„Cieszyłam się, że chudnę, a toczyła mnie choroba. Dostałam diagnozę i się załamałam: już wkrótce przestanę chodzić”

chora kobieta fot. Adobe Stock, Chinnachote
„Bywało, że lądowałam w szpitalu raz w miesiącu, w końcu zaczęłam traktować te sterylne pomieszczenia jak drugi dom. Z powodu ciągłych zwolnień lekarskich nie byłam w stanie pracować. Gubiłam kilogramy, choć nie byłam na żadnej diecie. I czułam się potwornie osłabiona”.
/ 18.07.2023 09:16
chora kobieta fot. Adobe Stock, Chinnachote

Kiedy moja starsza siostra kończyła czterdzieści lat, pamiętam, że zastałam ją w łazience zalaną łzami.

To nie menopauza

Siostra stwierdziła, że szuka na swojej twarzy bruzd świadczących o starości, których przecież tam wcale nie było! Ale ona uparła się, że niedługo się pojawią.

Z rosnącym zdumieniem obserwowałam, jak się powoli poddaje i wszystko zaczyna tłumaczyć swoim wiekiem. To, że tyje, że ma ziemistą cerę. Nie chciała chodzić na żadne ćwiczenia, bo twierdziła, że to nie dla niej. Nie żywiła się racjonalnie, wymawiając się tym, że jej mąż nie lubi zdrowego jedzenia.

I tak z dynamicznej, świetnej babki powoli zamieniała się w kanapową matronę. I co gorsza, wróżyła mi, że pójdę w jej ślady.

– Zobaczysz, kiedyś będziesz czuła to samo – powtarzała uparcie.

Zrobię wszystko, aby jej słowa nie okazały się prorocze 

Jestem od Justyny dwanaście lat młodsza. Prawdę mówiąc, to moja przyszywana siostra: mamy wspólnego tatę i różne matki. Obie wdałyśmy się jednak w ojca i jesteśmy prawie identyczne. Mogłam się więc obawiać, że faktycznie w wieku czterdziestu lat będę wyglądała jak ona.

„Za nic! – postanowiłam sobie. – Czterdziestka to teraz jak kiedyś trzydziestka... A nawet dwudziestka piątka!”.

I faktycznie, kiedy zbliżały się moje czterdzieste urodziny, wyglądałam dobre kilka lat młodziej. Nic dziwnego – dbałam o kondycję, zimą jeździłam regularnie na nartach, a latem na rowerze.

Czasami, kiedy patrzyłam na swoje odbicie w lustrze, widziałam młodą dziewczynę. Miałam chyba lepszą figurę niż dziesięć lat wcześniej. Ale wtedy byłam po dwóch ciążach... Teraz czułam się jak młoda bogini. Oczywiście, zdarzały mi się gorsze dni,
lecz przeważały te, kiedy kipiałam energią.

Kiedy zaczął mnie boleć duży palec u nogi, byłam pewna, że to jak zwykle drobiazg. Może wrastający paznokieć? Bo przyznam, że pedikiur robiłam sobie sama i zdarzało mi się za głęboko wyciąć skórkę.

Tymczasem palec spuchł i się zaognił. Zastosowałam więc jakiś babciny sposób, ale poprawy nie było. Bolał, a ja zaczęłam się zastanawiać, że może jednak gdzieś się w niego uderzyłam.

Zastrzyki zdziałały cuda, ale... nie na długo

Zrezygnowałam na jakiś czas z noszenia wysokich obcasów, które uwielbiam, a nawet przestałam chodzić na fitness.

– Lepiej idź z tym do lekarza – poradziła mi siostra, która kiedyś zobaczyła, jak kuleję, a potem z ulgą zdejmuję pantofle.

Umówiłam się zatem na wizytę do chirurga, a ten z miejsca wykluczył uszkodzenie mechaniczne.

– Nie ma złamania – oświadczył, ale na wszelki wypadek zlecił rtg. palca.

Zdjęcie to potwierdziło. Dostałam więc tylko receptę na maści przeciwzapalne, które kazał mi stosować regularnie.

Poprawy jednak nie było. Zaczęłam się nawet przyzwyczajać do bolesnego i sztywniejącego palucha, kiedy nagle... zaczęły mi puchnąć także kolana! Zrobiły się bolesne i tak jakoś sztywniały. To było naprawdę dziwne uczucie...

Tym razem lekarz przepisał mi zastrzyk, który zdziałał cuda – tak przynajmniej wtedy sądziłam. Czułam się wyleczona! Opuchlizna zniknęła, ból ustąpił, a ja mogłam wrócić do aktywnego życia.

W zimie jeździłam na nartach. Prawie i co weekend, ponieważ mieszkamy w Krakowie i całą rodziną co tydzień jedziemy szusować po stoku.

Myślałam, że moje problemy należą już do przeszłości

Byłam w tak znakomitej formie jak chyba nigdy dotąd. Zauważyły to nawet koleżanki.

– Kochana, my wszystkie tyjemy, a ty chudniesz! – usłyszałam od jednej z nich.

