„Moje życie zatoczyło koło. Byłem rogaczem, rozwodnikiem i wdowcem. Wszystko po to, by znów wrócić do pierwszej miłości”

Zakochany mężczyzna fot. Adobe Stock, Anastasiia
„Nie miałem żadnego celu w życiu. Nie założyłem rodziny, nie miałem dzieci. Wszystko, czego posmakowałem, kończyło się, zanim na dobre się zaczęło albo kiedy trwało w najlepsze. Nie zamierzałem kolejny raz robić sobie nadziei, łudzić się, by znowu spaść z pieca na łeb”.
/ 01.08.2022 12:30
Zakochany mężczyzna fot. Adobe Stock, Anastasiia

Tego dnia, w moje czterdzieste dziewiąte urodziny, siedziałem w domu sam nad kieliszkiem wódki. Od pół godziny nie miałem siły, żeby podnieść go do ust. Wisiałem nad nim jak kat nad dobrą duszą i myślałem. O swoim przegranym życiu.

Kto żeni się w wieku dwudziestu czterech lat? No właśnie. Iza była śliczną dziewczyną. Studiowaliśmy na jednym roku, zakochaliśmy się w sobie, zaręczyliśmy. Rodzice prosili nas, żebyśmy z tym poczekali. Poznajcie się, skończcie studia, znajdźcie pracę. Sprawdźcie się choć ciut w dorosłym życiu, zanim podejmiecie jedną z najważniejszych decyzji.

Wiedzieliśmy lepiej i w tajemnicy zarezerwowaliśmy termin w urzędzie stanu cywilnego, na dwa dni po obronie prac magisterskich. 

Nasi rodzice byli w szoku, ale co mogli zrobić?

Małżeństwo zostało zawarte, byliśmy dorośli. Zamieszkaliśmy u rodziców Izy, bo mieli domek pod miastem. Tylko na kilka miesięcy, mówiliśmy, póki nie znajdziemy pracy i nie wynajmiemy czegoś dla siebie. Chcieliśmy spokoju i prywatności, a tego w małym domku brakowało.

Zanim jednak udało nam się znaleźć pracę, Iza znalazła sobie kogoś, kto był prawdziwą miłością jej życia. Stwierdziła więc, że od jej rodziców wyprowadzę się tylko ja. Natychmiast złożyłem pozew o rozwód i szybko zakończyliśmy tę farsę.

Cierpiałem. Bolało mnie złamane serce, doskwierała dotkliwie urażona męska duma. Obiecałem sobie, że kolejną partnerkę, zgodnie z radą rodziców, wybiorę staranniej, bez pośpiechu. Jak kocha, to poczeka, jak to się mówi.

Sabina była pielęgniarką w szpitalu, do którego trafiłem na zabieg wycięcia wyrostka robaczkowego dwa lata później. Od razu wpadliśmy sobie w oko. Przekomarzaliśmy się i flirtowaliśmy, gdy przychodziła do mojej sali, i widziałem, że dba o mnie ciut staranniej niż o innych pacjentów. Wychodząc, zaprosiłem ją na kolację, taką z odroczeniem, bo nie chciałem iść na randkę zaraz po operacji, tylko już po rekonwalescencji, jako facet w pełni sił.

Wymieniliśmy się numerami telefonów i spędzaliśmy codziennie trochę czasu, rozmawiając ze sobą i wysyłając sobie esemesy. Potem zaczęliśmy się spotykać i powoli rozwijać znajomość. Ona też nie chciała się spieszyć. Niedawno rozstała się z narzeczonym, bo zaczął pić, więc chciała się upewnić, czy jestem cokolwiek wart, zanim zainwestuje siły, czas i uczucia w nowy związek.

Ale w końcu przestaliśmy podchodzić do siebie jak pies do jeża i przekonaliśmy się, że to jest to. Zamieszkaliśmy razem, a po trzech latach wzięliśmy ślub. Tym razem taki z prawdziwego zdarzenia, z weselem, na które zaprosiliśmy rodzinę i przyjaciół, z tańcami do rana, tortem, którym karmiliśmy się o północy, i żenującymi zabawami podczas oczepin.

