„Myślałam, że mój facet to tchórz, który zamiast walczyć o kobietę, unika konfrontacji. Bardzo się co do niego pomyliłam”

zakochana para fot. Adobe Stock, Jacob Lund
„Byłam pewna, że Tadek przegra i zacznie prosić o wybaczenie. Tymczasem nic takiego się nie stało. Na wprost głupiej siły stanęła mądra strategia, spryt i umiejętność władania, a nie walenia mieczem niczym cepem. Po kilkunastu minutach to wiking leżał na plecach i prosił o łaskę”.
/ 26.06.2022 19:30
zakochana para fot. Adobe Stock, Jacob Lund

Tadeusz jest miłośnikiem średniowiecza. I to nie takim, co to jedynie czyta i zna na wyrywki daty bitew. Otóż on i kilku takich samych pasjonatów jak on wykuwają sobie miecze, robią skórzane tarcze i uczą się toczyć pojedynki niczym dawni wojowie sprzed wieków. Tadek opowiadał mi, że odtwarzają klan kaperów… Przed wiekami kaperzy wyprawiali się statkami z Gdańska, żeby łupić nadbałtyckie osady.

– Piraci! – stwierdziłam kiedyś.

– Nie, Sabinko – zaprotestował łagodnie Tadek. – Kaperzy walczyli pod ochroną prawną miasta czy możnowładcy, ale byli na swoim utrzymaniu. Jakoś musieli zdobywać pieniądze, prawda?

– Piraci – upierałam się.

Wtedy uśmiechnął się i pocałował mnie. Bardzo to lubiłam.

Znał wiele ciekawych historii

Po kilkunastu miesiącach znajomości wątpiłam, aby Tadzik był zdolny do uprawiania korsarskiej profesji. To dojrzały, dobrze ułożony mężczyzna, elegancki i uprzejmy, lecz przypuszczałam, że za tym wszystkim szła też pewnego rodzaju strachliwość. A ja potrzebowałam prawdziwego, silnego mężczyzny. Tylko taki mnie pociągał i podniecał. Tak więc coraz częściej myślałam o tym, żeby zerwać tę znajomość, gdyż nie miałam zamiaru poślubić troków od kalesonów.

Tak, poślubić. Oto bowiem dowiedziałam się, że Tadzik zamierza mi się oświadczyć podczas wyprawy do norweskich fiordów. Jego klan przyjął zaproszenie od podobnej sobie szwedzkiej grupy zapaleńców miecza, co roku w jednym z fiordów organizujących zlot współczesnych wikingów i kaprów, których praprapradziadowie być może pływali przed wiekami po Bałtyku.

Tymczasem ja – gdy myślałam o tych oświadczynach – wcale nie czułam radości, tylko panikę. To był znak, że powinnam jak najszybciej zwijać manatki. Dlaczego więc jednak pojechałam na tę wyprawę? Cóż, zawsze lubiłam podróżować, a rejs po Bałtyku do przepięknych fiordów miał w sobie jakąś magię. 

Zaokrętowawszy się na wynajętym jachcie, wyruszyliśmy z gdyńskiego portu w stronę Norwegii. Naszym celem była miejscowość Vangsnes nad fiordem o wdzięcznej nazwie Sognefjorden. Płynęliśmy dużą żaglową łodzią motorową. Kapitan był doświadczonym żeglarzem, za dnia świeciło słońce, a Tadek wieczorami opowiadał arcyciekawe historie.

Zawłaszcza zainteresowała mnie jedna, o wikingach, którą zaczął opowiadać, gdy wpłynęliśmy w przesmyki malowniczych fiordów. Otóż na początku X wieku strach padł na ludy całej Europy – zza morza przypłynęły okręty, a na nich okrutni, wyćwiczeni w walce wojowie. Przez następne dwieście pięćdziesiąt lat bezlitośni wikingowie terroryzowali nie tylko nadbrzeżne miasta Bałtyku, ale i całe państwa. Długie łodzie wikingów (zwane drakkarami), zapuszczały się nawet przez system rzek do samego Paryża. Podobne drakkary miałam zobaczyć w Vangsnes, gdzie raz do roku spływali współcześni wikingowie z niemal z całej Norwegii.

– A czy wiecie – zakończył opowieść Tadzik – że matką władcy pierwszego królestwa wikingów w Brytanii w XI wieku, Kanuta Wielkiego, była Gunhilda Polska, najprawdopodobniej córka Mieszka I i Dobrawy?

– E, chyba zmyślasz! – roześmiałam się głośno.

– Jest to teoria, którą po raz pierwszy wygłosił Karol Szajnocha w 1858 roku. Ale oczywiście mogłem coś źle przeczytać.

Zaczęli rzucać niewybredne teksty

Cały Tadeusz. Wie, ale zaraz się zastrzega, jakby nie chciał zrobić tej drugiej stronie przykrości, że przeczytał od niej więcej. Żadnego zdecydowania, ambicji!

Płynęliśmy powoli i podziwialiśmy przecudne widoki z piętrzącymi się wokół skałami. Siedziałam z Tadzikiem przy burcie, obejmował mnie i delikatnie głaskał po ramieniu. Lubiłam to. Nagle przyszło mi coś do głowy.

– A nie wiesz przypadkiem, jak wikingom udawało się dopłynąć do celu? O ile wiem, nie było jeszcze wtedy kompasów.

– Skandynawskie sagi wspominają o tajemniczym sólarsteinn, słonecznym kamieniu, który wskazywał im drogę nawet w pochmurny dzień. Jest taka legenda… – i zaczął mi opowiadać.

Było cudnie. Wiał lekki wiatr, nad nami łopotał żagiel, gładkie lustro wody rozciągało się aż po mroczne ściany skał, które wznosiły się po obu stronach długiego fiordu. Wyobraziłam sobie, że płynę jedną z długich łodzi wikingów. Nie jestem jak Tadeusz strachliwa. Myślę, że poradziłabym sobie w takiej brodatej bandzie. Prawie usłyszałam plusk wioseł i skrzypienie drewnianych dulek.

Kiedy przyszedł ostatni wieczór i znowu zasiedliśmy po kolacji, spytałam Tadzika:

– Mówiłeś o słonecznym kamieniu. Czy to tylko legenda?

– Nie, ten kamień istniał. To nic innego jak szpat islandzki, czyli odmiana kalcytu – Tadeusz uśmiechnął się do mnie pogodnie. – Naukowcy zbadali go i okazało się, że w tym minerale zachodzi zjawisko podwójnego załamania światła. Niegdyś uznawano to za boską magię. Kiedy wiązka światła przenikała przez szpat, wtedy można było zaobserwować jej rozdwojenie. Polaryzacja światła na północnych szerokościach geograficznych podczas zachmurzenia lub zamglenia jest taka sama jak w pogodny dzień. W efekcie nawet przy całkowitym braku widoczności, patrząc w niebo przez szpat, można znaleźć miejsce, gdzie znajduje się słońce. A jeśli wiemy, gdzie jest słońce, to bez problemu możemy ustalić kierunek rejsu.

Następnego dnia po południu wreszcie dopłynęliśmy na miejsce. Zabezpieczyliśmy łódź i zeszliśmy na ląd. Poszliśmy do pobliskiej restauracji na obiad. W środku widok naszej grupy wywołał reakcję kilku młodych mężczyzn przebranych za wikingów. Mieli już dobrze w czubie. Próbowali nas zaczepiać, na co większość z nas udała, że ich nie widzi. We mnie jednak wstąpił jakiś bies i zaczęłam uśmiechać się do jednego z byczków.

Ten szybko wyłowił moje spojrzenie i zaczął rzucać pod moim adresem, jak łatwo się było domyślić z męskiego rechotu, niewybredne teksty. Wycofałam się. Nie ma co zaczynać z podpitymi facetami. Ale tę radę dałam sobie zbyt późno. Wiking zaczął machać do mnie ręką, żebym zostawiła moich towarzyszy i dołączyła do nich.

On nie musi nic udowadniać

Wystraszona coraz głośniejszą i coraz bardziej wulgarną natarczywością Norwegów, poprosiłam barmana, żeby uspokoił towarzystwo. Ten jednak wzruszył ramionami. Najwyraźniej nie chciał awantury w swoim lokalu. Tamtych to tylko rozeźliło. Zrozumieli, co powiedziałam po angielsku, i pod moim adresem poleciało kilka wiązanek. Myślałam, że Tadeusz zareaguje, ale on tylko zarządził, że wychodzimy, gdyż w lokalu jest zbyt głośno. „Tchórz! – przebiegło mi przez myśl. – Nawet niech nie próbuje mi się oświadczać, bo moja odpowiedź pójdzie mu w pięty!”.

Kiedy chcieliśmy wyjść, wiking stanął nam na drodze. Z jego gestykulacji zrozumiałam, że wszyscy mogą sobie iść w cholerę, ale ja zostaję. Byłam przerażona. Wtedy stało się coś nieoczekiwanego. Tadeusz podszedł do byczka i powiedział po angielsku powoli i wyraźnie, niemal znudzonym głosem:

– Jesteś pijany, a przed restauracją stoi radiowóz policji. Wystarczy, że głośniej krzykniemy, a wyprowadzą cię w kajdankach.

Kłamał, na zewnątrz nie było żadnej policji. Jednak to otrzeźwiło byczka. W Skandynawii za burdę po pijanemu kary są wysokie. W efekcie bez przeszkód wyszliśmy na zewnątrz.

Powinnam być dumna z faceta, który nie dopuścił do mordobicia. Ale ja pomyślałam ze złością, że Tadeusz wymigał się oszustwem, zamiast stanąć do walki. Jednym słowem, jak niebezpieczeństwo minęło, znowu zaczęłam szukać dziury w całym.

Przez dwa następne dni odbywały się turnieje i pokazy walk. Ostatniego do jednej z nich wyszedł Tadzik. Już miałam wracać znudzona na jacht, gdy na wprost Tadzika stanął tamten wiking. Zanim skrzyżowali miecze, osiłek krzyknął, że w knajpie Tadeusz zrobił z niego durnia. Należało więc dalej sobie dopowiedzieć, że tego Polaczkowi nie daruje. Przestraszyłam się.

Wiking zaczął ostro nacierać. Tylko dzięki refleksowi Tadeuszowi udawało się uniknąć ciosów, które powaliłyby go na ziemię. Byłam pewna, że Tadek przegra i zacznie prosić o wybaczenie. Tymczasem nic takiego się nie stało. Na wprost głupiej siły stanęła mądra strategia, spryt i umiejętność władania, a nie walenia mieczem niczym cepem. Po kilkunastu minutach to wiking leżał na plecach i prosił o łaskę! Po zakończeniu turnieju cała nasza grupa wracała w podniosłych nastrojach na jacht.

– Dlaczego jesteś taka smutna? – spytał mnie Tadeusz.

– Smutna? Ależ skąd – skłamałam. – Raczej zamyślona.

Cóż, wreszcie do mnie dotarło, że prawdziwi faceci nie muszą co chwila prężyć swoich bicepsów… Prawdziwi faceci niczego nie muszą udowadniać, gdyż znają swoją wartość. Bo unikanie walki, schodzenie z drogi szukającym kłótni nie jest strachem, lecz rozsądkiem i przezornością. Więc kiedy wieczorem, przy ognisku, Tadzik wyciągnął pierścionek i w obecności swoich przyjaciół poprosił mnie o rękę, nie wahałam się ani chwili. Czułam się dumna, że zdobyłam serce prawdziwego mężczyzny!

Czytaj także:
„Mąż dobrze zarabia, a zapuścił dom jak ostatni menel. Mieszkamy w kompletnej ruinie, bo nie chce się zgodzić na remont”
„Wybaczyłam mężowi pierwszą zdradę, ale drugiej kochanki nie przebolałam. Teraz prowadza się z młodszymi o 20 lat laskami”
„Narzeczony rzucił mnie, gdy dowiedział się, że jestem w ciąży. Żeby nie płacić alimentów, uciekł do innego kraju”

Redakcja poleca

REKLAMA