Moje przyjaciółki ostatnio potrafią gadać tylko i wyłącznie o wnukach, jakby innych pasji już nie miały. Podczas naszych comiesięcznych spotkań to w zasadzie jedyny temat, na którym potrafią się dłużej skupić. Ba, mogą go ciągnąć w nieskończoność.
Jak to się dzieje, że wciąż jare babeczki tak tracą głowę dla wnuków?
Kolejno podtykają mi pod nos swoje telefony i pokazują fotki „słodkich dziubasków”. Dalej następują peany na cześć ich genialności. Jeden umie wepchnąć sobie do buzi duży palec od nogi, a drugi przekręcić się z brzuszka na plecy… Nie potrafiłam wykrzesać z siebie należytego entuzjazmu i szczerze cmokać z zachwytu, więc starałam się chociaż nie afiszować ze znudzeniem i ironią.
No co poradzę, że nie zaglądam w każdy mijany wózek, nie rzucam się na każde widziane niemowlę, nie pali mi się do obściskiwania bachorków, całowania ich, ćwierkania i ślinienia się nad nimi jak nad czymś do jedzenia. A właśnie tak zachowują się ostatnio moje kumpelki. W efekcie jedne podejrzewają u mnie deficyty emocjonalne, a inne uważają, iż w głębi duszy brakuje mi wnucząt i tym swoim ostentacyjnym chłodem tylko maskuję tęsknotę. Bezskutecznie usiłuję wyprowadzić je z błędu, powtarzając, że nie lubię małych dzieci i nigdy nie lubiłam.
– Tak mówisz, bo nie masz swoich.
Fakt, nie miałam, ale wcale się o nich nie upominałam. Zostawiałam w tej kwestii całkowicie wolną rękę moim synom, zaznaczając przy tym, aby nie liczyli na moją pomoc w wychowywaniu latorośli.
– Zmienisz zdanie – prorokowały chórem – jak już zostaniesz babcią.
– Nie sądzę. Zmienimy temat?
Zmieniły. Na kulinaria. Dokładniej na marchwianki, bezglutenowe ciasta, ekologiczne przeciery z owoców…
– Miło was było widzieć, kochane – podniosłam się z miejsca – ale na mnie już czas, mam umówionego fryzjera. A potem idę do kina. Na film dla dorosłych – dodałam złośliwie.
Obawiam się, że nawet moje własne wnuki będą dla mnie jak obce dzieci
Nazajutrz rano rozkoszowałam się porankiem młodej emerytki. Celebrowałam picie kawy, kiedy zadzwonił telefon.
– Pani Wiesiu, w pani ostatnia moja nadzieja! – usłyszałam zrozpaczony głos Moniki, córki mojej przyjaciółki.
– Co się stało, Monisiu?
– Mama złamała nogę, muszę do niej jechać, a nie mam z kim zostawić dziecka. Kacper służbowo do Londynu poleciał – jednym tchem zrelacjonowała sytuację. – Tylko pani mi została!
– Ja? – zdumiałam się. – Nie znam nikogo, kto specjalizowałby się w opiece nad dziećmi… – odpowiedziałam.
– Nie powierzyłabym Filipka nikomu obcemu. Tylko do pani mam zaufanie. Proszę, to jedynie trzy dni! – zajęczała. – Pojadę i przywiozę panią. Ale nie chcę brać dziecka w tak męczącą podróż.
– No jasne. Ale ja? Monia, ja się nie znam na dzieciach…
– Pani zna się na wszystkim! – usłyszałam przymilną odpowiedź. – A ja już przygotowałam, co potrzeba, jedzenie, ubranka, zabawki…
Zamyśliłam się. Wiele zawdzięczałam mojej przyjaciółce, bardzo mi pomogła po śmierci męża. Monikę lubiłam, a jej dziecko zdarzało mi się trzymać na rękach, no ale wtedy byli obecni rodzice oraz babcia, którym w każdej chwili mogłam ów skarb oddać.
Ale zostać sama z rocznym dzieckiem przez trzy dni? Cudzym dzieckiem? Odpowiedzialność i strach większe niż przy własnym. Z drugiej strony sytuacja rzeczywiście była podbramkowa. Monia nie miała tutaj żadnej rodziny.
– Boję się – wyznałam. – Nie mam doświadczenia z małymi dziećmi.
– Jak to? – zdziwiła się. – Przecież wychowała pani dwójkę!
– Czas przeszły. Teraz to już mocno dorośli ludzie, chłopy jak dęby. Niemowlakami byli wieki temu, zdążyłam wszystko zapomnieć. A zanim się pierwszy z chłopców urodził, bałam się, że będę wyrodną matką i moją niechęcią do dzieci jakoś go skrzywdzę, spaczę, że nie będę umiała go pokochać.
– Ale przecież synowie panią uwielbiają! – znowu mi się podlizała.
– Bo natura mi pomogła i z automatu włączył mi się instynkt macierzyński. Własne to własne, a cudze to cudze. Nawet wnuki, obawiam się, będą dla mnie obce. Dlatego przepraszam, ale…
– Da pani radę! – przerwała mi. Jej wiara we mnie musiała być podszyta desperacją. – To jak? Mogę z Filipem po panią przyjechać? Byłabym za godzinkę. Po południu chcę wyjechać do mamy. Nie brała pod uwagę odmowy.
– Przyjeżdżaj… – poddałam się.
Przedpołudnie zleciało mi na zapamiętywaniu licznych zaleceń, wskazówek oraz rad dotyczących opieki nad małym, których nie szczędziła mi rozgorączkowana Monia. Pokazywała rzędy słoiczków z jedzeniem, szereg buteleczek, kremy, stosy pieluszek i ubranek. Poczułam się zmęczona, choć mały jeszcze spał.
Na samą myśl, że się obudzi i zacznie rozrabiać, oblał mnie zimny pot
Wolałam, żeby Monia nie była świadkiem tego momentu, więc pospiesznie zapewniłam ją, że wszystko już pamiętam.
– Jedź. W razie czego zadzwonię – obiecałam. – Uważaj po drodze, pozdrów mamę i wracajcie bezpiecznie, niekoniecznie jak najszybciej.
Pojechała, a ja zostałam sama z dzieckiem. Wykorzystałam ten spokój przed burzą, by podgrzać słoiczek z jedzeniem. Jak się obudzi, będzie pewnie głodny, więc nie zaszkodzi zapchać mu czymś paszczy. Stałam właśnie przy podgrzewaczu, kiedy usłyszałam stłumiony dźwięk. Obróciłam się i zobaczyłam wlepione w siebie zaciekawione oczka. Wyciągnęłam chłopca z łóżeczka. Gadał coś po swojemu, a rączkami usiłował złapać mnie za nos. Możliwe, że komunikował mi, iż trzeba go przewinąć.
Postępując zgodnie z instrukcją Moni, udało mi się bezawaryjnie zmienić pieluchę, a potem usadziłam małego do karmienia. Pierwsze łyżeczki zjadł ochoczo, dalej zaczęły się schody. Filip podbijał mi rękę z łyżeczką, tak że jej zawartość lądowała wszędzie, tylko nie w jego buzi. Uznał to za wspaniałą zabawę, bo zaśmiewał się rozkosznie. Dopiero kiedy sama zaczęłam szeroko otwierać usta, on począł mnie naśladować i w ten sposób prawie cała zupka została zjedzona. W nagrodę ponosiłam go na rękach, pokazując mu różne przedmioty.
Najbardziej spodobała mu się szyba w oknie. Przylgnął do niej buzią jak glonojad. Trochę się obawiałam, czy lizanie szyby mu nie zaszkodzi, ale próby oderwania go od tego fascynującego zajęcia kończyły się głośnym protestem. Dopiero po kwadransie dał się włożyć na do łóżeczka. Zrobiłam mu telefonem zdjęcie i wysłałam do Moni, żeby się nie denerwowała. „Wszystko okej”, napisałam.
Nadal nie lubię małych dzieci. No ale Filipek jest przecież wyjątkowy…
Wieczorem byłam tak zmęczona opieką nad małym, że gdy tylko go umyłam i nakarmiłam, padłam jak nieżywa. Niby nic takiego nie robiłam, ale to ciągłe noszenie, schylanie się, ganianie za raczkującym malcem dało mi w kość. Gdy otworzyłam oczy, pierwsze, co zobaczyłam, to parę wlepionych we mnie ufnych ślepków. Filip przyglądał mi się badawczo, ale chyba z sympatią, bo nie płakał. Zrobiło mi się miękko na sercu. Uśmiechnęłam się do glonojadka i wyciągnęłam ręce.
– Chodź do cioci-babci. Przewiniemy cię, nakarmimy i będziemy się bawić – zapowiedziałam, co zostało przyjęte akceptującym gulgotaniem.
Zabawa polegająca na rozwalaniu budowanej przeze mnie wieży z klocków bardzo przypadła Filipowi do gustu. Gaworzył przy niej z przejęciem i zaśmiewał się w głos. Radosne dziecko. Spodobał mu się też spacer, choć głównie wisiał głową poza wózkiem, obserwując kręcące się kółka. Dzień mijał błyskawicznie. Ubieranie, przebieranie, karmienie, przewijanie… Ani się spostrzegłam, kiedy nadszedł wieczór. Bunt zaczął się przy kąpieli. Filip wył rozpaczliwie i wił się jak piskorz.
Obawiałam się, że w końcu wyślizgnie mi się z rąk. Poprzestałam jedynie na opłukaniu smarkacza. Kąpiel zmęczyła nas oboje tak bardzo, że usnęliśmy migiem. Obudziło mnie przybycie Moni i stukot kuli, o którą opierała się moja przyjaciółka. Obie się martwiły, jak sobie radzę, więc przyjechały wcześniej, niż planowały. Ziewając, zdałam im relację z opieki nad małym i nie omieszkałam go przy okazji pochwalić. Sądziłam, że będzie gorzej. Humor mi dopisywał, bo wiedziałam, że mój dyżur dobiegł końca i oboje przetrwaliśmy. Brawo ja.
Kiedy spotkałam się z przyjaciółkami, buzia mi się nie zamykała, bo… opowiadałam o tym, jak zajmowałam się Filipem. Żadna mi nie przerywała, a ja, zaaferowana opowieścią, nie od razu zauważyłam ich porozumiewawcze spojrzenia i uśmiechy. Gdy zamilkłam, by zaczerpnąć tchu, wybuchnęły śmiechem.
– I ty mówisz, że nie lubisz małych dzieci? Wiedziałyśmy, że tak będzie!
– Nie lubię! Ale Filip jest wyjątkowy… – odparłam z godnością.
Dzisiaj mały ma już trzy lata i wciąż chętnie się razem się bawimy…
Czytaj także:
Teść wystawił na stół wódkę. Byłem zgorszony, że planuje pić przy 3-latku
Edyta płacze, że rozwiodłam ją z mężem. A ja tylko zgodziłam się być jej świadkiem w sądzie
Były mąż zabawiał się z kochanką, a ja wypruwałam sobie żyły, by utrzymać synów