Marka zabiła ambicja. Uwielbiał życie i chciał je spędzić w biegu – dosłownie i w przenośni. Wszędzie go było pełno, nigdy nie unikał przygód, czerpał z życia pełnymi garściami. No i uwielbiał biegi długodystansowe.
Trenował ten sport od dziecka, bo zaczął już w podstawówce. Poznaliśmy się właśnie w szkolnej ławce. Marek dołączył do nas w czwartej klasie i od razu zrobił furorę. Wysportowany, szybki, pewny siebie i zabawny. Dziewczyny się w nim podkochiwały, a chłopcy chcieli się z nim kolegować. Zostałem jego przyjacielem. Nauczycielka posadziła nas razem i okazało się, że nadajemy na tych samych falach. Polubiliśmy się tak bardzo, że nawet gdy rozeszliśmy się do dwóch różnych ogólniaków, nasza przyjaźń trwała w najlepsze.
Mieszkaliśmy niedaleko siebie, więc mogliśmy się często spotykać. Pamiętam, że ten wariat zawsze wpadał do mnie zdyszany. Nawet po treningu, kiedy teoretycznie nie powinien mieć siły nawet na trucht, przybiegał do mnie ostatkiem sił. Wycierał rękawem spocone czoło i siadaliśmy do tego, co nas akurat pochłaniało. Raz były to gry planszowe, innym razem katalogi z samochodami, a jeszcze innym zdjęcia dziewczyn z naszej klasy. Ale i tak największą pasją Marka był sport – zwłaszcza owe biegi.
Zamiast się leczyć, on wciąż trenował
Trenował je wytrwale i z wielkim zaangażowaniem. Szło mu dobrze. Wygrywał zawody okręgowe, jeździł na mistrzostwa regionalne. Zapowiadał się na świetnego biegacza. Pewnie by nim został, gdyby nie choroba…
Pamiętam te dni dokładnie. Utrwalił je w mojej pamięci szok, który przeżyłem, gdy dowiedziałem się, co go czeka. A wszystko zaczęło się od grypy. Marek zachorował na nią wiosną, gdy planowaliśmy wspólne wakacje. To miał być nasz pierwszy samodzielny wyjazd. Obaj mieliśmy po osiemnaście lat i mnóstwo zapału.
– Będzie super, zobaczysz. W końcu poszalejemy! – ekscytował się mój przyjaciel, gdy wytyczaliśmy trasę naszej wyprawy nad morze.
– No, damy czadu. Spanie na plaży, czujesz!? – wtórowałem mu.
– I dziewczyny!
– No, na pewno. Tylko ty się musisz chłopie wykurować, bo coś ostatnio słabo wyglądasz. Co ci jest?
– Nic – machnął ręką. – Przeziębienie.
– Nie wygląda to na przeziębienie. Raczej na grypę. Czemu nie siedzisz w domu? – dopytywałem.
– Nie mam czasu. Łykam coś przeciwbólowego i jakoś daję radę.
– Na treningi chodzisz? – spytałem.
– Na co drugi – odpowiadał z uśmiechem. – Jak widzisz, można.
Mnie nie było wesoło. W domu nauczyli mnie, że grypę trzeba przeleżeć w łóżku. Chciałem zapytać Marka, czy jego mama pozwala mu na trenowanie w czasie choroby, ale się powstrzymałem. Rodzice mojego przyjaciela dawali mu dużo swobody. A mówiąc szczerze, mało się nim interesowali.
Skutek był taki, że ten wariat trenował i normalnie chodził do szkoły w czasie grypy. Łykał ciągle tabletki i nie zwalniał tempa. Pewnego dnia nie przyszedł jednak na zajęcia. Pomyślałem, że w końcu postanowił odpocząć, ale gdy nie pojawił się przez kolejne dwa dni, poszedłem do niego do domu. Zastałem tylko jego mamę. Całą we łzach. To ona powiedziała mi, że Marek ma bardzo ciężkie powikłania. Zabrali go do szpitala.
Odwiedzałem go tak często, jak to było możliwe. Niemal codziennie. Nie były to miłe wizyty, bo Marek był w kiepskim stanie. Mój przyjaciel, tak zazwyczaj energiczny i żywiołowy, leżał w szpitalnym łóżku bez sił. Wyjście do toalety było dla niego prawdziwym wyzwaniem. Mimo to dalej się uśmiechał.
Gadał o naszych wakacjach i ja też razem z nim snułem plany na lato. Obaj byliśmy przekonani, że go po prostu wyleczą i pojedziemy. Że te wszystkie tabletki i kroplówki, które dostaje, postawią go na nogi. Ale nie postawiły. Wkrótce okazało się, że potrzebny jest przeszczep serca.
Trochę czasu minęło, nim doszedł do siebie
To był straszny okres. Byłem młody i nie wiedziałem, jak go pocieszać, co mówić. Gdy Marek poznał diagnozę, przestał być sobą. Załamał się. Bał się nie tylko operacji, ale przede wszystkim tego, co będzie po niej. Lekarze unikali odpowiedzi na jego pytania. Nakłaniali go, by nie zamartwiał się na zapas. Ale on koniecznie chciał wiedzieć, czy będzie mógł jeszcze kiedyś trenować biegi.
W końcu jeden z lekarzy uznał, że trzeba go uświadomić i wyjaśnił mu, że możliwości jego nowego serca będą ograniczone. Do końca życia będzie musiał pozostawać po stałą opieką kardiologa, brać mnóstwo leków i prowadzić spokojny tryb życia. To był dla niego koszmar.
Koszmar, z którego Marek wychodził przez dwa lata. Tyle czasu zajęło mu dojście do siebie po operacji transplantacji serca. Najpierw była żmudna rehabilitacja, a potem trzeba go było stawiać na nogi psychicznie, bo się załamał. Wcale mu się nie dziwiłem, legła w gruzach cała jego przyszłość, wszystkie sportowe plany.
Ale w końcu się do tego przyzwyczaił. Nadrobił zaległości w nauce i poszedł na studia. Oprócz biegania interesował go jeszcze biznes, więc zdał egzaminy na akademię ekonomiczną. Powoli układał sobie życie. Skoncentrował się na nauce i planach zawodowych. Dzięki ambicji i determinacji odniósł sukces w tej dziedzinie.
Trzy lata po otrzymaniu tytułu magistra został szefem niewielkiej firmy. Przedsiębiorstwo nie było duże, ale nie przeszkodziło mu to snuć ambitnych planów na przyszłość. Praca pochłonęła go w zupełności. Nawet jego dziewczyna, a znalazł sobie fantastyczną partnerkę, rzadko go widywała.
– Marek, zbastuj, chłopie. Przecież ty musisz się oszczędzać – przestrzegałem go, gdy w końcu udało mi się z nim umówić na piwo.
– Spokojnie, to tylko praca. Ja ją lubię, ona mnie w ogóle nie stresuje – klepał się po klatce piersiowej na dowód, że z jego nowym sercem jest wszystko w porządku.
– Nie stresujesz się, ale męczysz. A tego też robić nie powinieneś.
– A co!? Mam się położyć do trumny? Siąść przed telewizorem i czekać, kiedy mi się w końcu ta pikawa zatrzyma!? – prychnął oburzony.
– No, nie. Przecież wiesz, że nie o to mi chodzi… – westchnąłem.
– To o co!? Czego wszyscy ode mnie chcecie!? – denerwował się.
Wszyscy na niego naciskaliśmy
Rodzice, którzy po przeszczepie uzmysłowili sobie, że trzeba zajmować się własnym dzieckiem, oraz dziewczyna, która chciała założyć z nim rodzinę. No i ja. Cieszyliśmy się, że pracuje, że ma swoje zajęcia, coś pcha go do przodu. Wiele osób po transplantacji traci radość z życia, gubi gdzieś sens albo ze strachu przed śmiercią zamyka się w czterech ścianach. On tak nie zrobił, podniósł się z dołka. Problem polegał na tym, że dalej miał ambicję, by wspinać się na same szczyty. Że jak dawniej nie znał umiaru.
W końcu stało się to, czego wszyscy bardzo się baliśmy. Marek trafił do szpitala z bardzo poważną i groźną arytmią. Karetka przyjechała do niego do pracy. Ledwo go odratowali.
Lekarze po raz kolejny uświadomili mu wtedy, że po przeszczepie musi prowadzić bardzo higieniczny tryb życia.
Pracować w rozsądnych godzinach, dużo spać, jeść jak należy i unikać stresu. Jeden z kardiologów powiedział mu też, żeby pomyślał o jakimś sporcie. O czymś umiarkowanym, spokojnym. Bo zgodnie z najnowszymi trendami, wprowadza się zajęcia sportowe w rehabilitacji osób po przeszczepie.
– Mógłby pan nawet biegać – powiedział niczego nieświadomy lekarz.
– Biegać? – zapytał mój kolega, który już zdążył zapomnieć o swojej pasji.
– Tak. Nie od razu, trzeba by powoli się przygotowywać, ale to możliwe. Niewielkie dystanse w spokojnym tempie. Dam panu kontakt do osób, które to robią. Niech pan się trochę od tej pracy oderwie, porusza na świeżym powietrzu…
– Mogę? – dziwił się Marek.
– Owszem, nawet pan powinien – zachęcał go lekarz z uśmiechem.
Powiedział to w złą godzinę. Ale nie winię go. Skąd mógł wiedzieć, że to nie jest człowiek, który podchodzi do swoich zajęć z umiarem?
Normalny człowiek by przystopował…
Marek skontaktował się z osobami, które miały mu pomóc w powrocie do biegania i zaczął trenować. Przez wiele miesięcy ograniczał się jedynie do spacerów – coraz szybszych i szybszych, aż w końcu przeszedł w trucht. A gdy w tym truchcie poczuł wiatr we włosach, to przepadł. Znów ujawniła się jego gorączkowa natura.
Coraz więcej czasu poświęcał treningom, zaczął zapisywać się na biegi i ekscytował, że coraz częściej wygrywa na nich z ludźmi w pełni zdrowymi. Znów przeginał, a my wszyscy kolejny już raz próbowaliśmy przywołać go do porządku. Wydzwanialiśmy nawet do osób, które go do tego światka biegowego wprowadziły, ale i one rozkładały ręce. To też byli ludzie po przeszczepach. Oni również biegali, tyle że znacznie rozsądniej niż Marek. Ostrożniej, wolniej, rzadziej i na krótsze dystanse niż mój przyjaciel.
Marek znów przesadził, znów zatracił się w swoich planach. Zaczęło się od omdlenia na jednym z biegów. Człowiek przy zdrowych zmysłach, niezaślepiony przez ambicję i szalony apetyt na życie, pewnie by wtedy przystopował. Zbadał się, odpoczął, ograniczył wysiłek. Ale nie on.
On nie przyznawał się do swoich słabości. Udawał, że nic się nie stało i dalej robił swoje. Na następnym biegu, jakiś tydzień po omdleniu, upadł i już nie wstał. Przewieźli go do szpitala i tam po dwóch dniach zmarł.
Wspominam go często, bo był wspaniałym przyjacielem. No i przykładem człowieka, którego zabiła pasja. Którego zabiło samo życie, bo miał na nie zbyt wielki apetyt. Dzięki niemu wiem, że trzeba we wszystkim zachować umiar. Bo źle jest niczego nie pragnąć, niczego nie chcieć, uciekać od życia za życia. Ale źle też jest oddawać się temu, co nas pociąga, bez reszty.
To jak widać, również zabija.
Czytaj także:
„Płomień małżeński już dawno wygasł, byliśmy sobie obojętni. Dopiero gdy żona zachorowała, zrozumiałem, ile mogę stracić”
„Zginęła młoda kobieta. Prokurator podejrzewał, że maczał w tym palce jej facet, ale ja od początku w to nie wierzyłem”
„Ojciec wolał pić niż zajmować się synami, a majątek zapisał wujowi. Nie miałem wyjścia, wziąłem sprawy w swoje ręce”