„Moje życie miało sens tylko, kiedy był w nim mąż. Nie potrzebowałam dzieci ani przyjaciół, żyłam tylko dla niego”

Bez męża moje życie nie miało sensu fot. Adobe Stock, Tatyana Gladskih
„Ale już nie poleci ze mną do pięknej Italii, nie roześmieje się, nie przytuli mnie, nie pocałuje, nie powie, że mnie kocha i że jestem najpiękniejszą kobietą na całym świecie… A wszystko to moja wina. Moja! Mając Krzysia, nie musiałam mieć nikogo innego, on jeden mi wystarczał”.
/ 22.06.2022 06:03
Bez męża moje życie nie miało sensu fot. Adobe Stock, Tatyana Gladskih

Nie zapomnę nigdy tego dnia. Najgorszego dnia mojego życia. Do tamtej chwili wszystko układało się całkiem nieźle, a w niektórych kwestiach wręcz wspaniale. I nagle… Koniec.

Nic już nigdy nie będzie takie samo

Nigdy już nie będzie lepiej ani nawet dobrze. Będzie co najwyżej znośnie. Uparłam się, żeby spędzić ten wieczór poza domem. To były imieniny męża, a my od dawna nie mieliśmy okazji gdzieś wyjść razem. Nie byliśmy typem imprezowiczów, woleliśmy spokojniejsze rozrywki. Namówiłam więc Krzysztofa na teatr – podobno świetny spektakl – i kolację z dobrym winem. Krzysiek wolał zostać w domu. Stwierdził, że imieniny to żadne święto, że kojarzą mu się z peerelowskimi imprezkami z wódką i trzema goździkami w celofanie. Nalegałam. Mniejsza o imieniny, po prostu skorzystajmy z możliwości spędzenia tego wieczoru razem. Wreszcie zgrały nam się grafiki, nie mamy nadgodzin, dyżurów, kolega z pracy pilnie nie musiał się zamienić…

– Oj, ty moja urodzona lobbystko… Przekonałabyś diabła, żeby się nawrócił. Poddaję się. Zrobimy tak, jak chcesz – zamknął mnie w ramionach i pocałował w czubek głowy. – Pójdziemy do teatru, a potem zaszalejmy w dobrej restauracji.

Te nasze „szaleństwa” oznaczały maksymalnie 3 kieliszki wina, ale w końcu miałam okazję ubrać się jak człowiek, a nie w służbowy, pielęgniarski kitel. Włożyłam czerwoną sukienkę, która od dnia zakupu wciąż wisiała w szafie. I choć wieczory bywały już chłodne, zdecydowałam się na szpilki. Uwielbiałam je.

Krzysztof westchnął na mój widok

– Wiem, że to nie jest najważniejsze, że liczy się wnętrze, nie wygląd, ale wygrałem los na loterii, żeniąc się z kobietą, która pięknieje z każdym kolejny rokiem… – powiedział, sprawiając, że poczułam się jak czarownica, która znalazła patent na wieczną młodość.

Byliśmy razem od liceum, a on wciąż patrzył na mnie zakochanymi oczami, które odejmowały mi lat, a dodawały urody. Spektakl był rewelacyjny. Po sztuce poszliśmy do włoskiej restauracji na uwielbiane przez Krzyśka owoce morza. Od czasu naszej pierwszej wycieczki do Włoch, mógł się nimi zajadać na okrągło. Siedzieliśmy na zewnątrz, w udekorowanym drobnymi światełkami ogródku, tuż przy płomieniu ogrzewacza, bo naprawdę zrobiło się chłodno, i zajadaliśmy się krewetkami oraz ostrygami. Uczta palce lizać.

– Twoje zdrowie, kochanie – powiedziałam, unosząc kieliszek z winem. – Wiem, że nie lubisz świętować imienin, ale sam przyznaj, że to zupełnie nie przypomina imprezy z czasów PRL-u. No i mam nadzieję, że prezent też ci się spodoba.

– Na dodatek kupiłaś mi prezent? – zrobił wielkie oczy, jakby nie oczekiwał, że coś jeszcze mu się należy.

