„Moje wesele zamieniło się w popijawę w wiejskiej spelunie. Zalana łzami patrzyłam, jak obcy ludzie wyżerają nasze jedzenie”

Załamana panna młoda fot. Adobe Stock, wavebreak3
„Na nasz widok zaczęły się ryki i spontaniczne toasty. Ledwo się przebiliśmy do naszej sali, odgrodzonej od tej imprezy symboliczną zasłonką. Wszystko przez nią jednak było słychać… I orkiestrę, i wrzaski, i pijackie śpiewy. Miałam wrażenie, że uczestniczę w jakimś koszmarze”.
/ 04.08.2022 12:30
Załamana panna młoda fot. Adobe Stock, wavebreak3

Prawie wszystko było już załatwione – sprawy kościelne, urzędowe, nawet suknię ślubną miałam już wybraną. Zostało jeszcze tylko wynajęcie jakiegoś fajnego lokalu na wesele i można było drukować zaproszenia.

Tę restaurację poleciła mi koleżanka i nie mogę mieć do niej żadnych pretensji, bo jej wesele było naprawę super. Stół biesiadny w jednej pięknie przystrojonej sali, tańce w drugiej i zabawa do białego rana. Wiem, bo kiedy szukałam lokalu, pożyczyła mi płytę z nagraniem ze swojego ślubu i mogłam się przekonać, że było wprost idealnie.

Dlaczego więc u mnie wszystko zawiodło?

Pech chciał, że akurat w tym samym dniu co mój ślub w naszym mieście odbywał się Festiwal Kuchni Regionalnej, zorganizowany przez radę miejską. Było o nim wiadomo już od dawna, ale restaurator najwyraźniej przespał tę informację i obudził się po fakcie, czyli po podpisaniu ze mną umowy.

A taki festiwal oznacza wysoki zarobek, bo wszyscy wtedy biegają po mieście od lokalu do lokalu, jedzą i piją przy wtórze kapel, które gromadnie zjeżdżają na występy. Słyszałam, że niektóre knajpy potrafią zarobić w ten jeden wieczór tyle co przez cały kwartalny!

No i nasz restaurator pewnie wściekły myślał, myślał, aż wymyślił! Uznał, że wynajem sali na wesele to nie wynajem całego lokalu, chociaż do tej pory tak właśnie było to praktykowane i…
Ustawił nam podium na orkiestrę i mikroskopijny parkiet w tej samej sali, gdzie stały stoły!

Oczywiście o tej „drobnej” zmianie nie powiedział nam ani słowa, nawet, gdy dzień wcześniej pojechaliśmy z Bartkiem sprawdzić, czy wszystko jest zapięte na ostatni guzik. Facet się nawet nie zająknął, że przy barze, w sąsiedniej sali będzie grała orkiestra, ale bynajmniej nie nasza!

Kiedy po ceremonii w kościele podjechaliśmy pod dom weselny, trochę mnie zdziwiło, że tłum gości jest jakby większy i widzę w nim jakieś nieznajome twarze. Mama z ojcem i teściowie stali bladzi na progu, trzymając jednak dzielnie chleb z solą, którym się wita nowożeńców.

Co chwilę ktoś ich potrącał, wychodząc z restauracji, z której w dodatku dochodziły dźwięki ludowej kapeli. Na pewno nie był to zespół, który zamówiłam dla nas. Nieprzytomni ze zdumienia przyjęliśmy z Bartkiem błogosławieństwo od rodziców, po czym weszliśmy do środka.

A tam... Sodoma i Gomora!

Podpite towarzystwo już o szóstej po południu śpiewa i wrzeszczy. Na nasz widok zaczęły się ryki i spontaniczne toasty. Ledwo się przebiliśmy do naszej sali, odgrodzonej od tej imprezy symboliczną zasłonką. Wszystko przez nią jednak było słychać… I orkiestrę, i wrzaski, i pijackie śpiewy. Miałam wrażenie, że uczestniczę w jakimś koszmarze, z którego na pewno zaraz się obudzę!

Miało być przecież wykwintnie i idealnie! Koledzy ze szkoły muzycznej Bartka mieli grać lekkie jazzowe standardy. Goście konwersować w kulturalny sposób, a nie przekrzykiwać pijanych imprezowiczów.

Weselne mowy? Odbyły się przy wtórze głupawych komentarzy z drugiej sali… Czułam się, jakbym urządziła wesele w dworcowej spelunie! A kiedy nasi goście zaczęli tańczyć i wychodzić na dwór, aby się przewietrzyć, towarzystwa od razu spontanicznie się przemieszały!

I nagle moje wesele stało się Festiwalem Kuchni Regionalnej w całej krasie! Rąk mi brakowało, żeby wywalać obcych ludzi od mojego stołu, pożerających przysmaki przeznaczone dla moich gości.

Teść nie wytrzymał. Zadzwonił po policję!

„To się nie dzieje naprawdę! Jestem panną młodą, przeżywam najpiękniejszy dzień w życiu!” – powtarzałam sobie patrząc z przerażeniem, jak jakiś pijany gość festiwalu usiłuje wyrwać trąbkę Norbertowi i sam na niej grać.

– Niech pan coś zrobi! – krzyknął w końcu mój ojciec do restauratora.

Ale on sam był przerażony tym, że wszystko wymknęło się spod kontroli. Po chwili zrejterował i zobaczyliśmy tylko tylne światła jego samochodu, a obsłudze było już wszystko jedno.

– Nie jesteśmy ochroniarzami! – twierdzili kelnerzy, gdy pijani festiwalowicze dobierali się do naszych porcji, a jeden z nich zanieczyścił parkiet twierdząc, że jazz działa na niego... wymiotnie.

Personel został zmuszony do zamknięcia knajpy i wreszcie mogło się odbyć krojenie weselnego tortu. Ale atmosfera była zważona. Właściciel ukrywał się potem przed nami przez dwa miesiące.

Nie odbierał telefonu, a gdy przychodziliśmy do lokalu, wybiegał tylnym wejściem. W końcu znudziła nam się ta ciuciubabka i złożyliśmy z Bartkiem pozew w sądzie. Ale nawet jeśli dostaniemy zadośćuczynienie, to nikt nam już nie zwróci tego wyjątkowego weselnego wieczoru i naszych marzeń.

Czytaj także:„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

 

Redakcja poleca

REKLAMA