Byłam szczęśliwa, kiedy się dowiedziałam, że w końcu dostałam skierowanie do sanatorium. Tyle miesięcy na to czekałam, już prawie straciłam nadzieję, i wreszcie się udało! Załatwiłam wszystkie potrzebne formalności i zabrałam się za poszukiwanie kogoś, kto w czasie mojej nieobecności zajmie się moim ukochanym kotem – Filusiem. Nakarmi go, naleje wody do miseczki, zmieni piasek w kuwecie i choć przez chwilę się z nim pobawi. Wybór padł na Jacka, najmłodszego syna mojego brata. Chłopak wygląda jak diabeł – ubiera się na czarno, ma mnóstwo tatuaży i ogoloną głowę – ale serce ma anielskie.
Kiedy prosiłam go o pomoc, właściwie nigdy nie odmawiał. Tak było i tym razem. Obiecał, że będzie do mnie wpadał raz dziennie, późnym wieczorem.
– Częściej i wcześniej nie dam rady. Mam mnóstwo pracy. Sama ciociu wiesz, jak dzisiaj jest – tłumaczył.
– Ale to w zupełności wystarczy. Filuś na szczęście nie należy do kotów wymagających ciągłej uwagi. Bardzo lubi, gdy ktoś jest w domu, ale dobrze się czuje także we własnym towarzystwie. Najważniejsze, żeby miał pełny brzuszek – uśmiechnęłam się.
– W taki razie wszystko mamy ustalone. Tylko niech ciocia uprzedzi sąsiadów, że będę przychodził. Nie chcę, żeby ktoś wziął mnie za włamywacza – powiedział.
– Sąsiadów? A po co? Jestem dla nich niewidzialna. Pewnie nawet nie zauważą, że mnie nie ma.
– Poważnie?
W sanatorium od razu wzięli mnie w obroty
– Pewnie. Kiedyś, gdy mieszkali tu starzy lokatorzy, było inaczej. Wszyscy się znaliśmy i pomagaliśmy sobie nawzajem. Kwitło życie towarzyskie. A teraz? Znieczulica i obojętność. Zwłaszcza wobec takich jak ja, czyli starszych i samotnych. Możesz więc wpadać nawet o północy, hałasować, wynieść meble, a i tak nikt nie zareaguje – westchnęłam.
Gdy kilka dni później wsiadałam do pociągu, przez myśl mi nawet nie przeszło, że może być inaczej. W sanatorium od razu wzięli mnie w obroty. Pierwsze zabiegi i ćwiczenia miałam już następnego dnia, od samego rana. Byłam po nich tak wyczerpana i obolała, że postanowiłam położyć się spać tuż po kolacji. Moja współlokatorka z pokoju namawiała mnie na wyprawę na wieczorek zapoznawczy, ale choć lubię tańczyć i wzięłam ze sobą elegancką sukienkę, kategorycznie odmówiłam. Przyłożyłam głowę do poduszki, nakryłam się kołderką i zasnęłam.
Obudził mnie dzwonek telefonu. Półprzytomnym wzrokiem spojrzałam na wyświetlacz i natychmiast oprzytomniałam na dobre. Kilka nieodebranych połączeń. Wszystkie od Jacka. Bratanek nigdy nie zawracał mi głowy bez potrzeby, zwłaszcza o tak późnej porze, więc pełna złych przeczuć oddzwoniłam. Odebrał natychmiast.
– Uff, wreszcie… Panowie już tracili cierpliwość. Jeszcze chwila i zakuliby mnie w kajdanki i zapakowali do radiowozu – w głosie bratanka była ulga.
– Co , kto?! – nie bardzo rozumiałam, o czym mówi.
– Jak to, kto? To chyba jasne. Policja.
– Policja? O matko! Co się stało? Wpakowałeś się w jakieś kłopoty? Spowodowałeś wypadek?
– Nic z tych rzeczy. Po prostu przyszedłem zająć się Filusiem.
– Zaraz, zaraz, to gdzie ty teraz jesteś? Nie na ulicy?
– Nie. U cioci w mieszkaniu. Zjawiłem się, jak obiecałem. Ledwie jednak nalałem Filusiowi wody i nasypałem karmy, a tu walenie do drzwi i krzyk: „Otwierać, policja!”. No to otworzyłem i na wszelki wypadek padłem na podłogę, bo nie miałem pojęcia, czego się spodziewać. Niech im ciocia wytłumaczy, że nie jestem żadnym bandytą ani złodziejem, bo inaczej mnie zamkną do wyjaśnienia. A to wyjaśnianie może potrwać, bo nie mam przy sobie dokumentów – jęknął.
Wytłumaczyłam, a jakże. Przez ponad kwadrans cierpliwie odpowiadałam na wszystkie pytania policjanta. Kiedy było już po wszystkim poprosiłam, by podał komórkę Jackowi.
– Słuchaj, bardzo cię przepraszam. Poświęciłeś swój czas, a spotkało cię coś takiego… Mam tylko nadzieję, że to się więcej nie powtórzy – zaczęłam się kajać.
– Spokojnie, ciocia – przerwał mi. – Najważniejsze, że już po strachu. A o kolejne dni się nie martw. Jak się zaczęła ta afera, to wszyscy sąsiedzi wylegli na klatkę. Nadstawiali uszu, wyciągali szyje, pytali, co się dzieje. Założę się, że już dokładnie wiedzą, kim jestem i co robię w twoim mieszkaniu. I nie zadzwonią po raz kolejny na policję – odparł.
Za mało wiary w życzliwość ludzką
– Naprawdę myślisz, że to jeden z nich ich powiadomił?
– A któż by inny? Przecież nie przypadkowy przechodzień.
– Pewnie, że nie… Z ulicy nie widać, co się dzieje na klatce.
– No właśnie. Pamięta ciocia? Prosiłem, żeby uprzedzić sąsiadów o moich wizytach. Choćby tych najbliższych, z piętra. A ty nie i nie. Bo to bez sensu, bo nikt cię nie dostrzega, bo wszyscy mają cię w nosie. Za mało wiary w życzliwość ludzką, ciocia. Za mało optymizmu. Ludzie może rzeczywiście są dziś mniej towarzyscy i otwarci niż kiedyś, ale myślę, że w kryzysowych sytuacjach potrafią się zachować. Oczywiście nie wszyscy, ale na pewno większość – odparł z pewnością w głosie.
Już miałam odpowiedzieć, że sąsiedzi nawet mi się nie kłaniają, więc niby czemu mieliby interesować się tym, czy ktoś włamuje się do mojego mieszkania, ale zrezygnowałam. Obiecałam sobie jednak, że jak wrócę z sanatorium, to postaram się wyjaśnić tę sprawę.
Jak postanowiłam, tak zrobiłam. Gdy już się rozpakowałam i odpoczęłam po podróży, zapukałam do małżeństwa, które mieszka naprzeciwko. Liczyłam na to, że byli wsród gapiów stojących na klatce i czegoś się dowiem. Otworzyła ona.
– O, dzień dobry… Właśnie się do pani wybierałam. Zapraszam do środka – uśmiechnęła się.
– Naprawdę? A w jakiej sprawie? – zapytałam, gdy już posadziła mnie w salonie.
– Chciałam się wytłumaczyć i przeprosić. W imieniu swoim i męża.
– Nie przypominam sobie, żebyście państwo zrobili mi jakąś krzywdę – uśmiechnęłam się.
– Za tych policjantów w pani mieszkaniu, trzy tygodnie temu. Na samo wspomnienie robi mi się głupio. Pewnie jest pani zła, że…
– To państwo ich wezwali?
– Tak. Widzieliśmy z mężem przez okno, jak wychodzi pani z domu z wielką walizką i domyśliliśmy się, że nie będzie pani przez dłuższy czas. A następnego dnia zjawił się ten groźnie wyglądający młody mężczyzna. Późnym wieczorem, po cichutku. Nie mieliśmy pojęcia, że to pani bratanek. Tyle się teraz słyszy o kradzieżach i włamaniach. No to mąż, nie zastanawiając się długo, chwycił za telefon… Nie mogliśmy pozwolić, żeby ktoś panią okradł. Jeszcze raz bardzo przepraszam. Chcieliśmy dobrze, a wyszła afera na cały blok.
Ludzie potrafią się zachować
– Ależ nie ma za co przepraszać! – wpadłam jej w słowo. – Naprawdę! I wcale nie jestem wściekła. Wręcz przeciwnie, jestem państwu bardzo, bardzo wdzięczna. Za czujność i reakcję. Nie spodziewałam się… Przecież właściwie się nie znamy. Na klatce tylko się mijamy…
– Rzeczywiście. Nie zdążyliśmy się jeszcze poznać. Brakuje czasu… Ale, w sumie, jakie to ma znaczenie? Gdy komuś dzieje się krzywda lub zagraża jakieś niebezpieczeństwo, trzeba reagować. Niezależnie od tego, czy się go zna, czy nie. Prawda? – wpatrywała się we we mnie.
– Najświętsza. Dlatego obiecuję pani, że gdy państwo gdzieś wyjadą, to będę miała oczy otwarte i uszy postawione czujnie jak zając. Mysz się do was nie wśliźnie, nie mówiąc o włamywaczu. Tylko, na Boga, uprzedźcie mnie, że wybieracie się w podróż i że ktoś ewentualnie będzie wpadał do mieszkania. Żebym tym razem ja nie narobiła afery na cały blok – zachichotałam.
A w duchu pomyślałam, że mój bratanek miał rację. Ludzie są dziś może mniej towarzyscy niż kiedyś, ale w kryzysowych sytuacjach potrafią się zachować. Przynajmniej ci w moim sąsiedztwie.
Czytaj także:
„Sąsiadka wychowała egoistki, które robią z niej niewolnicę. Bogaczki pławią się w luksusach, a matka klepie biedę"
„Sąsiadka była wściekła, że mój mąż zajmuje się jej dziećmi. Jak to? Że mężczyzna niańczy? To niepojęte!”
„Sąsiadki rozpowiadały tajemnice mojej przyjaciółki. Wredne plotkary z wypiekami na twarzy mówiły o jej życiowych tragediach”