„Moje pierwsze zagraniczne wakacje okazały się porażką. Czułam się jak idiotka, bo nie rozumiałam, co inni do mnie mówią”

para na wakacjach fot. Adobe Stock, goodluz
„Nie odchodziliśmy od autokaru dalej niż na trzysta metrów, bo jak zapędziliśmy się trochę dalej to straciliśmy orientację. A zapytać o drogę powrotną nie było kogo. To znaczy było, bo kręciło się wokół mnóstwo ludzi, tyle że żaden z nich nie mówił po polsku. Proponowali angielski, niemiecki, rosyjski. A naszego nie”.
/ 30.01.2023 22:00
para na wakacjach fot. Adobe Stock, goodluz

Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale nigdy nie byliśmy z Adamem na urlopie za granicą. Nie to, że nie chcieliśmy wyjechać. Marzyliśmy o tym! Ale zawsze były ważniejsze i pilniejsze wydatki. Najpierw walczyliśmy o mieszkanie spółdzielcze, potem na świat przyszły dzieci. Wakacje spędzaliśmy więc u mojego kuzyna na Mazurach. Lubiliśmy to, bo Stefan to bardzo wesoły i gościnny człowiek.

Było nam głupio, że zawracamy im głowę

Byliśmy pewni, że w tym roku także go odwiedzimy. Ale spotkała nas bardzo miła, jak nam się wydawało, niespodzianka. Syn i córka zafundowali nam dwutygodniowy wyjazd do Grecji. Gdy o tym usłyszeliśmy, byliśmy bardzo szczęśliwi i wzruszeni. Dorosłe dzieci często zapominają o rodzicach. A oni, nie bacząc na koszty, postanowili spełnić nasze pragnienie.

Gdy wsiadaliśmy do samolotu, byliśmy tacy podekscytowani! Wyobrażaliśmy sobie, jak to będziemy prażyć się na słoneczku, zwiedzać zabytki, próbować specjałów greckiej kuchni. Snując te plany zapomnieliśmy niestety o jednej bardzo ważnej rzeczy – że oboje mówimy tylko po polsku.

O tym, że to bardzo utrudnia życie, przekonaliśmy się od razu po przybyciu do hotelu. Ku naszemu zdumieniu nie potrafiliśmy się dogadać z recepcjonistą. Młody człowiek coś nam tłumaczył, o coś prosił, a my staliśmy jak dwa słupy soli. Nawet wtedy, gdy zaczął do nas mówić po rosyjsku. Kiedyś w szkole uczyliśmy się tego języka, ale kto by tam pamiętał. Gdyby nie pomoc Polaków, którzy meldowali się w tym samym czasie co my, to chyba nigdy byśmy nie dostali kluczy do pokoju. Ale oni świetnie mówili po angielsku… Było nam tak wstyd, że chyłkiem czmychnęliśmy do pokoju.

Kolejny stres przeżyliśmy w restauracji. Miły kelner podał nam karty. Mieliśmy ochotę na jakieś miejscowe pyszności, ale nie umieliśmy o nie zapytać. Czytanie też niewiele pomogło, bo jedyne słowo, jakie zrozumieliśmy to pizza. Zamiast więc skupić się na wyborze dań, rozglądaliśmy się po sali próbując dostrzec na talerzach innych gości coś, co ewentualnie by nam odpowiadało. Ale weź tu zgadnij, jak wszystko wygląda wspaniale, ale nie wiadomo z czego się składa. Szczęśliwie z pomocą znowu przyszli bardziej od nas światli Polacy. Wytłumaczyli nam, co i jak, a gdy czegoś nie wiedzieli, to pytali kelnera.

Kiedy z nim tak swobodnie rozmawiali to aż mnie z zazdrości w dołku ściskało. Mojego męża też. Koniec końców spróbowaliśmy musaki. To taka zapiekanka z mięsa, ziemniaków i bakłażana. Pyszna! Potem jeszcze nie raz prosiliśmy naszych rodaków o pomoc w wyborze jedzenia, ale za każdym razem oblewaliśmy się przy tym rumieńcem. Było nam głupio, że zawracamy im głowę i jesteśmy nieporadni jak małe dzieci.

Nasze wakacje okazały się porażką

Na wycieczkach też nie było za wesoło. Zwiedzanie wypadło dobrze, bo towarzyszył nam polski przewodnik. Ale w czasie wolnym było już gorzej. Nie odchodziliśmy od autokaru dalej niż na trzysta metrów, bo jak zapędziliśmy się trochę dalej to straciliśmy orientację. A zapytać o drogę powrotną nie było kogo. To znaczy było, bo kręciło się wokół mnóstwo ludzi, tyle że żaden z nich nie mówił po polsku. Proponowali angielski, niemiecki, rosyjski. A naszego nie.

W końcu odnaleźliśmy ten cholerny autokar, ale najedliśmy się takiego strachu, że więcej nie ryzykowaliśmy. Kiedy więc inni buszowali po zakamarkach miasta, my siedzieliśmy na ławce obok autobusu jak dwie stare wrony.

Zakupy też okazały się porażką. Za wszystko przepłaciliśmy, bo się nie targowaliśmy. Pamiętam, jak pod koniec pobytu przewodnik zabrał całą naszą grupę na bazar. O rany, czego tam nie było! Adam poszedł do stoisk spożywczych, a ja do ciuchów. Wybrałam bluzkę dla córki. Była potwornie droga, ale naprawdę śliczna i twarzowa. Czułam, że się jej spodoba. Z bólem serca wyciągnęłam z portfela zwitek banknotów. Sprzedawca popatrzył na mnie dziwnie, a potem zaczął wyrzucać z siebie potoki słów w wymienionych przez mnie wcześniej językach.

Wzruszałam ramionami, więc w końcu skapitulował i wziął pieniądze. Później dowiedziałam się, że mogłam zbić cenę o połowę, bo targowanie się to tutaj rzecz zupełnie naturalna, a nawet obowiązkowa. Ale jak miałam się targować? Na migi? Może i tak, ale z tego stresu, że nie rozumiem, co ktoś do mnie mówi, zapomniałam, że mam ręce. Po tych zakupach to mi tak humor siadł, że nie potrafiłam już cieszyć się słońcem i plażą tylko czekałam na powrót do Polski.

Nie przyznaliśmy się dzieciom, że nasze greckie wakacje okazały się porażką. Powiedzieliśmy, że było cudownie i świetnie wypoczęliśmy. Ale w następnym roku wyjedziemy chyba do kuzyna Stefana. Za granicą jest na pewno pięknie, ale nie chcemy znowu poczuć się jak idioci.  

Czytaj także:
„Drżę na myśl o spotkaniu z teściami córki. To bogaci Amerykanie, co jeśli uznają mnie za biedaczkę i prowincjonalną gęś?”
„Stroniłam od wakacyjnych romansów, szukałam poważnego związku. Tylko raz dałam ponieść się chwili i... nie żałuję”
„Żeby zarobić na moje studia, mama wyjechała do Włoch usługiwać bogatym staruszkom. Zakochała się i zapomniała o córce”

Redakcja poleca

REKLAMA