Faktycznie, wiosnę przywitałam o kilka kilogramów lżejsza. Oczywiście bardzo mi się to podobało, zwłaszcza że nawet nie próbowałam się odchudzać. To nie była dieta cud, tylko... cud bez diety.

Moja radość nie trwała jednak długo, bo po kilku miesiącach powróciły dolegliwości bólowe. Co więcej, nadal chudłam, co już mnie nie cieszyło; przeciwnie – zaczęło martwić.

Lekarka w przychodni także patrzyła na mnie z niepokojem, szczególnie gdy przysięgłam jej, że jem zupełnie normalnie. To nie był jedyny dziwny objaw. Często miałam stany podgorączkowe, ciągle czułam się osłabiona bez szczególnego powodu.

Nie jeździłam już nawet po pracy na ćwiczenia, tylko wracałam prosto do domu i od razu kładłam się na kanapie, aby się choć chwilę zdrzemnąć. Na nic nie miałam siły, chociaż przekonywałam samą siebie, że to na pewno stan chwilowy i wkrótce minie. Niestety, nie mijał.

O uprawianiu sportu nie mogło być mowy także dlatego, że wróciły dawne dolegliwości: znowu puchły mi stawy. I na ten obrzęk nie pomagały żadne babcine sposoby, żadne maści ani okłady.

Poruszałam się z trudnością

Ja, która zawsze imponowałam innym lekkim krokiem baletnicy, teraz ciężko człapałam.

Te dolegliwości nie pozwalały mi normalnie funkcjonować.

– Niekiedy rano nie mam nawet siły wstać z łóżka! Tak bardzo mi sztywnieją stawy – poskarżyłam się lekarce podczas kolejnej wizyty w przychodni.

Słuchała uważnie, jak opowiadam jej o zimnych dłoniach, które są wiecznie zroszone potem. To było dla mnie krępujące w sytuacjach towarzyskich.

A może to już menopauza? – przyszło mi nagle do głowy, że to może tłumaczyć moje dolegliwości. – Ale mam dopiero czterdzieści dwa lata…

– Niekoniecznie... – pokręciła głową.

– Niektóre objawy, jakie pani zgłasza, nie mają nic wspólnego z przekwitaniem – stwierdziła zamyślona, a po chwili zaczęła wypisywać dla mnie skierowanie: – Proszę się zgłosić do reumatologa... Symptomy, o których pani mówi, wskazują na chorobę o podłożu reumatycznym – wyjaśniła, widząc moją zdziwioną minę.

Byłam święcie przekonana, że do reumatologa chodzą tylko starsze panie, do których jeszcze z pewnością się nie zaliczałam. 

– Na te choroby zapadają ludzie w różnym wieku, także dzieci – odparła lekarka enigmatycznie.

Resztę doczytałam w internecie. W rezultacie na wizytę szłam pełna najgorszych przeczuć.

Ale tego, że lekarz da mi skierowanie do szpitala, absolutnie się nie spodziewałam. To był taki szok, że przez całą drogę do domu płakałam. Łzy spływały mi po policzkach i nie mogłam się opanować, choć widziałam, że ludzie na ulicy mi się przyglądają.

– Nie wiem, co mi jest! –  chlipałam, gdy mąż otworzył mi drzwi.

Oczyma wyobraźni już widziałam siebie poruszającą się na wózku albo unieruchomioną w łóżku.

– Kochanie, uspokój się – prosił. – Nie ma sensu zamartwiać się na zapas! Zrobią ci badania i wtedy postawią diagnozę...

Nie była optymistyczna – po tygodniu w szpitalu powiedziano mi, że cierpię na reumatoidalne zapalenie stawów.

– To choroba przewlekła, trudna do wyleczenia. Przyjmowanie leków może doprowadzić do remisji, ale nawet jeśli choroba ustąpi, nikt pani nie zagwarantuje, że potem nie wróci – wyjaśnił mi lekarz.

To były naprawdę mordercze ćwiczenia

Nie chciałam przyjąć tego do wiadomości. Tym bardziej że leki przeciwzapalne i przeciwbólowe faktycznie świetnie na mnie działały. Dolegliwości ustąpiły, a ja szybko odzyskałam optymizm i zaczęłam uważać, że lekarze przesadzają.

– Mam wyrzucić z szafy wszystkie buty na wysokim obcasie? O nie! Po co? Przecież za chwilę je włożę, gdy tylko przestanie mnie boleć – mówiłam do męża.

Pomyślałam nawet, że diagnozie jest winien mój PESEL, bo lekarze patrzą na wiek, nie na kondycję. A moja była nadal dobra.

Ignorowałam więc diagnozę. Skoro moja choroba była widoczna tylko na zdjęciach rtg, to jakby nie istniała. Radość jednak trwała krótko. Mój optymizm okazał się złudny, o czym miałam się wkrótce przekonać.

Choroba podstępnie toczyła mnie od środka i wyczyniała, co chciała, z moimi biednymi stawami. Niszczyła je, powoli odbierając mi sprawność.

Coraz częściej atakowała z taką siłą, że trafiałam do szpitala. Za pierwszym czy drugim razem zastrzyki pomogły natychmiast, potem już działały znacznie wolniej, a z czasem wcale. Lekarze zmieniali mi więc specyfiki na kolejne – i cała zabawa zaczynała się od nowa.

