„Myślałam, że przez 30 lat poznałam własnego męża. Myliłam się. Dopiero po jego śmierci dowiedziałam się, kim był naprawdę”

Samotna wdowa fot. Adobe Stock, New Africa
„To mi się nie mieściło w głowie… Czemu ja o niczym nie wiedziałam? Jaki miał powód, aby takie szlachetne rzeczy ukrywać i nie zdradzać prawdy o sobie? Nasuwało mi się tyle pytań i na żadne nie znajdowałam odpowiedzi”.
/ 17.02.2023 12:30
Samotna wdowa fot. Adobe Stock, New Africa

Po trzydziestu latach całkiem udanego małżeństwa zostałam wdową. Nagle. Bez przygotowania, bo mój mąż nie chorował i był całkiem sprawnym mężczyzną. Dopiero potem się okazało, że jego serce to był popsuty zegarek, który gdy stanął, to na dobre. Mąż nigdy na nic nie narzekał. Gdyby raz czy drugi się poskarżył, zaciągnęłabym go do lekarza nawet wbrew woli, ale o niczym nie wiedziałam. Podobno w pracy czasami wspominał o jakichś dusznościach, ale zwalał to na pogodę i skoki ciśnienia atmosferycznego.

Długo miałam do siebie żal, że byłam taka ślepa

Nawet nasz syn, który od lat mieszka poza domem, pytał, jak mogłam przeoczyć postępującą chorobę męża. Tłumaczyłam, że był skryty i nie lubił sobą zawracać głowy, ale czułam i nadal czuję, że syn ma do mnie ukryte pretensje. Może dlatego widujemy się coraz rzadziej… Między mną i mężem przez ostatnie wspólne lata było różnie; w miarę upływu czasu oddaliliśmy się od siebie. Inne małżeństwa twierdzą, że dopiero na starość zaczęły się dogadywać, że się poznały i na nowo pokochały. U nas było odwrotnie…

Kiedyśmy się pobierali, nie było rzeczy ani sprawy, która by nas dzieliła; na wszystko patrzyliśmy przez te same okulary, to samo się nam podobało i smakowało. Sama nie wiem jak, ale z biegiem czasu zaczęliśmy mieć inne zdanie prawie o wszystkim: mąż lubił góry, ja morze, on kochał sport, mnie transmisje z meczów i zawodów doprowadzały do białej gorączki, on był mięsożerny, ja prawie wegetarianka, jednym słowem – powoli przestaliśmy się rozumieć, a zaczęliśmy wzajemnie irytować.

Doszło do tego, że każde z nas miało swój pokój z własnym telewizorem, spaliśmy w osobnych łóżkach, rozmawialiśmy tylko o sprawach bieżących i widywaliśmy się w przelocie. Również dwa ostatnie urlopy spędziliśmy oddzielnie, ja w sanatorium, on na działce. Tylko gdy przyjeżdżał nasz syn, zachowywaliśmy pozory normalnej rodziny. Był wspólny obiad, jakieś rozmowy, a nawet wspólne wyjście do teatru, ale kiedy tylko syn znikał za drzwiami, my też zamykaliśmy się każde u siebie.

Teraz myślę, że przy takim sposobie życia nie miałam szans zauważyć, że mąż źle się czuje. Co można zobaczyć przez zamknięte drzwi? Jedną z przyczyn rosnącej obcości między nami był stosunek do religii. Ja jestem wierząca i praktykująca, mąż twierdził, że ponieważ nie ma żadnych dowodów na istnienie albo nieistnienie Boga, on sobie nie będzie tym zaprzątał głowy, bo ma wiele innych, ważnych spraw do załatwienia.

– Ty sobie rób, co chcesz – mówił. – Lataj do kościoła nawet codziennie, ale mnie do niczego nie zmuszaj. U mnie w domu rodzinnym tak właśnie było; mama się modliła, a ojciec nie, i nikomu taki stan rzeczy nie przeszkadzał. Chcesz po katolicku wychowywać nasze dziecko? Proszę bardzo, nie będę przeszkadzał. Chcesz przyjmować księdza po kolędzie? Rób, co chcesz, tylko ja na ten czas wyjdę z domu, bo jak wiesz, księży nie lubię i nie mam o czym z nimi gadać. Planujesz jakąś pielgrzymkę? Krzyż na drogę, ale ja z tobą nie będę wędrował, mowy nie ma! Powiem ci więcej, kiedy będziesz poza domem, ja się wszystkim tutaj zajmę… Chyba to jest uczciwy układ?

Zaczęły przychodzić listy…

Istotnie, nie miałam się do czego przyczepić, jednak religijny chłód męża mi przeszkadzał. Myślałam o nim „niedowiarek” i rosły we mnie pretensje, że w tak ważnej dziedzinie wspólnego życia nie mogę na niego liczyć.

Wielokrotnie irytowało mnie, że mąż zamyka się w jakiejś skorupie i nie chce z niej wysunąć nawet końca nosa. Gdy w naszej parafii organizowaliśmy kiermasze dobroczynne i zbiórki charytatywne, mąż nigdy nie brał w nich udziału. Fakt, że mu tego nie proponowałam, ale po co miałam to robić? Byłam pewna, że odmówi, a może nawet skrytykuje nasze wysiłki i starania.
Dlatego przeżyłam prawdziwy szok, gdy jakiś czas po śmierci męża zaczęły przychodzić podziękowania i potwierdzenia wielu wpłat z rozmaitych hospicjów, domów opieki, świetlic dziennego pobytu i innych miejsc pomagających ubogim i potrzebującym.

Nie miałam pojęcia, z iloma takimi instytucjami mój mąż współpracował, ile dla nich robił i co załatwiał. Ciekawe było, że prawie wszystkie znajdowały się w odległych województwach, zupełnie jakby mąż nie chciał, aby ktokolwiek wiedział, czym on się zajmuje. Wszyscy pisali, że wiadomość o jego odejściu dotarła za późno, aby mogli wziąć udział w pogrzebie, i że bardzo żałują, że nie mogli go pożegnać. Wspominali ostatnią przesyłkę ubrań i zabawek dla dzieci oraz zawiadamiali, że będą odwiedzali mogiłę mojego męża i dbali, aby przetrwała pamięć o jego dobrym sercu i hojności.

Jednak najbardziej wzruszyłam się listem od pewnego pana, który dzięki mojemu mężowi przez ostatnie trzy lata otrzymywał drogi, nierefundowany lek pozwalający mu na zachowanie minimalnego komfortu życia. Ten pan pisał, że wprawdzie nigdy nie spotkał swego darczyńcy, ale wiadomość o jego śmierci tak nim wstrząsnęła, że nie może się uspokoić. Obiecywał, że będzie się za niego modlił tak jak zwykle, bo podobno mojemu mężowi bardzo na tym zależało.
To był dla mnie wstrząs!

On, który w moich oczach był kompletnie obojętny na modlitwę, nagle o nią prosił, i to kogoś zupełnie obcego?! To mi się nie mieściło w głowie… Czemu ja o niczym nie wiedziałam? Jaki miał powód, aby takie szlachetne  rzeczy ukrywać i nie zdradzać prawdy o sobie? Nasuwało mi się tyle pytań i na żadne nie znajdowałam odpowiedzi.

Myślałam i myślałam, aż wreszcie przypomniałam sobie pewne zdarzenie, które skończyło się ostrą kłótnią, choć na ogół byliśmy raczej wstrzemięźliwi w słowach i unikaliśmy awantur. Ale wtedy oboje nas poniosło. Nasza parafia spodziewała się wizyty biskupa, więc ksiądz proboszcz zadbał o to, aby wszystko lśniło, i poprosił o pomoc wszystkich chętnych do rozmaitych prac i porządków. Ja też się zgłosiłam i przez kilka dni byłam w domu gościem, zostawiając gospodarstwo na barkach męża.

Pech chciał, że akurat wtedy mocno się przeziębił najpierw mój syn, a potem mój mąż się od niego zaraził. Obaj kichali, kasłali, aż wreszcie zalegli w łóżkach. Nie była to żadna wielka choroba, ale faktycznie wymagali opieki, szczególnie mąż, który przez całe swoje życie gorączkę 37,5 przechodził naprawdę bardzo ciężko.

Ja niestety nie bardzo mogłam się nimi zająć, bo przygotowania do uroczystej mszy trwały pełną parą i byłam zajęta do późnego wieczora. Rano przynosiłam im mleko i bułki, potem gnałam do pracy i po pracy do kościoła. Wieczorem byłam tak zmęczona, że nie miałam czasu na gotowanie, zresztą wiedziałam, że mąż jest na miejscu i że jego stan nie jest tak poważny, aby się nie mógł zaopiekować naszym dzieckiem i zrobić przy nim, co trzeba. Jednak pewnego wieczoru zastałam ich głodnych i w kiepskiej formie. Mleko i bułki leżały tak, jak je rano zostawiłam. Nic dziwnego, że ogarnęła mnie złość.

Pora przyznać się do błędu

– Ty do tego stopnia jesteś nieczuły i beznadziejny, że nawet nie dałeś jeść małemu? – krzyknęłam. – Co z ciebie za ojciec?

– A co z ciebie za matka?! – też wrzasnął. – Gdzie ty byłaś?

– W kościele, przecież wiesz! Nie mogę zostawić tego, co na siebie wzięłam.

– A nas możesz? Twój Bóg wymaga, abyś nie pilnowała chorego dziecka, tylko układała kwiaty w wazonach na ołtarzu, żeby jakiś dostojnik był zadowolony? To jest ważniejsze?!

– Tak! – byłam wściekła i wrzeszczałam na całe gardło. – To jest ważniejsze! I tylko taki drewniany i bez uczuć facet tego nie rozumie. Od tej pory zakazuję ci wszelkich uwag i komentarzy o Kościele i wierze. Masz na to szlaban, rozumiesz? Zabraniam ci wtrącać się w sprawy religijne, nie chcę słyszeć ani jednego słowa na ten temat. Tego rowu, który teraz powstał między nami, już nie zasypiesz. Jasne?

– Jasne – odpowiedział i istotnie nigdy więcej nie usłyszałam od niego ani słowa o Bogu i Kościele. Mnie to odpowiadało, więc nie zaczynałam żadnej rozmowy. Oczywiście, ta złość nam minęła, ale może to właśnie wtedy mój mąż postanowił żyć swoim życiem i nie wtajemniczać mnie w to, co robi.

Pamiętam jeszcze, że wtedy ironicznie pytał, czy wiem, czym jest dewocja. Oczywiście, że znałam definicję, ale czy wiedziałam, co to jest? Chyba nie do końca. Dopiero teraz poznaję mojego męża. Już go nie przeproszę, bo nie mam jak, ale wierzę, że on zobaczy, co robię, i pojmie, jak się zmieniłam. Dlatego postanowiłam, że będę kontynuowała finansowanie lekarstwa dla tego pana, tak jakby mój mąż żył i nadal się tym zajmował.

Nie jestem zamożna, ale rozeznam się, co mogę zrobić dla potrzebujących nawet w ramach moich skromnych możliwości. Wiem na pewno, że mój mąż by to poparł. Najgorsze jest, gdy człowiek za późno uświadomi sobie prawdziwy sens dewocji i uzna, że sam był jej przykładem. Mój mąż by powiedział: „Najważniejsze to móc i chcieć poprawić, co się zepsuło, więc bierz się, kobieto, do roboty”.

Czytaj także:
„Mój mąż to chłopczyk zagubiony w ciele mężczyzny. Zrozumiałam, że mam dwa wyjścia: odejść, albo znosić to do końca życia”
„Chcieliśmy zeswatać syna z córką mojej przyjaciółki. Dziewczyna szybko zaszła w ciążę, ale ojcem okazał się... mój mąż”
„Mój mąż ma duże problemy z głową, ale fizycznie jest zdrowy jak ryba. Czekam, aż odzyskam wolność, ale prędzej się wykończę”

Redakcja poleca

REKLAMA