„Mojego męża-marynarza nie było nawet przy porodzie. Córkę poznał dopiero, gdy miała pół roku”

Mój mąż nie był przy moim porodzie fot. Adobe Stock, fotoduets
Próbowałam nadal być dzielna, cieszyć macierzyństwem, ale było mi ciężko. Rodzice mi pomagali, jednak brak wsparcia ze strony męża dobijał mnie bardziej niż zmęczenie. Czułam się samotna, opuszczona, przeciążona rolą matki i ojca w jedynym.
/ 22.11.2021 12:58
Mój mąż nie był przy moim porodzie fot. Adobe Stock, fotoduets

Podobno do wszystkiego można się przyzwyczaić. Ja przywykłam do tęsknoty, samotności i czekania…

Niby wiedziałam, na co się piszę, wychodząc za marynarza… Jednak byliśmy tacy młodzi, zakochani i oboje z dziecięcą niemal ufnością patrzyliśmy w przyszłość. Marcin wypływał na krótkie rejsy, a ja kończyłam studia, pisałam pracę magisterską. Nie przeszkadzało mi, że ukochanego przy mnie nie ma.

Nie byłam sama, miałam rodzinę i koleżanki

Dzięki zarobkom Marcina mogliśmy w miarę szybko kupić kawalerkę i zaraz po ślubie zamieszkać razem. Po moim absolutorium mąż zrobił sobie dłuższy urlop od pływania i spędzaliśmy razem każdą chwilę. Czułam się szczęśliwa. Nadszedł jednak ten dzień, w którym mój mąż musiał wypłynąć w rejs.

Odprowadziłam go do portu, pożegnaliśmy się czule, a potem wróciłam do naszego mieszkania. Początkowo snułam się po pustej kawalerce bez celu. Nie umiałam sobie znaleźć miejsca. Brakowało mi Marcina jak nigdy dotąd. Wieczorem, szykując kolację, odruchowo zrobiłam więcej kanapek. Kiedy się zorientowałam, że zaparzyłam też dwie herbaty, łzy zakręciły mi się w oczach.

„Nie rycz” – skarciłam się w duchu. „Przecież on niedługo wróci”.

„Niedługo” miało potrwać aż miesiąc. Owszem, wcześniej też wypływał w miesięczne rejsy, ale nie odczuwałam jego nieobecności aż tak boleśnie. Chodziłam na uczelnię, pisałam magisterkę, spotykałam się ze znajomymi. A teraz?

„Trudno, weź się w garść”, motywowałam samą siebie. Jesteś żoną marynarza, musisz być twarda. Nie ulegaj tęsknocie. Zajmij się czymś”.

Zaczęłam więc szukać pracy. Miałam szczęście, szybko znalazłam zajęcie. Odtąd wychodziłam rano, wracałam po południu. Czasem szłam do klubu z koleżankami. I jakoś życie się toczyło. Kiedy Marcin wreszcie wrócił, nie mogłam się nim nacieszyć. Najchętniej rzuciłabym pracę, byle tylko być z nim, byle nie tracić nawet minuty. Denerwowało mnie, że pół dnia marnuję w biurze, zamiast spędzać ten czas z mężem.

Cały świat kręcił się wokół niego

Starałam się wychodzić jak najwcześniej i pędziłam do domu jak na skrzydłach. Nic nie było ważne, liczyło się to, że czekał w nim na mnie ukochany mężczyzna. Kiedy dzwoniła któraś z przyjaciółek i proponowała babskie spotkanie, wymigiwałam się. Wytykały mi, że je zaniedbuję, że zachowuję się jak uzależniona.

– Oj, Karolina, nie przesadzaj. Świat nie kręci się wokół Marcina – mówiła Anka. – Musisz mieć coś swojego, inaczej zdziwaczejesz do reszty. Twojemu marynarzowi nic się nie stanie, jeśli zostanie sam w domu przez parę godzin.

– Był już sam, kiedy siedziałam w pracy – odpowiadałam i rozłączałam się.

Nie chciałam słuchać ich rad. One miały zwykłych facetów, nie musiały wciąż się z nimi żegnać, nie musiały walczyć z tęsknotą, więc nie rozumiały mojej sytuacji ani nie doceniały swojego szczęścia. Czas sielanki minął szybko. Mąż wrócił na morze.

A ja się cieszyłam, że jednak nie rzuciłam pracy, która teraz znowu wypełniała mi dzień i pustkę po nim. Kiedy Marcin wrócił, świat znów nabrał barw. Zapomniałam o monotonii. I w takim rytmie biegło moje życie. Krótkie okresy radości ustępowały długim tygodniom tęsknego oczekiwania. Minęło kilka lat, a ja wciąż nie mogłam się przyzwyczaić do tego.

Czułam się jak słomiana wdowa.

Niby miałam męża, ale go nie miałam

Coś się we mnie zmieniało, gasło, jakby do odległości fizycznej dołączał dystans emocjonalny. Zrobiło się jakoś dziwnie. Nadal kochałam męża, nadal za nim tęskniłam, gdy go nie było, ale już nie cieszyłam się tak bardzo, kiedy wracał.

A czasem wręcz odczuwałam ulgę, gdy znikał. Jak wówczas, gdy odwiedzają cię dawno niewidziani krewni. Z początku jest super, serwujesz ich ulubione dania i trunki, paradujesz po domu w najlepszych ciuchach, dobrze się bawicie, wymieniacie nowinkami i opowieściami, ale gdy wizyta się przeciąga, zaczynasz tracić cierpliwość.

Masz dość gościa w domu, chcesz powrotu zwyczajności.

„Co się ze mną dzieje? Odzwyczajałam się od Marcina? Moja miłość okazała się za słaba?”.

Anka jak mantrę powtarzała, że powinnam zadbać o własne pasje i sprawy, a nie zachowywać się jak cierpiąca Penelopa, tkwiąca w oknie.

– Kiedy on wraca, wszystko musi być na wysoki połysk, nawet ty. Kiedy go nie ma, żyjesz zwyczajnie, choć uważasz, że to niepełne życie. Kiedy książę małżonek przypływa, świrujesz i macie ciągłe święta. To męczące. A może dziecko sobie sprawcie? Taki malec od razu ci świat i priorytety uporządkuje, smętne myśli przegoni z głowy.

Dziecko?

Nie byłam gotowa na macierzyństwo

Poza tym nie uważałam, że dziecko jest dobrym sposobem na problemy w małżeństwie. Powinno się mieć dzieci z miłości, a nie ze strachu. Los podjął decyzję za mnie. Ledwo mąż wypłynął w kolejny rejs, odkryłam, że jestem w ciąży. Poinformowałam go najszybciej, jak mogłam, ale… co z tego.

W takiej chwili nie było go przy mnie i czułam żal zamiast radości. Wtedy pierwszy raz pomyślałam, że czasem sama miłość nie wystarczy. W każdym razie mnie miłość na odległość nie wystarczała. Potrzebowałam bliskości, obecności, bycia z ukochanym człowiekiem na co dzień, a nie od wielkiego dzwonu.

Marcin wrócił, gdy byłam już w trzecim miesiącu. Z jednej strony cieszyłam się, że już jest, że mnie dopieszcza i wyraźnie cieszy go perspektywa zostania ojcem, z drugiej bałam się, jak to będzie.

„Mąż na dochodne stanie się teraz tatusiem na dochodne? Rodzicem od czasu do czasu, w przerwie między rejsami? Czy takiego życia chciałam dla mojego dziecka?”.

Marcin widział, że coś się ze mną dzieje, że nie jestem już taka jak dawniej. Wyczuwał chłód między nami i zaczął się martwić. Zamiast z nim porozmawiać, tchórzliwie zrzuciłam moje dziwne nastroje na szalejące hormony. Łatwo dał się oszukać. To też mnie zabolało.

Powinien lepiej mnie znać. Ale nie znał…

– Będziesz przy porodzie? – spytałam.

– Będę – obiecał. – Tak sobie wszystko ustawię, by być z wami.

Dotrzymał słowa i załatwił sobie wolne na parę tygodni przed porodem i tydzień po. Wolałabym, żeby został dłużej, ale on chciał zarobić, bo nasze potrzeby teraz wzrosły.

– Skoro rodzina nam się powiększy, powinniśmy się przenieść z kawalerki do czegoś większego, najlepiej domu z ogródkiem. Dlatego nie mogę odrzucać dobrze płatnych rejsów. Rozumiesz, prawda?

Powiedzmy, że starałam się zrozumieć. W czasie mojej ciąży mąż wypłynął jeszcze raz, ale tak jak obiecał, wrócił przed porodem. Skompletowaliśmy wyprawkę dla maleństwa i czekaliśmy. Termin porodu minął, a nasza córka jakoś nie spieszyła się na świat. Umknął nam ważny szczegół, iż porody u pierworódek są zwykle opóźnione. Tak jak było umówione, Marcin musiał wypłynąć. Tym razem miało go nie być pół roku.

Owszem, miał dobrze zarobić, ale czas rozłąki wydawał mi się niewyobrażalnie długi. Myślałam też, jak on to znosie. Czy nie będzie tęsknił za mną? Za dzieckiem? Kiedy wróci, córeczka będzie już siedzieć. Ominie go pierwszy uśmiech, pierwsze uniesienie główki, pierwsze gaworzenie… Chciałam go o to zapytać przy pożegnaniu, ale zrezygnowałam.

Gdy dostrzegłam w jego oczach żal i niepewność

Gdy wyczułam drżenie obejmujących mnie ramion. Starał się trzymać, więc ja również postanowiłam być dzielna.

– Płyń, wszystko będzie dobrze, nie martw się o nas.

Martynka urodziła się w tym samym dniu, w którym jej tata wypłynął w półroczny rejs.

– Jeszcze pięć miesięcy – mruczałam, po raz kolejny wstając w nocy do małej. – Tylko pięć miesięcy i tatuś będzie z nami.

Próbowałam nadal być dzielna, uśmiechać się, nie narzekać, cieszyć macierzyństwem, ale było mi ciężko. Rodzice mi pomagali, jednak brak wsparcia ze strony męża dobijał mnie bardziej niż zmęczenie. Czułam się samotna, opuszczona, przeciążona rolą matki i ojca w jedynym. Do tego zaczęłam martwić się o Marcina. Czy wróci bezpiecznie? Tyle się ostatnio słyszało o piratach.

– Jeszcze cztery miesiące – szeptałam, ściskając rączkę wózka, gdy spacerowałam z Martynką po parku.

– Jeszcze trzy miesiące… – pocieszałam gorączkującą córeczkę, nosząc ją na rękach.

Zakupy, dom, choroba małej, odpowiedzialność za wszystko – przytłaczały mnie coraz bardziej. Nie chciałam zdawać się za bardzo na rodziców, bo zamierzałam udowodnić sobie i mężowi, że dam radę, że jestem dzielną żoną marynarza, wierną, odważną, której nic nie złamie.

Jednak nocami coraz częściej płakałam

Starałam się na bieżąco informować Marcina, jak rozwija się nasza córeczka. Wysyłałam zdjęcia, nagrałam jej pierwsze gaworzenie. Zarazem ukrywałam własne troski. Martwiłby się, a potrzebował spokoju. Czy nastrój by mi się poprawił kosztem jego smutku?

Nie sadzę. Kochałam męża, mimo że tak często byliśmy skazani na rozłąkę. Na moment pogubiłam się we własnych uczuciach, przyznaję, bałam się, że moja miłość zbladła, ale odkryłam ją na nowo dzięki naszej córce. Była taka do niego podobna…

Kiedy nadszedł dzień powrotu, wybrałam się do portu razem z Martynką. Gdy mąż nas zobaczył, w jego oczach pojawiły się łzy. Podbiegł do nas i długo tuliliśmy się we trójkę do siebie. Wspólne chwile szczęścia nie trwały długo. Trzy miesiące później Marcin znowu musiał wypłynąć. Ale tym razem rozstanie tak mnie nie bolało.

Porozmawiałam szczerze z mężem, wyznałam, co mnie boli. Gdy zaproponował, że zmieni pracę, wtedy dotarło do mnie, że nie powinnam oczekiwać od niego takiego poświęcenia. I że nie mam żadnych powodów, żeby się skarżyć, narzekać. Miałam cudowną córkę, kochającego, dobrze zarabiającego męża, wspaniałych rodziców, dom.

Nie wiem, może czekałam na taki dowód miłości ze strony Marcina. Na gotowość do poświęcenia. Dotąd zdawało mi się, że tylko ja ponoszę koszty naszego nietypowego związku, że tylko ja coś tracę, składam ofiarę na ołtarzu naszego małżeństwa. Jednak kiedy mąż powiedział, że jest gotowy zrezygnować dla mnie i Martynki z pracy, którą kochał, uwierzyłam że jesteśmy dla niego najważniejsze.

Pogodziłam się z sytuacją

Byłam żoną marynarza, ale wcześniej nie akceptowałam tego. Chyba to mnie najbardziej blokowało. Gdy dostałam możliwość wyboru, a właściwie gdy on mi ją dał, nagle nabrałam pewności, co powinnam zrobić. I zrozumiałam jeszcze coś.

Anka miała rację. Muszę mieć swoje życie, swoje pasje. Nie mogę tylko czekać na męża, by potem z jego powrotu czynić święto. Z nową energią skupiłam się na córeczce oraz urządzaniu naszego domu. Naszej bezpiecznej przystani. Żadnego wysokiego połysku. Załatwiałam fachowców, nadzorowałam prace remontowe i wykończeniowe, zajmowałam się dzieckiem.

Znalazłam nawet czas na fitness i spotkania z koleżankami. Kiedy mąż wrócił, był pełen podziwu dla mnie. Ja też czułam dumę. Poradziłam sobie, jak na prawdziwą żonę marynarza przystało. Obłaskawiłam swój strach, samotność przekułam w samodzielność. Nasze małżeństwo było i jest nietypowe. 

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA