Oboje z Tomkiem pochodzimy z rodzin, w których się nie przelewało. Ale zarówno jego bliscy, jak i moi potrafili dzielić się tym, co mieli z innymi. Pamiętam, jak z moją babcią chodziłam do kościoła, gdzie robiłyśmy paczki dla biednych z tego, co przynieśli wierni lub co przyszło z zagranicy.
Babcia zawsze dbała także o to, żeby w naszym domu nie wyrzucać niczego dobrego, bo to się jeszcze mogło komuś przydać. Do dziś pamiętam, jaka była ze mnie dumna, gdy jako kilkuletnia dziewczynka oddałam część swoich zabawek innym dzieciom, mówiąc, że przecież mam ich dużo.
Dzielenie się i wrażliwość na krzywdę i potrzeby innych
To zasady, które wpajano mi od dziecka. Kiedy spotkałam Tomka, zauważyłam, że on kieruje się w życiu podobnymi regułami. Prowadził dość dobrze prosperujący punkt naprawy komputerów i poznaliśmy się na imprezie organizowanej przez Caritas, której był jednym ze sponsorów.
Ja dopiero co przeprowadziłam się do tej dzielnicy i zostałam wolontariuszką w swoim nowym kościele. Szybko zorientowałam się, że na Tomka zawsze mogę liczyć, bez względu na to, czy trzeba zebrać pieniądze, żywność czy inne rzeczy.
Zbliżyliśmy się do siebie podczas organizowania wielu charytatywnych akcji i po dwóch latach wzięliśmy ślub. Pieniądze uzbierane z prezentów przekazaliśmy na rzecz misji, która szerzy wiarę w Afryce.
Jeden z kuzynów Tomka jest tam księdzem i wiedzieliśmy, że potrafi zrobić z tej sumy użytek.
Przez dwadzieścia lat byliśmy zgodnym małżeństwem
Nie powiem, że idealnym, bo tutaj popełniłabym grzech pychy, ale takim, które potrafiło razem iść w jednym kierunku. Nawet jeśli były między nami jakieś spory, to zawsze tylko o drobne rzeczy. W zasadniczych sprawach, jak na przykład wychowanie dwójki naszych dzieci, mieliśmy to samo zdanie.
Kiedy Tomek trzy lata temu przyszedł do domu z informacją, że jego koleżanka jeszcze ze szkoły jest chora na stwardnienie rozsiane i trzeba jej pomóc zebrać pieniądze na kosztowną kurację, także byliśmy zgodni, że powinniśmy się w to włączyć. Poznałam tę Wiolę. Skromna, cicha, blondynka o zupełnie pospolitej urodzie. Na pierwszy rzut oka nie było po niej widać choroby, ale poruszała się o lasce.
– Mój syn mnie na to namówił… Na początku wzbraniałam się, bo wstydziłam się z nią chodzić – zwierzyła mi się. – Ale Mikołaj przekonał mnie, że będę się czuła pewniej. A poza tym ludzie łatwiej ustąpią mi miejsca w autobusie czy tramwaju. Bo ja nie mogę długo stać… Zdarzyło mi się upaść na ulicy…
Współczułam jej, ale i podziwiałam
Moim zdaniem była naprawdę dzielna, że się nie poddawała chorobie.
– Chodzę na basen, ćwiczę… Bez tego to pewnie już w ogóle bym nie mogła chodzić. Kiedy pięć lat temu dowiedziałam się o swojej chorobie, poznałam w sanatorium dziewczynę ponad dziesięć lat młodszą ode mnie. Wiem, że dzisiaj już tylko leży. Tego się naprawdę boję, że nie będę w stanie niczego wokół siebie zrobić, że będę ciężarem dla mojego syna. Stąd moja walka o właściwe leki…
Wiola powiedziała, że nasze państwo refunduje kurację tylko określonymi lekami, a te akurat u niej nie dają efektów.
– Ten, który mi pomaga, został wykreślony z listy NFZ-u. Muszę go kupować za pełną kwotę, a nie stać mnie na to. Miesięczna kuracja kosztuje pięć tysięcy złotych.
– To mnóstwo pieniędzy! – byłam w szoku.
Razem z mężem bardzo zaangażowaliśmy się w akcję zbierania pieniędzy na leczenie Wioli. Szczególnie Tomasz z ogromnym zapałem organizował koncert charytatywny. Udało mu się nie tylko załatwić występ znanego piosenkarza, ale i pozyskać wielu sponsorów, którzy zafundowali nagrody do loterii fantowej. Impreza udała się nadzwyczajnie.
Tak bardzo, że mój mąż organizował ją cyklicznie
– Bo Wioli przecież przez cały czas będą potrzebne pieniądze – powtarzał.
Zgadzałam się z Tomaszem, zgadzałam długo. Do momentu, aż nie znalazłam mejla, w którym tłumaczył Wioli, że musi działać spokojnie, bo dla jego rodziców to, że chce się rozwieść po dwudziestu latach małżeństwa, będzie szokiem. Dla jego rodziców… A dla mnie nie?!
Nie mogłam uwierzyć w słowa, które napisał mój mąż. No bo jak to? On chce ode mnie odejść, a ja nic o tym nie wiem, niczego nie zauważyłam? Gdzie leży przyczyna takiej decyzji, co ja mu złego zrobiłam, że chce mnie opuścić?
Wydawało mi się do tej pory, że jesteśmy zgodnym małżeństwem, kiedy nagle przestało nam być ze sobą po drodze? Ano wtedy, gdy mąż tak bardzo zaangażował się w sprawy swojej koleżanki ze szkoły, Wioli… Zrozumiałam to poniewczasie, kiedy między tym dwojgiem nawiązała się już silna więź.
Tomasz poczuł się potrzebny
To pewnie połechtało jego męskie ego tak bardzo, że się w niej zakochał.
– To przyszło tak niespodziewanie… – powiedział mi Tomasz, kiedy w końcu zdecydował się do wszystkiego przyznać. – Zrozum, ona naprawdę mnie potrzebuje…
A ja nie? No dobrze, dzieci w zasadzie mamy odchowane, nie jestem dzisiaj ani chroma, ani chora, ale przecież nie ma gwarancji, że kiedyś nie będę? Może już za kilka lat się okaże, że starość nie radość i cierpię na coś poważnego?
Czy mój mąż wtedy do mnie wróci, żeby się mną opiekować, zorganizuje dla mnie charytatywny koncert? Czy się mną zacznie przejmować, tak jak dzisiaj Wiolą, i wtedy porzuci ją dla mnie? Wiem, że przemawia przeze mnie gorycz, ale przy całej swojej chęci dzielenia się z bliźnimi wszystkim, co tylko miałam, akurat nie brałam pod uwagę dzielenia się także swoim własnym mężem.
Tomasz przysięgał mi przecież przed ołtarzem, że będzie przy mnie w zdrowiu i w chorobie. Dlaczego więc uznał, że w przypadku tego pierwszego akurat nie musi, bo przyda się bardziej innej osobie? No cóż… W tej sytuacji mogę chyba mieć pretensje tylko do siebie, że w odpowiednim momencie nie zakończyłam tej pomocy.
Nie zauważyłam, jak bardzo Wiola staje się bliska mojemu mężowi, ile czasu spędzają ze sobą. Wydawało mi się zupełnie normalne, że Tomasz wiezie ją do lekarza, że robi zakupy, bo jej syn wyjechał na studia, a ona nie może przecież dźwigać. Byłam wręcz dumna z niego, że jest takim dobrym samarytaninem.
Biedna idiotka ze mnie…
Wszystko, co mi dzisiaj pozostało, to zastanawianie się, czy mogłam temu zapobiec i uratować swoje małżeństwo. Siedzę w domu i na przemian albo płaczę, albo przeklinam swój los. Moje dzieci, które obraziły się na ojca za jego postępowanie, nazywają mój stan depresją i starają się mnie namówić na to, abym wreszcie się zabawiła.
Cóż… W przeciwieństwie do mnie mój były mąż chyba bawi się doskonale. Ostatnio dowiedziałam się, że wyjeżdżają z Wiolą na Bali, bo podobno jest tam jakiś uzdrowiciel, który czyni cuda nawet z osobami już sparaliżowanymi. Oczywiście, pieniądze na cel Tomasz zebrał, organizując akcję charytatywną. W tym jest przecież dobry.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”