiał zastawę na 32 osoby z niesamowitej, przeźroczystej porcelany bone china. Sygnaturki na spodzie filiżanek i talerzy wskazywały, że pochodzi z 1897 roku, i została wytworzona w jednej z najbardziej znanych i luksusowych firm „Wedgwood”.
Rok później przenieśliśmy się do wyremontowanego domu w Krakowie. Zastawa okazała się jedną z nielicznych w całości zachowanych z tego okresu. Dzięki niej oraz kolekcji 12 prześlicznych XIX-wiecznych porcelanowych figurynek Rosenthala, również znalezionych w spiżarni, spłaciliśmy dług i starczyło jeszcze na remont. To znalezisko sprawiło, że zaczęłam szukać korzeni mojej rodziny. Musiała kiedyś coś znaczyć, skoro było ją stać na tak drogą porcelanę!
Tak czy inaczej, od tamtej pory w każdą wigilię kładę pod choinkę album otwarty na zdjęciu dziadka, który stoi przy drzwiach prowadzących do spiżarni. Dzięki niemu dostaliśmy najpiękniejszy w życiu prezent!
Czytaj także:
„Wuj był w rodzinie czarną owcą. Po rozwodzie roztrwonił spadek po dziadkach. Wszyscy się go wstydzili”
„Cieszyłem się jak głupi, że kuzyn dobrowolnie oddał mi >>lepszą<< część spadku. Po czasie odkryłem, że wcale nie jest lepsza”
„Wujek z ciotką żądają pieniędzy ze spadku, choć dziadek dawno ich spłacił. Nie zobaczą złotówki, bo reszta jest moja”