No, powiedzmy, że to prezent dla nas obojga. Ale trafiła się okazja, której nie mogłam przegapić – wręczyłam mu kopertę, w której znajdowało się potwierdzenie zakupu wycieczki do Włoch.

Sezon już się skończył, ale nigdy nam to nie przeszkadzało, uwielbialiśmy wyjazdy do Italii bez względu na porę. Poza tym chłodniejsza aura oznacza brak tłumu turystów w każdym miejscu, niższe ceny… Po prostu raj.

– Alusia… kochana ty moja... – wzruszył się i ucieszył, co zresztą przewidziałam.

Po 17 latach małżeństwa człowiek zna drugą osobę na wylot. Postanowiliśmy wrócić piechotą. Mimo moich szpilek. Nie mieliśmy daleko. Nasze miasto nie było aż tak wielkie, żeby trzeba się było po nim poruszać taksówkami czy autobusami, zwłaszcza w taki ładny, rześki wieczór.

Mieliśmy fantastyczne humory

Mieliśmy siebie, kochaliśmy się, planowaliśmy kolejny wyjazd do Włoch, gdzie będziemy objadać się pizzą i owocami morza od rana do wieczora. Bardziej szczęśliwi nie mogliśmy być. Zaskoczył nas głośny pisk opon za plecami. Krzysztof obejrzał się, mocniej ściskając moją rękę, i zaraz odepchnął mnie od siebie, tak mocno, że upadłam na betonową kostkę chodnika. A potem usłyszałam uderzenie…

Najbardziej przerażający dźwięk, jaki słyszałam w moim życiu. Krzysztof nie był już blisko mnie. Leżał kilka metrów dalej. Samochód, który w niego uderzył, zatrzymał się na betonowym słupku, oddzielającym ulicę od chodnika. Byłam jak ogłuszona. Dźwięki docierały do mnie jak spod wody. Nie miałam pojęcia, co się dzieje. Ręka mi pulsowała, wiedziałam, że powinna boleć, ale nic nie czułam. Patrzyłam, jak ktoś wysiada z samochodu, podbiega do Krzysztofa, potem podchodzi do mnie, o coś pyta, a ja chcę odpowiedzieć, chcę się ruszyć, być przy mężu… Nie dałam rady, wszystko utonęło w ciemności.

– Ala, Alusia… – głos, który do mnie docierał, wydawał się znajomy, ale nie mogłam go skojarzyć.

Nie mogłam również otworzyć oczu. Powieki były takie potwornie ciężkie… Jeszcze zanim je w końcu uniosłam, po zapachu i dźwiękach domyśliłam się, że jestem w szpitalu. Nade mną pochylała się pielęgniarka, którą znałam z widzenia. Chyba miała na imię Renata. Mówiłyśmy sobie „cześć”, mijając się na korytarzu.

– Ala, ocknęłaś się wreszcie. Jak się czujesz? Zaraz wezwę lekarza. Masz złamaną rękę i lekkie wstrząśnienie mózgu, ale poza tym jest OK.

– Krzyś… – wyszeptałam przez wyschnięte na wiór gardło. – Co z Krzysiem?

Renata pogłaskała mnie delikatnie po ramieniu.

– Odpoczywaj, zaraz przyjdzie do ciebie lekarz.

Kiedy pracujesz w szpitalu tyle lat co ja, wiesz dużo więcej niż zwykły pacjent, wyczuwasz to, czego ci nie mówią. Po minach, spojrzeniach, tonie głosu. Zanim lekarz zdążył się odezwać, od razu zapytałam go o męża. I nie musiał nawet odpowiadać, wyraz jego twarzy był aż nadto wymowny.

– Reanimowaliśmy go ponad godzinę. Najpierw w karetce, potem tu. Wie pani, że zrobiliśmy wszystko, co się tylko dało… U pani złamanie, ale czyste, prawdopodobnie przy upadku podparła się pani ręką i kość promieniowa pękła, a guz na prawej skroni sugeruje, że głowa też zetknęła się z czymś twardym. Bardzo mi przykro z powodu męża. Moje kondolencje.

On mówił, a ja starałam się powstrzymać szloch. Nie wiem czemu, ale nie chciałam płakać przy nim. Dopiero kiedy wyszedł, dosłownie utonęłam we łzach. Opłakiwałam koniec mojego świata, kres szczęścia, śmierć mojej duszy…

– Ala… Alutka… – rozległy się natarczywe głosy koleżanek z oddziału. – Przybiegłyśmy, jak tylko się dowiedziałyśmy. Tak nam przykro, kochana…

Dziewczyny obsiadły mnie i podawały kolejne chusteczki, bo zdążyłam zmoczyć poduszkę i kołdrę. Nic nie mówiły, bo co w takiej sytuacji można powiedzieć, jak pocieszyć? Nie da się.

Ból rozrywał mnie na strzępy

Krzysztof nie żył, już go nie było, nigdy nie wróci. Dopiero co obejmował mnie ramieniem, żeby nie było mi zimno, śmiał się i planował, co zje we Włoszech… Ale już nie poleci ze mną do pięknej Italii, nie roześmieje się, nie przytuli mnie, nie pocałuje, nie powie, że mnie kocha i że jestem najpiękniejszą kobietą na całym świecie… A wszystko to moja wina. Moja! Gdybym nie namawiała go na wyjście, gdybyśmy zostali w domu… Mogłam przecież ugotować kolację i otworzyć wino, które wypilibyśmy w naszym salonie. Mogliśmy obejrzeć film w telewizji, zamiast iść do teatru. Mogliśmy wracać taksówką, ale nie, zachciało mi się spacerów! Mogliśmy… Mogliśmy zrobić tysiące rzeczy, żeby uniknąć wypadku. Bo to był tragiczny w skutkach wypadek, jak dowiedziałam się od policji.

Mężczyzna, który potrącił męża, chciał wyminąć wybiegającego na ulicę psa, i stracił panowanie nad kierownicą. Wjechał na chodnik, którym akurat szliśmy, a potem uderzył w słupek. Wypuścili mnie ze szpitala akurat na pogrzeb męża. Dopiero wtedy, gdy trumna na linach zjeżdżała w dół, zrozumiałam, że to najprawdziwsza, najstraszniejsza prawda, a nie koszmarny sen, z którego w końcu się obudzę. Stało się. Nieodwołalnie. Ostatecznie. Na zawsze. Często stykam się w mojej pracy ze śmiercią, bo nie każdego, kogo przywożą do szpitala, da się uratować. Ale na tę śmierć byłam zupełnie nieprzygotowana. Nie da się przygotować na utratę najbliższej, najukochańszej osoby. Mając Krzysia, nie musiałam mieć dzieci ani nikogo innego, on jeden mi wystarczał. I nagle go zabrakło.

Nawet nie zdążyłam się pożegnać

Ani zaprotestować, nie zgodzić się, by ratował moje życie kosztem swojego. To bolało jeszcze bardziej, jakby nieskończoność cierpienia mogła być jeszcze bardziej nieskończona… Krzysztof odepchnął mnie, przyjmując na siebie cały impet uderzenia samochodu. Musiał wiedzieć, że sam nie zdoła już odskoczyć. Podjął decyzję, która świadczyła o jego bezgranicznej miłości. Uratował mnie, ale… po co?

Każdego dnia myślę, że wolałabym umrzeć tam, na tym chodniku, razem z nim, niż iść przez życie bez niego. Wolałabym nigdy nie otworzyć oczu, niż robić to ze świadomością, że już nigdy go nie zobaczę, nie usłyszę, nie dotknę… W kolejną rocznicę śmierci męża pojechałam do Włoch. Wracałam do miejsc, które wcześniej zwiedzaliśmy i cieszyliśmy się nimi, mogąc wspólnie doświadczać włoskich widoków, smaków i zapachów. Teraz czułam głównie żal. W pojedynkę to nie było to samo. Tamta radość już nigdy nie wróci.

– Poczekaj na mnie, kochany… – szepnęłam, patrząc na morze, na które on tak uwielbiał patrzeć. – Poczekaj na mnie jeszcze trochę…

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA