„Moje wnuki miały 6 i 7 lat. Właściwie się nie znaliśmy, bo całymi dniami nie odrywały wzroku od tabletów...”

mała dziewczynka ze smartfonem fot. Adobe Stock
„Malwiny i Franka nie interesowało NIC oprócz ekranu tabletu i smartfona. Syn tylko wzruszał ramionami, kiedy próbowałam wytłumaczyć mu, że nie można tak wychowywać dzieci. Gdy próbowałam wyciągnąć ich na plac zabaw, Franek stwierdził, że musimy zabrać tablet...”
/ 14.04.2021 09:59
mała dziewczynka ze smartfonem fot. Adobe Stock

– Baabciu, nuuudzęęę się – mój sześcioletni wnuczek jęknął, przerzucając kolejną zamalowaną przez siebie w pośpiechu kartkę, po czym błagalnym tonem poprosił o tablet taty.
– Franiu, znowu? A nie chcesz poukładać klocków z siostrą, dopóki babcia nie skończy przygotowywać obiadu? – zapytałam z nadzieją, że jednak zmieni zdanie.

W odpowiedzi Franek zaczął jęczeć jeszcze bardziej, więc dla świętego spokoju podałam mu tablet, ale w środku aż gotowałam się ze złości. Miałam dość takich weekendów! Z przyjemnością przystałam na prośbę syna i co jakiś czas w weekendy zabierałam wnuki do siebie, żeby on i żona mieli choć chwilę dla siebie, ale nie sądziłam, że opieka nad dzisiejszymi dziećmi jest taka trudna.

Dzieci nie odrywały nosów od ekranów!

Siedmioletniej Malwiny i jej brata nie interesowało nic oprócz tabletu ojca i mojego smartfona, w który wnuczka wgrała jakieś gry. Dzieci mogły bez końca siedzieć i gapić się w migające ekrany, nic nie jedząc, nie myjąc się i nie reagując na moje polecenia. Syn tylko wzruszał ramionami, kiedy próbowałam wytłumaczyć mu, że nie można w ten sposób wychowywać dzieci. Synowa podobno próbowała ograniczyć dzieciom dostęp do mediów, lecz i ona w końcu się poddała, skoro wszyscy rówieśnicy Malwiny i Franka „bawili się” w ten sposób.

Świat oszalał – myślałam, patrząc ze zgrozą na moje wnuki, które traciły wzrok i niszczyły sobie kręgosłupy, gapiąc się w migające urządzenia. Dotąd jedynie żaliłam się znajomym na te dziwaczne czasy, ale dzisiaj trafił mnie szlag, kiedy zapatrzony w ekran Franek odmówił zjedzenia obiadu. Malwina też dziubała schabowego, jakby robiła mi łaskę. Muszę coś z tym zrobić! Tylko co? – zastanawiałam się, sprzątając po wizycie wnuków.

Próbowałam już bawić się z nimi w berka, starego niedźwiedzia, zachęcić je do gier planszowych, rebusów i wspólnego rysowania, ale żaden z moich pomysłów nie przypadł im do gustu. Zamyślona podeszłam do kuchennego okna i… doznałam olśnienia.

– Plac zabaw! – prawie krzyknęłam, patrząc na niszczejącą ze starości piaskownicę położoną między blokami. – Pomożecie mi? – zapytałam podczas kolejnej wizyty wnuki.

W dzieciach odezwały się geny ich taty inżyniera Chodziło mi jedynie o wyszukanie w internecie ceny urządzeń potrzebnych na taki plac, ale ku mojemu zdziwieniu wnuki natychmiast poderwały się z kanapy i zaczęły się ubierać do wyjścia. Choć nie bardzo wiedziałam, po co to robimy, postanowiłam kuć żelazo, póki gorące, i nie zadawać zbędnych pytań.

– Tylko, babciu, weź tablet! – rozkazał Franio.

No jasne! – jęknęłam, ale posłusznie poszłam po tę przeklętą zabawkę. Jak się okazało, mój wnuczek miał całkiem dobry plan. Gdy doszliśmy do piaskownicy, zaczął uważnie rozglądać się dookoła. Z trudem powstrzymałam śmiech na widok jego min. Niczym jego tata inżynier budownictwa chodził, rozglądał się dookoła, wzdychał, kiwał głową, po czym, gdy ustalił już coś sam ze sobą, poprosił o tablet.

– Babciu, miejsca mamy niewiele, ale spróbujemy coś znaleźć – ocenił głosem znawcy.

Dopiero kiedy kliknął w pierwsze z brzegu zdjęcie, jakie pojawiło się w wyszukiwarce, zrozumiałam, że mój sześciolatek szuka urządzeń odpowiednich na tak mały plac. Malwina natychmiast przyłączyła się do brata i po chwili cała nasza trójka siedziała na ławce obok piaskownicy, wyszukując najciekawsze (i zarazem jak najtańsze) huśtawki, bujaki i urządzenia do wspinaczki. W którymś momencie Malwinka zerwała się z miejsca i zaczęła pokazywać nam, gdzie staną poszczególne urządzenia, po chwili wtórował jej Franek.

Nie przestali spierać się o swoje pomysły nawet przy kolacji, a ja z przyjemnością słuchałam ich przekomarzania się, bo po raz pierwszy od dawna oboje zapomnieli o tablecie. Zaaferowani postanowili nawet nie wracać na noc do domu, żeby po niedzielnym śniadaniu jeszcze raz na miejscu zastanowić się nad swoimi pomysłami. Malwinka nawet przygotowała rysunki urządzeń, które moglibyśmy zakupić.

– Tylko skąd weźmiemy na to pieniążki? – zapytała rzeczowo.

No właśnie! Skąd? – zastanawiałam się przez kolejne dni. Zadzwoniłam nawet do spółdzielni, lecz pracownicy działu technicznego zbyli mnie, twierdząc, że mają w tym roku ważniejsze sprawy na głowie od jakiegoś placu zabaw. W urzędzie miasta też odesłano mnie z kwitkiem, wymawiając się brakiem funduszy i wymaganych pozwoleń.

Czułam, że mimo szczerych chęci, zawiodę moje wnuki

I wtedy stał się cud, bo wracając do domu, wpadłam na Janeczkę. Dawną koleżankę z pracy, obecnie już na emeryturze.

– Coś ty taka smutna? – rzuciła.

Śpieszyła się do domu kultury na zajęcia dla seniorów, więc szybko streściłam jej powód moich problemów.

– To wszystko da się zrobić w czynie społecznym! Nie potrzebujesz urzędników ani spółdzielni. Wystarczą sąsiedzi, rodzice dzieci i sponsorzy. Wiem, co mówię, bo my w czynie społecznym postawiliśmy między naszymi blokami zagajnik z ławeczkami, miejscem do gry w bulle i betonowym stołem do ping-ponga. Głowa do góry, dziewczyno! Zadzwoń do mnie wieczorem, to wszystko ci wyjaśnię – uścisnęła mnie serdecznie.

Zrobiłam, jak kazała, czyli następnego dnia po powrocie z pracy obeszłam wszystkich sąsiadów w bloku, proponując wspólne wybudowanie placu zabaw. Wróciłam do domu zmęczona, ale szczęśliwa. Niektórzy tak zapalili się do mojego pomysłu, że obiecali nagłośnić temat wśród mieszkańców pozostałych pięciu bloków na naszym osiedlu, inni oferowali transport, a przemiły pan Staszek z klatki obok obiecał porozmawiać z pewnym producentem huśtawek. Niemal wszyscy podpisaliśmy pismo do spółdzielni z prośbą o wyrażenie zgody na budowę.

Mój syn przygotował szczegółowy kosztorys wraz z zakresem robót i czasem trwania prac. Obiecał też pomóc w rozmowach ze sponsorami i załatwić formalności z nadzorem budowlanym – bez tego nie było mowy o stworzeniu jakiegokolwiek miejsca dla dzieci.

To niesamowite, jak wiele osób się w to włączyło

Dzięki poparciu spółdzielni bez trudu dostaliśmy zgodę od miasta na zabudowę terenu. I tak po miesiącu od rozmowy z wnukami na ławeczce przed moim blokiem ruszyliśmy z robotą. Jedni skopali teren dookoła piaskownicy, inni załatwili ogrodzenie, jeszcze inni przygotowali rabaty kwietne, które miały otoczyć plac, żeby nieco wygłuszyć dochodzące stamtąd hałasy. Syn w towarzystwie dwóch ojców rozebrał piaskownicę, żeby w jej miejsce postawić nową, bezpieczną, z wymienionym piachem. Pan Staszek zamontował huśtawki i urządzenia do wspinaczki. Ktoś przyniósł bujaki ze zlikwidowanego placu, ktoś inny załatwił z miejskiego magazynu ławki, wymagające odnowienia i odrobiny pomysłowości.

Wszyscy przez dwa miesiące pracowaliśmy w pocie czoła, coraz lepiej się przy tym poznając. Na budowie zawiązała się niejedna międzypokoleniowa przyjaźń, więc kiedy po akceptacji nadzoru budowlanego zorganizowaliśmy uroczyste otwarcie, zabawa trwała od sobotniego popołudnia do niedzielnego poranka.

Cieszyło mnie wszystko, co działo się przez te dwa miesiące, ale największą radość czułam, patrząc na moje wnuki. Malwinka i Franek bardzo się przejęli budową. Puchli z dumy, widząc, jak spełnia się nasz wspólny projekt. Tak bardzo czuli się za niego odpowiedzialni, że ani razu, w trakcie pobytu u mnie, nie sięgnęli po tablet. Gdy ze względu na bezpieczeństwo nie mogłam zabrać ich na budowę, dzwonili do mnie, oczekując relacji i nagrań z każdego etapu pracy.

Potem stale już kręcili się koło mnie, sprawdzając, czy wszystko przebiega zgodnie z ich koncepcją. Liczyło się tylko to, co dzieje się na budowie, i coraz częściej, ku mojemu zadowoleniu, nowi przyjaciele.

– Oczom nie wierzę! – żartowała synowa, widząc, jak jej dzieci biegają z osiedlowymi znajomymi albo bawią się z nimi w chowanego. Ja też nie mogłam uwierzyć, że tak bardzo zmieniły się nasze relacje.
– Myślisz, babciu, że możemy jeszcze coś zrobić razem? – zapytała mnie wnuczka, gdy któregoś dnia wracaliśmy z gotowego już placu zabaw.
– Myślę, że wszystko, co tylko zapragniemy – uśmiechnęłam się.
– Polecieć w kosmos! – wykrzyknął podekscytowany Franuś.
– To na pewno, ale kiedy trochę podrośniecie – uśmiechnęłam się.
– To może teraz zrobimy z dziećmi z osiedla karmniki dla ptaków i rozwiesimy je w parku? Pan Staszek mówił, że kiedyś było w nim mnóstwo ptaków, ale odleciały po wycince drzew – mówiła przejęta Malwinka.
– Skoro tak twierdzi pan Staszek… – zawahałam się na wspomnienie uczynnego sąsiada, który ostatnio zaoferował mi pomoc przy drobnych, domowych naprawach. – To zrobimy. Musimy tylko skrzyknąć wszystkie dzieci z osiedla i ich rodziców.
– I dziadków też musimy! – roześmiał się Franek.
– I takie babcie jak ty, babciu! – dodała Malwinka.

Czytaj więcej prawdziwych historii:
Nad naszą rodziną ciążyła klątwa. Wszystkie kobiety wcześnie zostawały matkami. I to samotnymi
Moja żona miała obsesję na punkcie porządku. Potrafiła wstać o 4 i myć podłogi
Mój 18-letni syn zmarnował sobie życie. Miał zostać adwokatem, a zrobił dziecko prostej dziewczynie

Redakcja poleca

REKLAMA