Mijały miesiące, które niepostrzeżenie zamieniały się w lata, a zmiany w moich stawach stawały się nie tylko nieodwracalne, lecz także widoczne! Jednym słowem chodziłam jak.. połamana.

O siłowni czy zajęciach fitness nie mogłam nawet marzyć – zaczęłam się cieszyć z tego, że nadal jestem samodzielna… Mąż
z synem bardzo mnie wspierali w codziennej walce, ale nawet oni nie zdawali sobie sprawy z tego, jaka jestem słaba. Mój organizm był wyniszczony przez chorobę, bardzo łatwo łapałam różne infekcje.

Zimą przyplątała się grypa, chociaż przecież się przeciwko niej zaszczepiłam. Leżałam jak bez życia, cała obolała. Łykałam tabletki przeciwbólowe i przeciwzapalne. Nie miałam siły nawet podnieść się z łóżka i pójść do łazienki.

W końcu syn wezwał pogotowie. W szpitalu zrobiono mi badania i okazało się, że moje zapalenie stawów zmieniło się
w ropne. Podano mi również antybiotyk, po którym stopniowo wracałam do życia.

Moja choroba co chwilę dawała o sobie znać. Bywało, że lądowałam w szpitalu raz w miesiącu, w końcu zaczęłam traktować te sterylne pomieszczenia jak drugi dom.

Z powodu ciągłych zwolnień lekarskich nie byłam w stanie pracować, więc musiałam wystarać się o rentę. Dostałam drugi stopień inwalidztwa, co naprawdę mną wstrząsnęło. Miałam przecież dopiero czterdzieści siedem lat, a jeszcze pięć lat wcześniej śmigałam na nartach...  A teraz było aż tak źle?!

Nie mogłam się z tym pogodzić. Czy to ja mówiłam, że nigdy nie będę tak zaniedbana jak moja siostra? Los okrutnie sobie ze mnie zakpił. Justyna, mimo prawie sześćdziesiątki, wyglądała znakomicie, bo po przekroczeniu pięćdziesięciu lat wzięła się ostro za siebie. A ja?

Byłam wrakiem! W piątą dekadę życia wjechałam na wózku inwalidzkim. Czułam się oszukana przez los, bo przecież zrobiłam wszystko, aby być w dobrej formie, a on zafundował mi chorobę, która mnie złamała. W tej nierównej walce nie miałam najmniejszych szans...

I pewnie bym się poddała, bo psychicznie już nie dawałam rady – gdyby nie rodzina... Zaangażowali się wszyscy: mąż, dzieci
i moja siostra ze szwagrem. Ustalili dyżury, aby mnie wozić na zabiegi i na ćwiczenia.

Były naprawdę mordercze. Jestem wdzięczna terapeutom, że nie zwracali uwagi na moje jęki. Dzięki nim i rodzinie po pół roku stanęłam na nogi. I ruszyłam do przodu, wprawdzie podpierając się kulami, ale najważniejsze, że już nie na wózku.

Wstałam z wózka i więcej na nim nie usiądę

Od lat byłam zwolenniczką zdrowej diety i to mi się bardzo przysłużyło. Mój organizm musiał osiągnąć niezłą formę, skoro  lekarz stwierdził, że w moim stanie powinnam zdecydować się na wszczepienie endoprotezy stawów kolanowych.

– To znacznie poprawi pani sprawność. Będzie pani jeszcze śmigać – obiecał mi.

Jednak przez kilka miesięcy nie mogłam sobie pozwolić na żadne przypadkowe zapalenie. Dlatego łykałam witaminy i tabletki wzmacniające, a także stroniłam od ludzi, gdy wokół szalała grypa.
Bałam się tej operacji, bo to przecież zawsze jest wielka niewiadoma: czy się uda?

Najpierw wszczepiono mi endoprotezę lewego kolana, bo było w gorszym stanie. To niesamowite: sądziłam, że po zabiegu będę długo unieruchomiona, a tymczasem już po trzech dniach wstałam z łóżka i sama poszłam do łazienki! O kulach, ale sama!

Po roku zdecydowałam się na operację prawego kolana. Wiedziałam, że podobnie jak rok wcześniej czeka mnie rehabilitacja, lecz tym razem miałam nadzieję odstawić kule już na dobre. I tak się stało!

Mam pięćdziesiąt pięć lat i... znowu mogę jeździć na rowerze. Wprawdzie tylko na stacjonarnym, ale nie sądziłam, że jeszcze kiedykolwiek na niego wsiądę.

Czytaj także:
„Jestem chora i mam świadomość, że najprawdopodobniej nie dożyję 40. urodzin. FOP to straszna choroba”
„Przez błąd szpitalnego systemu myślałam, że jestem chora i umieram. Kompletnie się załamałam. Powinnam pozwać szpital?"
„Moja żona traci pamięć. Z każdym dniem jest coraz gorzej. Niebawem zapomni, kim jestem, i że mnie kocha”

Redakcja poleca

REKLAMA