„Moje wesele było pokazem kiczu i obciachu. Sprośne zabawy i obsceniczne komentarze to jedyne co zapamiętam z tego dnia”

zmartwiona panna młoda fot. Getty Images, Wavebreakmedia Ltd
„Po chwili przerwy w konkursach, odśpiewaniu ludowych przyśpiewek o dzieweczce, góralach i tym podobnych stałych motywach, wodzirej zaproponował wyścig… po bieliznę kelnerek. Zrobiło mi się słabo, myślałam, że zaraz stracę przytomność z nerwów. Wydawało mi się, że się przesłyszałam”.
/ 27.11.2023 10:30
zmartwiona panna młoda fot. Getty Images, Wavebreakmedia Ltd

Chcieliśmy wziąć ślub w gronie najbliższych osób. Nie planowaliśmy wesela, jedynie rodzinne przyjęcie. Inne wyobrażenie na ten temat mieli nasi rodzice, których marzeniem była huczna balanga. Własne wesele będę wspominała jak koszmar, coś o czym najchętniej bym zapomniała.

Dla dzieci zrobią wszystko

Obydwoje z Kubą jesteśmy jedynakami, więc gdy tylko nasi rodzice usłyszeli o zaręczynach, od razu wyrazili swoje zdanie na temat organizacji wesela. Pochodzimy z małych miejscowości, w których hołduje zasada „zastaw się, a postaw się”. Wesele musiało być na bogato, z długą listą gości, a ja powinnam mieć sukienkę wyglądająca jak tort bezowy.

– Córuś, ja na twoim ślubie nie będę oszczędzał! – mówił mój tata. – Ja odkładałem na ten dzień całymi latami, więc ty się o nic nie martw. Zabieraj mamę i jedź do pani Halinki szyć suknię!

Pani Halinka była dobrą krawcową, jednak jej wiedza na temat mody zatrzymała się w latach 80. ubiegłego wieku. Od razu sprzeciwiłam się temu pomysłowi.

– Żeby tradycji stało się zadość, my zajmiemy się alkoholem. Wódeczkę się kupi, a u Stasia zamówimy bimberek. Jak się bawić, to się bawić! – powiedział mój przyszły teść.

W czasie tego spotkania zapoznawczego patrzyliśmy na siebie z Kubą i wiedzieliśmy, że nici z naszego skromnego planu. Rodzice nie dopuszczali nas do głosu. Nasze matki ustalały już wystrój sali, niemal od razu zamawiały dekoracje z balonów i wiązanki w odcieniach różu i złota.

– Mamo, ale ja chciałabym coś stonowanego! Myślałam o zieleni i beżu. Bardzo podobają mi się wianki z gipsówki – starałam się przemówić jej do rozsądku.

– Martusiu, gipsówkę to się do wiązanek pogrzebowych dodaje. My tu nową drogę życia będziemy świętować, a ty wyskakujesz z takim pomysłem. – powiedziała mama Kuby.

Moja mama jej przytaknęła. Poddałam się, bo byłam przekonana, że przez te kilka miesięcy, które zostały do ślubu, zdążę je przekonać do własnej koncepcji.

Nie chcę żadnego grajka!

Kolejną sporną kwestią był wybór muzyki na wesele. Razem z Kubą chcieliśmy poprosić naszego znajomego didżeja, by zajął się oprawą muzyczną. Mieliśmy przygotowaną już playlistę z ulubionymi utworami. Przeważały na niej oczywiście kawałki naszych ulubionych zespołów i największe hity z list przebojów z ostatnich lat.

Gdy mój tata dowiedział się, że jeszcze nie jesteśmy dogadani konkretnie ze znajomym, od razu wypalił ze swoją propozycją.

– Kochanie, nie będzie żadnego dyskdżokeja. To musi być orkiestra z prawdziwego zdarzenia! – był niemal czerwony ze złości. – Ja pogadam z Mirkiem, on tu zna w okolicy taki jeden zespół. A ten lider to umie też zabawić gości. Wszystko załatwię.

Odpuściliśmy po raz kolejny. Wymusiłam jedynie na ojcu obietnicę, że na salę weselną zakaz wstępu ma ktokolwiek z akordeonem. Miał mi też przysiąc, że frontman kapeli nie wymyśli głupich zabaw. Gdybym wtedy wiedziała, co wydarzy się na moim weselu, bez zastanowienia bym je odwołała i pojechała z Kubą do najbliższego stanu cywilnego i tam wzięła ślub.

Myślałam, że to zły sen

Wreszcie nadszedł ten dzień. Uroczystość w kościele była piękna i wzruszająca. Cieszyłam się, że przysięgałam ukochanemu mężczyźnie miłość i wierność do grobowej deski. Przed ołtarzem byłam najszczęśliwszą kobietą na świecie. Nie mogłam się doczekać, kiedy wreszcie znajdziemy się na sali weselne weselnej i będziemy z najbliższymi celebrować naszą radość.

Moje dobre samopoczucie nie trwało jednak długo. Po wejściu na salę zalała mnie różowo–fioletowa fala kwiatów, ozdobiona złotymi wstęgami i szafirowymi koralikami. Na stołach zagościła zastawa ze zdobieniami, wszystko to było całkowicie nie w naszym guście. Żeby dopełnić kiczowatego obrazu „ozdób” przygotowanych przez nasze mamy, muszę wspomnieć także o dwóch plastikowych łabędziach stojących na stole pary młodej…

Musiałam przełknąć tę pigułkę, bo w ferworze przygotowań ślubnych całkowicie zapomniałam, że nasze rodzicielki zobowiązały się do przygotowania sali, a mnie wypadło z głowy, by ukrócić ich zapędy. Nieco zmieszana zasiadłam na tronie młodej mężatki, ledwo dołączył do mnie mój świeżo upieczony mąż, gdy na pełen regulator z głośnika wydarł się pan Kazimierz, lider zespołu weselnego „Orły i Sokoły”.

– Szanowni państwo, zanim usiądziecie zachęcam do wzięcia kieliszeczków w dłoń i poproszenie młodych o osłodzenie wódeczki!

Wszyscy goście posłuchali jego słów i za chwile rozbrzmiało „gorzko, gorzko”. Nie miało to końca, bo od razu zaczęły się kolejne przyśpiewki związane z naszymi pocałunkami. Posłałam mojemu ojcu pierwsze gniewne spojrzenie, bo obiecał mi, że dopilnuje, by te obciachowe pioseneczki nie gościły na naszym weselu. Tatuś uśmiechnął się do mnie i wysłał całusa.

Było coraz gorzej

Ledwo zjedliśmy rosół i przegryźliśmy schabowego, gdy naczelny Orzeł wezwał nas na parkiet. Zatańczyliśmy nasz pierwszy taniec do naszej ulubionej piosenki. Wkrótce na parkiet ruszyli goście, a orkiestra grała na całego.

Oczywiście na palcach jednej ręki można policzyć utwory, które wybraliśmy osobiście. Przeważający repertuar kapeli stanowiły hity lat 60. i 70.  – zapewne z czasów, które członkowie zespołu pamiętali najlepiej. Wobec tego nasi goście najpierw odbywali podróż parostatkiem w piękny rejs, by za chwilę przesiąść się w pociąg jadący z daleka. Hity naszych dziadków i rodziców przerywane były discopolowymi melodiami na jedną nutę.

Razem z Kubą patrzyliśmy w kierunku stolika naszych najbliższych znajomych, którzy nie potrafili odnaleźć się na naszym weselu. Ze zdziwieniem patrzyli na wujków i ciocie przyjmujące dziwne pozy taneczne, nie myślących o tym, że zaraz wylądują na oddziale ortopedycznym w szpitalu miejskim.

Nie muzyka była jednak najgorsza, tylko panel rozrywkowy, który pan Kazimierz rozpoczął w momencie, gdy na sali unosiły się już mocne opary alkoholu.

– Drodzy goście, zapraszam na parkiet cztery chętne panie i czterech równie napalonych panów. Mam dla Was przygotowany niesamowity konkurs. – mówił rozbawiony pan Kazimierz.

Na parkiet wyskoczyli oczywiście wąsaci wujkowie, którzy rzucili się w kierunku naszych przyjaciółek, by wyciągnąć je na środek. Mimo oporów nie miały siły, by oprzeć się rozbawionym starszym panom.

– Przygotowałem dla państwa zabawę w linijkę, a nagrodą będzie stojąca przy drzwiach buteleczka wody ognistej – roześmiał się domorosły wodzirej.

Atrakcja polegała na układaniu szlaku z ubrań, a czyja część garderoby dotknie butelki – ta osoba wygrywa. Panowie od razu rzucili się do rozbierania, więc naszym oczom ukazały się owłosione klaty i brzuchy piwne. Dziewczyny zakończyły swój udział na zdjęciu butów, bo na więcej negliżu nie pozwoliła im godność. Natomiast gdy wujkowie zostali w samych majtkach, myślałam, że spalę się ze wstydu. Nie zapomnę tego nigdy, będzie mi się to śnić po nocach.

Zwycięzcą konkursu został ojciec chrzestny Kuby, wujek Henio, którego małżonka wyprowadziła do toalety, wraz z wygraną wódką. Widocznie prezentacja jego bielizny ponad setce gości również jej nie przypadła do gustu.

Tego było zbyt wiele

Kolejną zabawą wymyśloną przez pana Kazika było celowanie do bramki. W pierwszym momencie pomyślałam, że może nie będzie tak tragicznie, w końcu na sali było wielu kibiców piłkarskich. Miałam nadzieję, że będzie to jakiś konkurs z wiedzy o zespołach lub piłkarzach. I tym razem instynkt mnie zawiódł.

– Kochani, teraz do zabawy zapraszam cztery pary. – mrugnął okiem w naszym kierunku i zbliżył się do stolika naszych znajomych. Zapewne gdyby tylko mogli, zapadliby się wtedy pod ziemię.

Ale stało się, zostali siłą zmuszeni do stanięcia w dwóch rzędach. Dziewczyny musiały mieć szeroko rozstawione nogi, natomiast chłopaki mieli przymocować do pasków od spodni sznurki z ciężarkami. Ich zadaniem było przepchnięcie owym narzędziem pudełka ustawionego między nogami.

Na chwilę zapadła konsternacja, ale chcąc dopasować się do poziomu wesela, uczestnicy po chwili rozpoczęli wyścig. Ruchy biodrami wykonywane przez uczestników były co najmniej dwuznaczne, więc u znacznej grupy gości wywoływały nieprzyzwoite komentarze.

– Dawaj, dawaj, mocniej. Nie umiesz pchać? Co z Ciebie za facet? – krzyczał z końca sali pan Stefan, przyjaciel mojego ojca

Widziałam jak w Kubie wzbiera złość, a krew uderza mu do głowy. Na szczęście szybko wyłoniona została „najlepiej posuwająca para” i konkurs się zakończył. Miałam nadzieję, że tym razem to koniec zabaw i atrakcji przewidzianych przez pana Kazimierza. Ponownie się myliłam. Poczułam się, jakby była uczestnikiem słabego żartu, a nie własnego wesela.

To przelało czarę goryczy

Po chwili przerwy w konkursach, odśpiewaniu ludowych przyśpiewek o dzieweczce, góralach i tym podobnych stałych motywach, lider Orłów zaproponował wyścig… po bieliznę kelnerek.

Zrobiło mi się słabo, myślałam, że zaraz stracę przytomność z nerwów. Wydawało mi się, że się przesłyszałam. Reakcja Kuby uświadomiła mi, że to rzeczywiście miało miejsce.

– Dosyć tych żenujących zabaw. Mamy tego dość. To jest nasze wesele i nie pozwolimy, żebyśmy stali się pośmiewiskiem – mój mąż trząsł się z nerwów, a jego twarz była czerwona jak burak. – Proszę panów, żebyście spakowali swoje instrumenty i jak najszybciej opuścili imprezę!

Rzuciłam się Kubie na szyję. Patrzyłam jak obrażone „Orły i Sokoływ pośpiechu zbierają wszystkie swoje rzeczy i jak niepyszni wychodzą bocznymi drzwiami. To był najlepszy moment naszego wesela.

Mój ojciec był niepocieszony i próbował załagodzić sytuację z Kazimierzem, ale ja absolutnie nie żałowałam tego, co się stało. Jak wiadomo, na weselu nie może zabraknąć muzyki, więc Radek, nasz przyjaciel z pracy, od razu odpalił muzykę z laptopa i wreszcie mogliśmy spędzić wymarzony wieczór z naszą muzyką.

Kuzynostwo i znajomi odetchnęli z ulgą, słychać było kamienie spadające z ich serc. Impreza rozkręciła się na nowo. My poczuliśmy się spokojniejsi i zaczęliśmy cieszyć się tym dniem. Niepocieszeni byli jedynie starsi uczestnicy wesela, ale w końcu to było nasze święto.

Żeby jednak nie było tak kolorowo, chwilę przed północą na salę wjechał tłusty, pieczony świniak.

– Córeczko, synku, to prezent ślubny od pana Mareczka ze sklepu mięsnego. Oby Wam się dobrze i dostatnio żyło – powiedział ojciec Kuby.

Nie spodziewałam się takiego prezentu na nową drogę życia. Zamiast tego podarku wolałabym tylko dobre słowo. Była to jednak wisienka na torcie naszego wesela, które na pewno zostanie przez nas zapamiętane do końca życia jako abstrakcyjne wydarzenie totalnie w złym guście. Podziękuję za to moim rodzicom i teściom. Strach pomyśleć, jakie zdanie będą mieli o nas nasi znajomi…

Czytaj także:
„Uwiodłem dziewczynę mojego syna. Kiedy patrzyłem na jej jędrne, młode ciało, nie mogłem się opanować”
„Dzieci w szkole, mąż w pracy, kochanek w garażu. Przez 30 lat mój plan działał idealnie. Do czasu, aż się zakochałam”
„Miałem wiele kochanek, ale w tej się zakochałem. Tylko że ona miała tajemnicę, przez którą nie mogliśmy być razem”

Redakcja poleca

REKLAMA