Mateusz i ja chodziliśmy ze sobą od początku liceum. Kiedy się poznaliśmy, młodsza ode mnie o pięć lat Joasia uczyła się jeszcze w podstawówce. Kiedy dzisiaj wspominam te czasy, muszę przyznać, że już wtedy była urocza i zabawna, chociaż, oczywiście, smarkata. Włóczyła się za mną i Mateuszem po osiedlu, co bardziej nas śmieszyło, niż denerwowało. Czuliśmy się przy niej tacy dorośli! I traktowaliśmy ją nieco protekcjonalnie.
To miał być najpiękniejszy dzień w moim życiu
Może dlatego nie zauważyliśmy, a raczej ja nie zauważyłam, jak wyrosła na zjawiskowo piękną dziewczynę. Nie umiem dzisiaj powiedzieć, czy gdybym się zorientowała, że robi słodkie oczy do mojego chłopaka, tobym potrafiła zapobiec temu, co się stało. Przyczyna chyba nie leżała w mojej siostrze, tylko w słabości Mateusza, który nie potrafił pogodzić się z moim wypadkiem.
Byliśmy już zaręczeni, latem miał się odbyć nasz ślub. Tamtego wieczoru postanowiliśmy jeszcze raz rzucić okiem na „nasz” kościół, bo wciąż nie mogłam się zdecydować, w jakim kolorze powinny być dekoracje – wstążki i bukiety kwiatów.
Ponieważ kościół znajdował się na Starym Mieście, szliśmy weseli przez Rynek, na którym rozmaici kuglarze zabawiali turystów, czekając na datki. Pech chciał, że zatrzymaliśmy się przy trupie tańczącej z płonącymi pochodniami. Na tle zmierzchu wyglądało to wprost magicznie. Dwie dziewczyny i chłopak wymachiwali płonącymi pałeczkami, bawili się w hula-hop buchającymi ogniem kołami i kręcili w powietrzu młynka rozgrzanymi kulami na łańcuchach.
Łańcuchy wyglądały na solidne. Niestety, takie nie były… W pewnym momencie jedna z kul urwała się i ze świstem poleciała w tłum, trafiając mnie w głowę. Straciłam przytomność i to, co się potem działo, znam tylko z opowieści. Moje długie włosy zajęły się ogniem. Natychmiast zaczęłam płonąć!
Zszokowani ludzie w pierwszej chwili rozpierzchli się, a potem ruszyli mi z pomocą, próbując ugasić żywą pochodnię, w jaką się zamieniłam. Ale mieli więcej dobrych chęci niż możliwości. Był środek lata, więc nikt nie miał kurtki, którą mógłby zarzucić mi na głowę i ugasić płomień.
A że obstąpili mnie ciasno, dość późno do nich dotarło, że próbuje się przebić do mnie chłopak z trupy artystów trzymający w rękach koc. Niestety, kiedy mnie ugasił, moja głowa była wielką raną.
Byłam sama, obolała, przerażona, na samym dnie
Trafiłam do szpitala z poważnymi oparzeniami. Nie miałam włosów ani brwi. Te odrosły, bo moja twarz pozostała nietknięta ogniem. Czego nie można było powiedzieć o głowie. Już na zawsze pozostałam łysa… Mieszki włosowe przestały istnieć, a zamiast skóry na mojej czaszce widniała wielka blizna. Miałam 26 lat i do końca życia musiałam chodzić w chustce lub sztucznych włosach…
Załamałam się. Wszyscy mnie pocieszali, bo uszłam z życiem, a ja myślałam tylko o ślubie, który został odwołany. Początkowo mówiło się, że tylko „odłożony”, jednak po oczach Mateusza widziałam, że do niego nigdy nie dojdzie.
Mój ukochany nie mógł znieść, że zostałam oszpecona. Brzydził się mnie, unikał wizyt, co bardzo mnie bolało. Lecz jeśli myślałam, że najgorsze, co może mnie spotkać, to zerwanie – myliłam się. Bo mój narzeczony zaczął się spotykać z Joasią… Nie robili tego ostentacyjnie, początkowo nawet się z tym kryli. Jednak musiałabym być ślepa i głucha, żeby się nie domyślić. Niemal w pierwszą rocznicę mojego wypadku wzięli ślub.
Widziałam, że rodzina poczuła się nieco zagubiona, szczególnie ta dalsza. No bo jak to? Niby na zaproszeniu widniał ten sam facet co rok wcześniej, ale imię siostry, która miała wystąpić w roli żony, się zdecydowanie nie zgadzało…
Nie powiem, żeby mi było lżej, kiedy rodzina w końcu zorientowała się w sytuacji i podczas wesela wiele osób dało mi do zrozumienia, że uważają takie postępowanie młodych za zwykłe świństwo. Przez cały wieczór walczyłam z płaczem, w końcu łzy same mi popłynęły. Zrozumiałam, że nie będę w stanie spokojnie patrzeć na szczęście Joasi i Mateusza. Dlatego postanowiłam wyjechać.
Nie miałam żadnych planów ani krewnych za granicą. Po prostu schowałam do kieszeni kilkadziesiąt dolarów, dyplom uczelni i wyruszyłam w nieznane.
Miałam mnóstwo szczęścia. Ja, dziewczyna z biednego kraju, w tandetnej peruce, trafiłam na naprawdę życzliwych ludzi. Przewrotnie to, co zniweczyło moje szczęście w Polsce, podniosło moje szanse za granicą. Szybko okazało się bowiem, że jestem postrzegana jako osoba niesłychanie dzielna i zdeterminowana. Moim kolejnym pracodawcom podobała się moja odwaga. Wystąpiłam nawet w lokalnej telewizji.
Za granicą wreszcie zaczęłam naprawdę żyć
Po tym programie dostawałam mnóstwo listów od kobiet, które były w podobnej sytuacji; które z powodu stresu, nowotworów, chorób skóry lub pożarów potraciły włosy.
Nie zapomnę dziewczyny, której rywalka dolała kwasu do szamponu, aby ją oszpecić i odbić jej chłopaka. Jednak potworowi się nie udało. Przeciwnie niż w przypadku Mateusza i mnie, chłopak został ze swoją ukochaną, a wariatka stanęła przed sądem. Jej ofiara dostała odszkodowanie, za które mogła sobie kupić wagon najlepszych peruk.
Z tych wszystkich listów i zwierzeń zrodził się pomysł fundacji. I znowu los postawił na mojej drodze wspaniałych ludzi, którzy pomogli mi ją założyć, przeprowadzili mnie przez gąszcz przepisów i wspierali w działaniach. Po kilku latach mogłam spokojnie powiedzieć, że stałam się osobą spełnioną pod względem zawodowym. Prowadziłam fundację, otworzyłam także firmę sprowadzającą najlepsze na świecie peruki z naturalnego włosa.
Tylko w życiu prywatnym mi się nie układało… Byłam zablokowana, kompletnie zamknięta na miłość. Chodziłam do psychoterapeuty, bo zdawałam sobie sprawę, że najpierw powinnam sobie poradzić z moim problemem. Jednak lekarz nie potrafił mi pomóc.
Cały czas kochałam Mateusza i byłam zła na Joasię, że mi go odebrała. Nie wyobrażałam sobie szczęścia u boku innego mężczyzny. Marzyłam, żeby czas się cofnął, by nie było tego spaceru po Rynku, ale takie rzeczy zdarzają się tylko w hollywoodzkich filmach.
Z siostrą i jej mężem nie utrzymywałam kontaktów, starałam się nie jeździć do domu na święta, aby się z nimi nie spotykać. Rodzice cierpieli z tego powodu, lecz rozumieli, że nie mogą ode mnie wymagać aż takiego poświęcenia.
Przez lata sądziłam, że noce i dnie mojej siostry i jej męża wypełnione są szczęściem i miłością. Urodziło się im przecież dwoje dzieci, zbudowali dom. Bardzo się zatem zdziwiłam, kiedy po fakcie dotarło do mnie, że nie było między nimi wcale tak różowo!
Po fakcie, czyli po wypadku, w którym zginęła Joanna i jedna z ich córeczek. Podobno Mateusz jechał zbyt szybko. Czy to ze zdenerwowania, czy to z chęci dojechania jak najszybciej do domu, gdzie mógłby wydostać się z małej przestrzeni samochodu, uciec przed żoną robiącą mu wyrzuty. O co? Tego się nigdy nie dowiem na pewno. Podobno ludzie mówili, że nie kochał jej tak mocno, jak by należało. Przebąkiwali, że niedługo po ślubie znalazł sobie kochankę.
Jeśli tak, to może powinnam czuć satysfakcję, bo na moim nieszczęściu nie zbudowali swojego szczęścia. Mimo to nie odczuwałam niczego podobnego. Pojechałam na pogrzeb Joanny i jej dziecka, w końcu ona była moją siostrą, a dziewczynka moją siostrzenicą. Nie pamiętam wiele z tej uroczystości. Najbardziej chyba zapadły mi w pamięć smutne oczy tego drugiego dziecka. Mała Zosia miała wtedy cztery latka.
Usłyszałam też od Mateusza, że żałuje tego, co mi zrobił, ale nagle to się okazało nieważne. Kiedyś marzyłam o takiej scenie i zawsze, ale to zawsze, w jej finale lądowałam w ramionach skruszonego ukochanego. A jak przyszło co do czego, nawet nie dałam mu się pocałować w policzek. Uznałam to za zbędną poufałość.
Niestety, nadal byłam zablokowana także na innych mężczyzn. Byłam w pół kroku do czterdziestki, odzywał się ostatni dzwonek na normalną rodzinę, dziecko. Nic z tego. Czułam, że stabilizacja nie jest dla mnie.
Nadal poświęcałam się pracy w firmie i fundacji. Zaczęłam jeździć po świecie z odczytami poświęconymi kobietom po urazach i utracie włosów, które zaraz po piersiach są uważane za atrybut kobiecości. Jednak o ile piersi często można zrekonstruować, o tyle włosów na zniszczoną skórę nie da się przeszczepić. A peruki nie można nosić bez przerwy, czasami trzeba się z nią rozstać i to jest straszna trauma. Wiedziałam to po sobie.
Kobiety doświadczone przez los musiały wyczuwać szczerość w tym, co mówiłam. Dlatego moje wykłady były dla nich takie ważne.
Śmierć siostry rozwiązała jeszcze jeden problem. Teraz mogłam już bez przeszkód odwiedzać moich rodziców, przyjeżdżać do nich na święta. Mateusz nigdy się u nich wtedy nie pojawiał. Pewnie czuł się winny, że najpierw przez niego prawie stracili starszą córkę, która wyjechała za ocean, a niedługo potem młodszą, no i ukochaną wnusię.
Mój szwagier przywoził za to Zosię. Rodzice szaleli za nią. Mieli świadomość, że na mnie nie bardzo mogą liczyć, więc tym bardziej wszystkie swoje uczucia, całą miłość, przelali na Zosię. A ona odwdzięczała im się z radością równie wielkim przywiązaniem.
Zaczęłam tęsknić za tą małą istotką
Ze zdumieniem odkryłam jedną rzecz: że choć Zosia była owocem związku Joanny i Mateusza, nie żywiłam do tego dziecka żadnych negatywnych uczuć. Wręcz przeciwnie: im częściej ją widywałam, tym bardziej za nią tęskniłam.
Była urocza, zupełnie jak moja siostra w dzieciństwie… Ale w przeciwieństwie do zawsze otwartej na ludzi Joanny – zamknięta w sobie i nieszczęśliwa. Mateusz postanowił bowiem po raz drugi się ożenić, a jego nowa żona nie znosiła dziewczynki. Nie mam pojęcia, dlaczego widziała w niej rywalkę, jednak kiedy sama urodziła Mateuszowi dwoje dzieci – przypieczętowując tym samym swój status żony – zrobiła wszystko, aby się pozbyć Zosi z domu.
Przygarnęli ją moi rodzice. Nieśmiałą dziesięciolatkę o smutnych oczach. Wiem, że nie działa się u nich Zosi żadna krzywda. Często ich wtedy odwiedzałam, instynktownie szukając kontaktu z małą. Ale dziadkowie powoli podupadali na zdrowiu a moja siostrzenica – przeciwnie, dojrzewała i miała coraz więcej energii.
Kiedy zdała do liceum, postanowiłam ją wziąć do siebie na całe wakacje.
– Podszkoli sobie język, popracuje charytatywnie w fundacji. Dobrze jej to zrobi – argumentowałam, bo rodzice trochę bali się puścić Zosię za granicę.
Jednak w końcu uznali, że moja propozycja brzmi całkiem rozsądnie.
Zosia okazała się wspaniałą organizatorką. Język chwytała w lot i potrafiła załatwić każdą zleconą jej sprawę. Widziałam, że bardzo jej się u mnie podoba i wcale się nie zdziwiłam, kiedy poprosiła mnie pod koniec wakacji, aby mogła u mnie zostać.
– Ale to nie zależy tylko ode mnie, kochanie – powiedziałam jej. – Twój tata musi wyrazić na to zgodę, prawnie ma przecież nad tobą władzę rodzicielską.
Nie miałam pojęcia, jak zachowa się mój szwagier. Przecież nagle mogło zacząć mu zależeć mu na córce. I rzeczywiście, zawahał się nad wyrażeniem zgody, ale nie doceniłam jego nowej partnerki, która szybko przekonała go do korzyści, jakie płyną z wyjazdu Zosi.
To pewnie ona także podpowiedziała Mateuszowi, że może powinien w ogóle zrzec się praw do Zosi i pozwolić mi ją adoptować!
Jakbym słyszała jej argumenty:
– Matylda jest samotna i zamożna. Pomyśl, jaka przyszłość otworzy się przed twoją córką, kiedy zostanie oficjalnie jej dzieckiem i spadkobierczynią – sączyła mu do ucha.
Cóż, prawdę mówiąc, nie brałam pod uwagę adopcji, więc kiedy Mateusz wystąpił z taką propozycją, odruchowo domówiłam, zszokowana jego zachowaniem. Tą szybką chęcią pozbycia się dziecka niczym zbędnego balastu. Parę godzin później, w nocy, obudził mnie rozpaczliwy płacz Zosi. Poszłam do jej sypialni sprawdzić, co się dzieje, i usłyszałam od niej, że ona się zabije, bo nikt jej nie kocha i nikomu na niej nie zależy.
– To nie prawda – przytuliłam ją mocno do siebie. – Mnie zależy! Bardzo!
– To dlaczego nie chcesz zostać moją mamą? – padło pytanie.
„Dlaczego? Bo czuję, że tak naprawdę powinnaś się urodzić jako moja córka. Myślę o tym codziennie, od wielu, wielu lat i boję się tych swoich uczuć” – chciałam jej powiedzieć. Ale milczałam przez chwilę, a potem zapytałam przez ściśnięte gardło:
– A ty byś chciała, żebym nią została?
– Bardzo! – westchnęła dziewczynka, spojrzała mi głęboko w oczy i całą sobą przywarła do mnie.
Dwa miesiące później przyjechałam do Polski pozałatwiać wszystkie formalności związane z adopcją. Zosia oficjalnie została moją córką. Patrzyłam tysiące razy na papier, który potwierdzał, że jestem matką, i ciągle nie mogłam w to uwierzyć. Miałam dziecko, córkę Mateusza. Oto spełnił się mój najsłodszy sen! A co najciekawsze, adoptowanie Zosi jakby mnie odblokowało. Wkrótce potem spotkałam fantastycznego faceta i zakochałam się
w nim na zabój, a on we mnie. Po roku znajomości wzięliśmy ślub, a Zosia została moją druhną.
Czasem można wszystko stracić, a potem…
Minęło już wiele lat od tamtych wydarzeń. Dziś jestem najlepszym przykładem na to, że można wyjść za mąż po czterdziestce i zdążyć urodzić dwoje ślicznych, zdrowych dzieci. Tak, z moim ukochanym mężem mamy synka i córeczkę. Zosia uwielbia swoje przyszywane rodzeństwo, oni też ją kochają. Jesteśmy już wielką rodziną, bo Zosia kilka lat temu została mamą. Urodziła piękną dziewczynkę, której, jak zadecydowałyśmy wspólnie, na cześć mamy nadała imię Joanna.
Mimo zaledwie 50 lat jestem już babcią całkiem zaprawioną w opiece nad wnuczką, co mnie bardzo cieszy.
Historia mojego życia dowodzi, że można jednego dnia wszystko stracić, a potem stopniowo to odzyskać. Wymarzoną rodzinę, szczęście, a nawet dziecko z ukochanym człowiekiem.
Bo ja naprawdę gorąco kochałam Mateusza i chociaż Zosia nie wyszła z mojego brzucha, to czuję jakby była naszym wspólnym dzieckiem.
Czytaj także:
„Zakochałem się w Ukraince. Ona kochała przemocowego narzeczonego, który próbował ją zabić, gdy chciała odejść”
„Moja siostra oszalała do reszty. Mieszka z młodszym o 17 lat kolesiem i nie widzi, że on leci tylko na jej kasę”
„Żona mojego byłego kochanka groziła, że zniszczy mi życie, tak jak ja zniszczyłam jej. Wiedziałam, że dotrzyma słowa”