Może szczęście, które wtedy czuliśmy, było tak intensywne, gdyż dane nam było na krótki czas? Kiedy pięć lat później Sabina usłyszała diagnozę, zemdlała. Doskonale wiedziała, co oznacza rak trzustki. Spędziliśmy ze sobą jeszcze sześć miesięcy, cudownych i smutnych, słodko-gorzkich, zanim Sabina odeszła.

Strata była jak nokaut, zwaliła mnie z nóg

Rozpacz w czystej, klinicznej postaci, i gniew na Boga, że zabrał tak wspaniałą osobę, od której dostałem tylko miłość i dobroć. Pozazdrościł mi tego, więc odebrał mi kobietę, która kochała życie, zarażała uśmiechem, pomagała ludziom wracać do zdrowia. Na pogrzeb przyszły tłumy, ale czułem, że stoję tam sam.

Nigdy więcej, myślałem wtedy. Nigdy więcej nie pozwolę sobie na miłość, na jej utratę i tonięcie w pustce beznadziei. W sumie cieszyłem się, że czekaliśmy z powiększaniem rodziny, bo nie skazaliśmy żadnego dziecka na życie bez mamy. Ale ja zostałem sam jak palec.

Żyłem z dnia na dzień, nie myśląc o innych kobietach. Za bardzo kochałem Sabinę, żeby rzucić się w nowy związek, nawet wtedy, gdy żałoba minęła. To nie była kwestia kilku miesięcy, to była kwestia sklejania na nowo mojego serca z miliona kawałeczków, na które się rozpadło, gdy trumna zjechała do grobu i pojąłem, że to wszystko jest nieodwołalne.

Dopiero po trzech latach coś we mnie drgnęło, kiedy do mieszkania na szóstym piętrze wprowadziła się Iwona. Zaprzyjaźniliśmy się. Ona – samotna matka z dwójką dzieci – uciekła od męża przemocowca, ja – wdowiec bez dzieci. Zamienialiśmy kilka zdań w windzie, czasem pomogłem jej zanieść zakupy pod drzwi.

Imponowała mi, że potrafiła wziąć życie w swoje ręce i zacząć od nowa, pomimo dramatu. Nie narzekała, nie złorzeczyła, po prostu odcięła grubą kreską przeszłość i żyła dalej. Czasem, kiedy dzieciaki nocowały u jej rodziców, miała wolny wieczór. Wtedy wychodziliśmy gdzieś razem. Do kina, na coś innego niż filmy familijne, na kolację przy kieliszku wina.

Zaczynałem mieć nadzieję…

Czasem zostawaliśmy w domu i robiliśmy razem coś do jedzenia. Jeszcze nie pozwalałem sobie na myślenie, że zaczynamy tworzyć parę, ale byliśmy dorośli i doskonale wiedzieliśmy, w jakim kierunku to zmierza. Otwierałam się na tę znajomość, nawiązywałem więź z jej dziećmi, bo wiedziałem, że bez tego, bez choćby nici porozumienia z młodzieżą, cała reszta się nie uda.

I nagle Iwona wraz z dziećmi zniknęła. Jeszcze po powrocie z pracy zastukała do mnie, żeby poprosić o pomoc w zawieszeniu półek, które kupiła do pokoju córki, a rano już ich nie było. Nie odbierała telefonu, nie odpisywała na wiadomości. Nie miałem pojęcia, co się stało. Nie wiedziałem, gdzie jej szukać. Mogłem tylko albo czekać w nieskończoność, albo odpuścić.

Odpuściłem więc, znowu żyjąc z dnia na dzień, od wypłaty do wypłaty. Miałem dość mojego życia. Do trzech razy sztuka, myślałem sobie, teraz już tylko byle do emerytury, a potem trumna i święty spokój. Nie planowałem wiązać się z nikim. Nie zamierzałem kolejny raz robić sobie nadziei, łudzić się, by znowu spaść z pieca na łeb.

Czterdzieste dziewiąte urodziny spędziłem nad kieliszkiem wódki, rozpamiętując swoje popaprane życie. Nawet nie wypiłem tego alkoholu, wylałem go rano do zlewu. Nie było czego opijać, ani na wesoło, ani na smutno. Nie miałem żadnego celu w życiu. Nie założyłem rodziny, nie miałem dzieci. Rozwodnik, wdowiec, porzucony, wszystkiego posmakowałem. Kończyło się, zanim na dobre się zaczęło albo kiedy trwało w najlepsze.

Można być bardziej żałosnym?

Można, kiedy miękną ci kolana na widok twojej pierwszej żony, która zaczyna pracę w tym samym miejscu co ty. Dwadzieścia pięć lat po tym, jak się z tobą rozwiodła. Myślałem, że będę potrzebował reanimacji. Wiedziałem, że wyjechała za granicę, nie sądziłem, że kiedykolwiek jeszcze ją zobaczę. Ale to zdecydowanie była Iza. Dwadzieścia lat starsza, ale ona.

– Boże, Marcin, wciąż tu pracujesz… – powiedziała, nie mniej zdziwiona moim widokiem. – Czy moglibyśmy porozmawiać po pracy? Wiem, że nie mam prawa o nic cię prosić, zwłaszcza po takim czasie.

Poszliśmy do kawiarni. Było dziwnie, zobaczyć się po tylu latach. Zmieniła się, ale dalej była piękną kobietą.

– Chciałam cię przeprosić. Za to, jak bardzo cię wtedy skrzywdziłam. To było głupie i okrutne z mojej strony. Mieliśmy marzenia, plany, a ja wszystko rozwaliłam. Z powodu zauroczenia, dla obietnic, że będzie lepiej, zaraz, a nie za jakiś czas, z durnej chciwości i niecierpliwości.

– Chociaż było warto? – spytałem cicho.

Wzruszyła ramionami.

– Z początku tak myślałam. Artur rozkręcił własną firmę, nie musiałam pracować, więc przez rok czy dwa wiodłam wygodne życie. A potem uświadomiłam sobie, że jest też totalnie nudne i bezproduktywne. Wypełnione odnajdywaniem kolejnych dowodów na jego zdrady. W końcu się spakowałam, wyjechałam za granicę, zrobiłam certyfikaty językowe i pracowałam jako tłumacz. I nie umiałam ułożyć sobie z nikim życia, aż w końcu dałam sobie spokój. Bycie samej było prostsze, mniej skomplikowane, mniej rozczarowujące. Wróciłam, bo rodzice chorują i nie dają sobie rady sami. Naprawdę, Marcin, przepraszam. Byłam młoda, głupia i nie wiedziałam, co dla mnie dobre.

Nigdy nie przestałem jej kochać

– Ja też przepraszam – powiedziałem, zaskakując tym nawet samego siebie. – Odpuściłem sobie, uniosłem się dumą, nawet nie próbowałem zawalczyć o ten związek, o ciebie. Szybciutko złożyłem papiery do sądu. Bardziej dlatego, że czułem się upokorzony, niż dlatego, że przestałem cię kochać.

Gdy to powiedziałem, zrozumiałem, że to święta prawda. Nigdy nie przestałem kochać tej młodziutkiej dziewczyny, z którą wziąłem kiedyś ślub. Tak samo jak zawsze będę kochać Sabinę, choć wiem, że już jej nie ma i nigdy nie wróci. Ale Iza przede mną siedziała. Była tu. Nie ta sama, bo przecież minęło sporo lat, ale to była ona.

– Szkoda mi tej naszej miłości – westchnęła i czułem, że mówiła szczerze.

Nie chciałem, by Iza znowu zniknęła z mojego świata. Wziąłem ją za dłoń i przyciągnąłem powoli do siebie. Zaskoczyłem ją pocałunkiem, ale nie opierała się. Nie było niezręcznie, tylko dziwnie. Niby znajomo, ale nie do końca. Spojrzeliśmy na siebie…

Pojechaliśmy do mnie. To było fascynujące doświadczenie. Z jednej strony to była przecież ta sama kobieta, którą dobrze znałem, moja dziewczyna, narzeczona, żona. A z drugiej – jakby zupełnie inna osoba, bo dzieliły nas dwie dekady życia na własny rachunek.

Długo w nocy rozmawialiśmy, dzieląc się tym, co nam się w życiu przytrafiło. Mówiliśmy o szczęśliwych chwilach, tych smutnych momentach i dniach pełnych rozpaczy. O tym, że szukaliśmy szczęścia, i czasem je znajdowaliśmy, a czasem zupełnie nas opuszczało. I naraz poczułem, że teraz wszystko jest na właściwym miejscu.

Życie zatoczyło krąg i znowu byłem z Izą

Co ważniejsze, chciałem z nią być. Spróbować jeszcze raz. Teraz, kiedy już oboje widzieliśmy, jak to wszystko jest kruche – życie, marzenie, uczucia – jak łatwo możemy się zagubić i zatracić.

W pracy nikt o nas nie wiedział, rozmawialiśmy ze sobą jak z resztą współpracowników. Za to po godzinach budowaliśmy od nowa to, co kiedyś rozwaliliśmy.

Jak wieżę z klocków – element po elemencie, ostrożnie i uważnie, żeby o niczym nie zapomnieć i nie naruszyć kruchej konstrukcji. Tym razem obydwoje bardzo się staraliśmy. Obydwojgu nam zależało, żeby niczego nie zepsuć. Moi rodzice nie mogli uwierzyć, kiedy im powiedzieliśmy, że znowu jesteśmy z Izą razem.

Chyba nigdy jej nie wybaczyli tego, co zrobiła. Nie mieli jednak wyjścia, musieli zaakceptować mój wybór. Nasz wybór. Jej rodzice zaś przyjęli mnie z otwartymi ramionami. Zawsze dobrze się u nich czułem i wiedziałem, że mnie lubią.

Póki co, nie zamierzamy brać ślubu. Nie zależy nam na symbolach i papierkach. Oboje już wiemy, że nie powstrzymają zdrady, zerwania, że nie stanowią żadnej gwarancji. Pomieszkujemy raz u mnie, raz u niej, raz oddzielnie, by nabrać dystansu. Każde z nas potrzebuje własnej przestrzeni. I jesteśmy na tyle dojrzali, by to zrozumieć i nie tłamsić się nawzajem.

Iza chodzi ze mną na grób Sabiny i wybiera dla niej najładniejsze kwiaty, twierdząc, że jest to winna kobiecie, która dała mi tyle szczęścia, kiedy ona zawiodła. Pogodziliśmy się też z tym, że nie będziemy mieć dzieci. Iza też nigdy się na to nie zdecydowała, a teraz jest już za późno.

Wiemy już, że trzeba szanować czas, który mamy i cieszyć się z każdej chwili, którą możemy spędzić wspólnie. Nikt nie wie, ile ich przed nami. Chciałbym, by były to długie, długie lata, ale żyję tak, jakby każdy dzień mógł być ostatnim. Nie szaleję, nie o to chodzi. Po prostu chcę kochać i niczego nie żałować.

Czytaj także:
„Przyjaciółka za zdradę męża, też odpłaciła się zdradą. Nie dość, że zniszczyła komuś rodzinę, to sama ukręciła na siebie bat”
„Ojciec ze smętnego wdowca, zamienił się w napalonego kobieciarza. Stwierdził, że na starość może sobie poużywać życia”
„W wieku 47 lat, zakochałam się w ulicznym grajku. Chciałam załatwić mu pracę i wskoczyłam do łóżka... jego potencjalnemu szefowi"

Redakcja poleca

REKLAMA