„Myślałam, że kobieta po 40-stce nie ma już szans na randki i zamążpójście. Zaczęłam się więc przyjaźnić z emerytami”

Myślałam, że po 40 nie mam szans na ślub fot. Adobe Stock, Yuliia
„– Czy zostaniesz moją żoną? – wypalił, wyciągając równocześnie zza pleców wielki bukiet jaśminu i klękając prosto w pozostałą po porannym podlewaniu kałużę. – Kocham cię, szanuję i po prostu nie wyobrażam sobie reszty mojego życia bez ciebie. Niezależnie od tego ile mi go tam jeszcze zostało z moimi sercowymi usterkami”.
/ 03.07.2022 08:30
Myślałam, że po 40 nie mam szans na ślub fot. Adobe Stock, Yuliia

Przyznam, że wcale nie było mi do śmiechu, gdy się dowiedziałam, że Marysia zostawiła mi w spadku działkę. Biedna starsza pani, pewnie chciała się odwdzięczyć za opiekę w czasie choroby. Niepotrzebnie! W ostatnich tygodniach życia, kiedy wypuścili ją ze szpitala, oświadczając, że medycyna już nic dla niej nie może zrobić, po prostu nie miałam wyboru.

Wzięłam ją do siebie i położyłam w dawnym pokoju syna

Już dużo wcześniej gotowałam przecież sąsiadce obiady, robiłam zakupy, sprzątałam. Nie mogłam więc nagle „umyć rąk”, kiedy nie była już w stanie nawet samodzielnie usiąść w łóżku. Zwłaszcza że jej rodzina jakoś się do opieki nad staruszką nie kwapiła…

Tamtego marcowego dnia, ponad rok temu, pojechałam więc rzucić okiem na swoją „nieruchomość”. Ponad godzinę tłukłam się tramwajem i autobusem na obrzeża miasta, żeby w końcu zobaczyć spłachetek ziemi szczelnie porośnięty krzakami. W środku tego rozgardiaszu stała przechylona, maleńka altanka.

Co ja mam począć z tym nieszczęsnym spadkiem? – jęknęłam do siebie.

Sprzedać? Działkę otrzymałam w użytkowanie wieczyste, więc jej wartość była znikoma. Wpadać tu na odpoczynek po pracy? Za daleko. Takie coś jest może dobre dla emeryta, a ja byłam 43-letnią, samotną kobietą. Nieco zgorzkniałą po odejściu męża i wyjeździe syna do pracy w dalekiej Warszawie. Lekko sfrustrowaną pracą w dziale kadr, za którą pensja pozwalała tylko przeżyć do pierwszego i opłacić mieszkanko w bloku…

– Tak się cieszę, że panią widzę – usłyszałam nagle za sobą donośny głos.

– My… się znamy? – wydukałam na widok postawnego, na oko kilka lat starszego ode mnie mężczyzny.

– Nie! – odpowiedział radośnie. – Mam na imię Henryk. A cieszę się, bo nareszcie ktoś zajmie się tą działką.

– Ale ja wcale nie jestem pewna, czy…

– W najbliższą sobotę robimy przedsezonowe zebranko – wpadł mi w słowo Henio. – Serdecznie zapraszam.

– Przepraszam, jacy „my”?

– No jak to? – obruszył się facet.

– My, działkowcy… To o 9. Do zobaczenia – oznajmił i już go nie było.

Nie miałam ochoty zrywać się w sobotę przed 8

Ale mam taką przeklętą naturę, że kiedy się z kimś umówię, nie umiem nawalić. A przecież Henryk nie dał mi nawet okazji, żebym mogła odmówić. I… tak to się zaczęło. Poznałam wszystkich. W większości byli to emeryci (oprócz Henia, który przeszedł na rentę po zawale serca), ale dużo młodsi ode mnie duchem. Mieli swoją pasję i doskonale czuli się we własnym gronie. Ani się obejrzałam, jak wsiąkłam w ich towarzystwo – no i w działkę – bez reszty!

Zaczęła się wiosna, wszystko wokół budziło się do życia, wystarczyło tylko dać przyrodzie odrobinę wolnej przestrzeni, nieco nawozu i wody, żeby odwzajemniła się feerią barw i urzekających zapachów. Najpierw spędzałam na działce weekendy, potem zaczęłam zaglądać tam po pracy. Pieliłam, wycinałam, sadziłam i użyźniałam. A kiedy wreszcie w maju zrobiło się ciepło i remont mojej altanki dobiegał końca (Henio okazał się prawdziwą złotą rączką!), przeniosłam się na działkę na stałe. Tym bardziej że – jak się szybko okazało – dojazd stąd do pracy zajmował mniej czasu niż z mojego blokowiska.

Czułam się naprawdę bosko

Otoczyłam ogródek żywopłotem z żywotnika, w północnym rogu powstało oczko wodne, po którym pływały liście (a potem kwiaty!) lilii, po ścianie altanki pięła się róża, a od ziołowej rabaty dochodził mnie zapach pieprzowej mięty. To było cudowne lato! Rankiem budził mnie śpiew ptaków, wieczorami wdychałam zapach kwiatów i zieleni. Byłam opalona, wyszczuplałam, nabrałam energii. Syn, kiedy wpadł na kilka dni urlopu, prawie mnie nie poznał. Co więcej, między nami działkowcami kwitło życie towarzyskie.

Spotykaliśmy się codziennie, za każdym razem na innej działce, lecz zawsze w co najmniej kilkunastoosobowym gronie. Niezależnie, czy celebrowaliśmy czyjeś imieniny, jakieś święto, czy po prostu sobie siedzieliśmy przy grillu, duszą towarzystwa pozostawał niezmiennie Henryk. Wiele mnie z nim łączyło. Byliśmy w podobnym wieku, po rozwodach, oboje też wypuściliśmy już nasze dzieci w świat. Nic dziwnego, że dobrze nam się gadało. Zanim nastała pełnia lata, Henryk zaczął mnie adorować…

Rano przynosił mi kwiatki albo truskawki własnego chowu, wieczorami wyciągał na spacery krętymi alejkami ogródków działkowych.

Jakby bardziej czule na mnie patrzył...

Nie powiem, żeby mi to przeszkadzało, przeciwnie – ten silny, zaradny, inteligentny, a do tego opiekuńczy mężczyzna bardzo mi się podobał… Tymczasem minęło lato. Po długim i słonecznym wrześniu i pięknym październiku, nadszedł zimny, dżdżysty listopad. Ze łzami w oczach żegnałam się z nowymi przyjaciółmi, a zwłaszcza z Heniem. Nadal jednak nie byłam pewna ani swoich uczuć, ani tego, czy on je odwzajemnia. Nie wymieniliśmy się więc nawet numerami telefonów. Smutna i zrezygnowana wracałam do swojego pustego mieszkanka w bloku i do swojej samotności.

– Ogłaszam sezon działkowy 2012 za rozpoczęty! – 3 miesiące temu, na pierwszym zebraniu, powitał nas pan Benedykt, najstarszy z naszego grona.

Z bijącym sercem, czując, że aż po szyję oblewa mnie rumieniec, rozejrzałam się po zebranych w poszukiwaniu Henia…

– To ty nic nie wiesz? – zdziwił się pan Benedykt, kiedy po części oficjalnej zapytałam go o mężczyznę, na spotkanie z którym czekałam przez całą zimę. – Henryk jest w szpitalu. Coś z sercem.

– Miał drugi zawał?! – przeraziłam się.

– Na szczęście nie – uspokoił mnie starszy pan. – Ale wyniki pogorszyły mu się na tyle, że łapiduchy na jakiś czas położyły go na kardiologii. – Najwyraźniej nicnierobienie i zimowy bezruch mu nie służą…

„Ani samotność – dodałam w myślach, notując szybko adres Heniowego szpitala. – Podobnie jak mnie…”.

Już 2 godziny później weszłam do sali na oddziale kardiologii.

– To ty? – osłupiał na mój widok Henryk. – Przyszłaś do… do mnie?

– Przybiegłam od razu, jak tylko się dowiedziałam! – odpowiedziałam szczerze.

A potem bez zastanowienia przypadłam do niego i przytuliłam mocno. Teraz, w czasie długich majowych dni, podczas pogodnych i rozgwieżdżonych nocy, z rozrzewnieniem oboje wspominamy tamtą naszą chwilę prawdy.

„Usterka” – jak Henio zwykł nazywać swoje sercowe problemy – na szczęście okazała się drobna i już w kwietniu oboje zamieszkaliśmy na działkach. Nie jesteśmy już jednak zwykłą parą dobrych sąsiadów. Nareszcie zrzuciliśmy maski. Moment strachu o Henryka, jaki przeżyłam, pędząc do szpitala, wzruszenie w jego oczach, kiedy wchodziłam do sali – to wszystko sprawiło, że przestaliśmy nareszcie grzęznąć w gładkich konwenansach.

Pewnego gorącego dnia Henryk mnie pocałował

Od tej pory, po alejkach naszych ogródków działkowych, spacerowaliśmy czule objęci. Natomiast wczoraj podszedł do mnie i lekko dotknął w ramię… Pieliłam akurat grządkę truskawek, trochę więc mi zajęło wyprostowanie się do pionu, żeby na niego spojrzeć. Ale kiedy już mi się udało, zatkało mnie.

– Heniu, to naprawdę ty? – spytałam na widok ubranego w garnitur, błyszczące półbuty i krawat mężczyzny.

O tej porze dnia Henryk miał zwykle na sobie tylko koszulkę i szorty!

Czy zostaniesz moją żoną? – wypalił, wyciągając równocześnie zza pleców wielki bukiet jaśminu i klękając prosto w pozostałą po porannym podlewaniu kałużę. – Kocham cię, szanuję i po prostu nie wyobrażam sobie reszty mojego życia bez ciebie. Niezależnie od tego ile mi go tam jeszcze z tymi sercowymi usterkami zostało. A więc…?

– A więc tak! – odpowiedziałam bez wahania, natomiast już w myślach westchnęłam do Marysi: „Dziękuję, sprawiłaś, że znów jestem szczęśliwa”.

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA