Odkąd kupiłem dom na wsi, skończyło się spokojne życie. Gdybym wiedział, co mnie czeka, nigdy nie zdecydowałbym się na ucieczkę z miasta, ale kto mógł przypuszczać?
Szukałem spokoju, chciałem pracować na swoim, robić to, co lubię, i wreszcie zwolnić, poczuć, że żyję, odetchnąć pełną piersią. Roiło mi się, że znajdę nowych przyjaciół, z którymi będę spędzać długie zimowe wieczory przy szklaneczce domowego cydru, ożenię się i wychowam dzieci z dala od pokus wielkiego miasta. Pierwsza uciekła z Grabowa Danka, moja dziewczyna.
Nie wytrzymała tego, co zgotowali nam sąsiedzi
Ja musiałem zostać, włożyłem w dom i sad wszystko, co miałem, i nie mogę tego porzucić.
– Patrz, jak wspaniale się urządzili – powiedziała kiedyś Danka, wskazując na ekran telewizora.
Nadawano jej ulubiony program o ludziach, którzy przenieśli się na wieś. Zacząłem śledzić reportaż razem z nią, co rzadko mi się zdarzało, bo zwykle o tej porze byłem jeszcze zajęty pracą.
– Ech, rzuciłbym w diabły tę robotę i wyjechał – otworzyłem butelkę piwa. – Człowiek świata nie widzi zza komputera, a mogłoby być tak pięknie.
– Jak nie spróbujesz, to się nie przekonasz – rzuciła Danka, rozniecając iskierkę, która od dawna tliła się we mnie.
Wyjechać. Kupić dom na wsi, może jakiś sad albo kawałek ziemi. Żyć spokojnie, zgodnie z rytmem pór roku. Mieć czas na czytanie książek, odwiedzanie sąsiadów, spacer. Na wszystkie drobne przyjemności, których teraz musiałem sobie odmawiać. Jest takie powiedzenie: „uważaj, o czym marzysz, bo może się spełnić”.
Mnie się spełniło
Podjąłem nieodwracalną w skutkach decyzję i kupiłem siedlisko z kawałkiem sadu. Stary dom i jabłonie. Idealne miejsce do życia. Wieś przyjęła nas życzliwie, a może mi się tak wtedy zdawało na fali euforii, jaka mnie ogarnęła. Mieszkańcy byli nami zainteresowani, wypytywali o wszystko. Taka ciekawość połączona z wchodzeniem z butami w moje prywatne sprawy, była męcząca tym bardziej, że nie byłem do niej przyzwyczajony.
– Trzeba dać się poznać, wkupić w lokalną społeczność. Potem będzie lepiej – pocieszałem Dankę i siebie.
– Bimber z jabłek będziecie pędzić? – cmokali sąsiedzi na wieść o moich biznesowych zamiarach.
Chciałem wytwarzać cydr, ale im dłużej im to wyjaśniałem, tym gorzej byłem rozumiany.
– Jak zwał, tak zwał – śmiała się sklepowa będąca jednocześnie centrum dystrybucji wiedzy wszelakiej. – Gorzałka i tyle. Ale z jabłek? Nie lepiej po bożemu z kartofli?
– Cydr jest słabszy od wódki – prostowałem. – Ten trunek ma długą tradycję na świecie, a ostatnio przyjął się także u nas. Będę go robił tradycyjną metodą, wyciskając sok w specjalnych prasach. Potem napój musi leżakować w beczkach, jak wino. Od długości fermentacji, zawartości cukru w jabłkach i smaku owoców zależy ostateczny efekt. Produkcja cydru to sztuka.
Sklepowa kiwała uprzejmie głową, ale nie była przekonana. Lokalsi też tego nie kupili. Ot, miastowy przyjechał i wydziwia. Takie były początki. Potem okazało się, że moje przybycie weszło w paradę sąsiadowi. Jego obejście położone było za górką, ale ciągle widziałem go pod moim płotem. Zatrzymywał ciągnik na drodze i siedział, paląc papierosa. Zagadywałem go, ale nie chciał ze mną rozmawiać.
– Nasz lokalny śmieciarz chciał kupić sad i przylegający grunt – wyjawiła mi kiedyś sklepowa przyciszonym głosem. – Ubiegł go pan, przebił cenę. To zawzięty człowiek, prędko krzywdy nie daruje. Wiem, co mówię, znam go od dziecka. Jest zresztą mężem mojej kuzynki.
– Jakiej krzywdy? – zdumiałem się.
– No jak to? Ziemię mu pan sprzątnął sprzed nosa.
– To była uczciwa transakcja!
– I co z tego? – wzruszyła ramionami sklepowa. – Ziemia, to ziemia. Mówię to panu tylko dlatego, że nie lubię Śmieciarza. Niby rodzina, ale skłóceni jesteśmy. Nie rozliczył się ze spadku po wuju.
– Czy tutaj wszyscy są skoligaceni?
– Prawie – roześmiała się kobieta. – Blisko żyjemy od stuleci, to i żenimy się na wiosce. Jedni się lubią, inni nienawidzą, ale trzymamy się razem. A na Śmieciarza niech pan uważa. Odgrażał się.
– Co mi może zrobić? Mamy dwudziesty pierwszy wiek!
– Ja tam nie wiem – wycofała się sklepowa pełna pogardy dla mojej ignorancji.
Wzruszyłem ramionami, miałem to gdzieś
Co mi tam Śmieciarz! Wczoraj dostarczono mi beczki, które powinienem poukładać na stojakach, żeby nie zalegały na podwórku. Tym razem sąsiad nie blokował traktorem bramy. Wjechałem i…
– Kto to zrobił? – krzyknąłem.
Cenne dębowe beczki były porozbijane, klepki walały się po całym podwórku. Okazało się też, że nie ma prądu. Cały wieczór spędziłem, rozmawiając na zmianę z policją i zakładem energetycznym. W końcu coś mnie tknęło i uzbrojony w latarkę wyszedłem przed dom. Odkręciłem zabezpieczenie skrzynki przesyłowej i aż syknąłem. Bezpieczników nie było. Ktoś je ukradł. To dlatego nie miałem prądu w gospodarstwie.
„Czyżby Śmieciarz?” – przemknęło mi przez głowę. „Próbuje mnie wykurzyć. Jak się dobrze postara, to sprzedam ziemię i to pewnie jemu. Wieś trzyma się razem, wszyscy wiedzą, że facet rości sobie prawo do tego kawałka. Ale nie dostanie go! Po moim trupie!”.
Następnego dnia udało mi się skłonić do przyjazdu komendanta policji z najbliższego miasteczka.
– Oskarża pan człowieka, bez dowodów? – władza nie żartowała. – To poważne przestępstwo.
– A beczki? Same się rozpadły? Wie pan, ile kosztowały?
– Tu ludzie są uczciwi – komendant spojrzał karcąco. – Rzuca pan oskarżenia bez pokrycia. Śmieciarza znam całe życie, owszem, krewki jest, może w pysk dać, ale nie jest bandytą ani złodziejem.
Wszyscy jak jeden mąż byli przeciwko mnie. Byłem obcy, nie miałem żadnych praw. Policjant najwyraźniej nie chciał zająć się tą sprawą.
– Powinien pan mieć psa. Na noc spuszcza się go z łańcucha i nikt nie podejdzie – pouczył mnie.
Byłem dla nich zbyt „miastowy"
Nie będę więził ostrego psa, po to by nocą pilnował obejścia. Zresztą beczki zniszczono w dzień, pod moją nieobecność. O kradzieży bezpieczników nawet nie wspomniałem. Nie było po co. Trzy dni później zaniepokoił mnie nieprzyjemny zapach rozchodzący się falami po podwórku. Jego źródło kryło się w starej studni, która wciąż zaopatrywała nas w wodę.
Doprowadzenie wody do budynku miałem dopiero w planach. Odkryłem klapę zamykającą otwór i odsunąłem się ze wstrętem. Nie widziałem lustra wody, ale domyśliłem się, że tajemniczy ktoś wrzucił tam padlinę, i dla pewności dolał benzynę. Studnia była zatruta.
– Podejrzewam pani kuzyna, Śmieciarza – oznajmiłem sklepowej, kupując zapas pitnej wody. – Może mu pani przekazać, że nie dam się stąd wykurzyć. Zawiadomiłem policję i będę się dobrze pilnował. Wcześniej czy później złapię go na gorącym uczynku.
– Ja tam nic nie wiem – sklepowa ominęła mnie wzrokiem.
Nie była skłonna do pogawędki i w ogóle traktowała mnie inaczej niż do tej pory. Nie chciała solidaryzować się z nowym. Zrozumiałem, że wieś będzie milczała, stojąc murem za swojakiem. Nieważne, jakie przestępstwa by popełnił. On jest tu z dziada pradziada, a ja jestem przybłędą bez korzeni. Po raz pierwszy zastanowiłem się, jakie mam szanse.
Śmieciarz może mnie nękać latami. Dowodów brak, oskarżeń nie wolno rzucać. Zmowa milczenia. Na razie jednak wezwałem specjalistów od uzdatniania studni.
– Trzeba wybrać całą wodę i metr, albo dwa piasku – powiedział młody człowiek, szykując linę, na której zamierzał się opuścić w głąb cembrowiny. – Trzeba zbadać wodę w sanepidzie, czy nadaje się do użytku. Czasem lepiej jest wykopać drugą studnię, a tę zasypać. Swoją drogą, musiał się pan komuś nieźle narazić. Nie wie pan, kto mógł to zrobić?
– Domyślam się – pokiwałem głową – ale nie złapałem drania za rękę. Niewiele mogę zrobić, we wsi pewnie wiedzą kto i co, ale ludzie milczą. Nawet przestali mnie zauważać.
– Dobrze to nie rokuje – chłopak przerzucił nogi przez ocembrowanie i szykował się do zjazdu w dół. – Jest pan pewien, że chce tu mieszkać?
– Do tej pory byłem, ale teraz… Czuję się bezradny. Sam przeciwko wsi, to jasne, że Śmieciarza popiera cała społeczność. Nawet ci, którzy mają do niego zadawnione pretensje.
– Tak to na wsi jest. Jeden zależy od drugiego, to i trzymają się razem.
Chłopak sprawdził naszą studnię
Za chwilę na powierzchnię wyjechało wiadro ze śmierdzącą zawartością. W tym momencie podeszła do nas Danka. Spojrzała na pływające w wodzie truchło, które kiedyś było kotem i odbiegła, zakrywając dłonią usta. Studnię udało się oczyścić, ale zaczęły się mnożyć kolejne incydenty. Codziennie miałem dowody czyjejś obecności w obejściu. Bałem się, że zacięty chłop w końcu nas podpali.
– Nie mogę tak żyć – powiedziała Danka.
Siedzieliśmy przy lampie naftowej, bo znowu zniknęły bezpieczniki.
– Boję się. Ten człowiek jest gotów na wszystko, żeby przejąć naszą ziemię ziemi. Wracajmy do miasta, zanim stanie się tragedia.
Myślałem podobnie, ale nie mogłem tak po prostu wszystkiego zostawić i uciec. Zostałem sam w wymarzonym wiejskim domu.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”