„Drżę na myśl o spotkaniu z teściami córki. To bogaci Amerykanie, co jeśli uznają mnie za biedaczkę i prowincjonalną gęś?”

kobieta, która ma kompleksy fot. Adobe Stock, Daisy Daisy
„– Mamo, błagam cię! Owszem, mają kasę, ale… skoro już upierasz się przy takich podziałach… To oni awansują społecznie dzięki tobie, bo jesteś od nich o niebo lepiej wykształcona. Ojciec Johna zaledwie college ukończył, a mama chyba nawet tego nie… Nie powinnaś mieć żadnych kompleksów. Prędzej oni”.
/ 22.12.2022 13:15
kobieta, która ma kompleksy fot. Adobe Stock, Daisy Daisy

Odkładane od prawie trzech lat spotkanie z przyszłymi teściami mojej córki wreszcie miało dojść do skutku. Za pierwszym razem, gdy młodzi powiadomili mnie o planowanym ślubie i przylocie rodziców Johna, wybuchła pandemia, która pokrzyżowała ich plany. Potem ja zachorowałam i Kasia podjęła decyzję, iż poczekają ze ślubem, aż wyzdrowieję.

Nie wyobrażam sobie wesela bez ciebie – mówiła, gładząc mnie po odrastających włosach. – To powinien być dzień pełen wspólnej radości.

– Kate ma rację, mum – wtórował jej John, który coraz lepiej władał naszym językiem. – Remember, obiecałaś mi drugi taniec – mrugał porozumiewawczo. – Nam szę nie spieszy, poczekamy.

– Nie wiem, czy to rozsądne – oponowałam słabo.

Oczywiście, cieszyłam się, że chcą, abym uczestniczyła w ich święcie, ale obawiałam się, że to ciągłe odkładanie uroczystości może negatywnie wpłynąć na ich związek.

– Rozsądne, rozsądne, mamuś… – mruczała pod nosem córka. – John ma rację. Nie ma pośpiechu, tak nawet lepiej, wszystko możemy dokładnie zaplanować.

I rzeczywiście, czas mojej rekonwalescencji oboje dobrze wykorzystali, wyszukując odpowiednią salę, zespół muzyczny, zajmując się logistyką gości, co było trudnym zadaniem, jako że ze strony pana młodego rodzina przylatywała aż ze Stanów.

Dopiero teraz, kiedy już wszystko zostało ustalone, terminy dograne, dotarło do mnie, iż spotkam się z kompletnie obcymi ludźmi, i… zaczęłam się denerwować. 

A jeśli mnie nie polubią? Jestem od nich biedniejsza

– Jacy oni są, córuś? – pytałam Kasię, która zdążyła poznać rodziców Johna w trakcie pobytu na stażu w Stanach.

– Normalni, mamuś – uśmiechnęła się krzepiąco. – Ciut starsi od ciebie, ale są spoko, żadna konserwa czy coś.

– Boję się – przyznałam się. – Z tego, co opowiadałaś, ich status materialny jest dużo wyższy od mojego. Może nie spodoba im się, że pochodzisz z tak… no, wiesz, skromnej rodziny?

– Mamo, błagam cię! Owszem, mają kasę, ale… skoro już upierasz się przy takich podziałach… To oni awansują społecznie dzięki tobie, bo jesteś od nich o niebo lepiej wykształcona. Ojciec Johna zaledwie college ukończył, a mama chyba nawet tego nie… Nie powinnaś mieć żadnych kompleksów. Prędzej oni. Są naprawdę przyzwoitymi ludźmi, ale… – zawahała się, szukając właściwego określenia. – Tacy trochę nieobyci są.

– To chyba niemożliwe, John jest taki ujmujący… – zdziwiłam się.

– Ojej, oni są tylko… tacy… o, prowincjonalni! – uśmiechnęła się triumfująco, znalazłszy adekwatne słowo.

– Prowincjonalni Amerykanie? Istnieją w ogóle tacy? – zdziwiłam się.

Do tej pory wiedzę o tej nacji czerpałam głównie z amerykańskich seriali, w których bohaterowie byli na najwyższym poziomie, nawet jak mieszkali w małych miasteczkach.

– Oczywiście! – roześmiała się. – Całe masy. Jak wszędzie. Wyrafinowani intelektualiści jak z filmów Woody’ego Allena to wyjątki, a nie norma. Większość stanowią zwykli ludzie, ze zwykłymi problemami. Tacy są właśnie jego rodzice. Naprawdę nie przejmuj się nimi, mamuś, bo jeszcze sobie zaszkodzisz – z powodu mojej choroby córka stała się nadopiekuńcza. – Poza tym… Niespodzianka! Wiedziałam, że się martwisz pomysłem goszczenia ich u siebie, dlatego wynajęliśmy im już mieszkanie na czas pobytu w Polsce. Więc nie stresuj się.

Ta wiadomość nieco ukoiła moje stroskane serce, jednak zaraz przyszło mi do głowy kolejne zmartwienie.

– Ale to dużo kosztuje, a ja finansowo nie bardzo mogę wam pomóc…

– Mamo, nie zaczynaj znowu. Nie jestem nastolatką jadącą na obóz, tylko dorosłą kobietą. Doskonale wiesz, że oboje z Johnem dobrze zarabiamy, poza tym jego rodzice też się dorzucają. Naprawdę przestań wyszukiwać problemy – strofowała mnie łagodnie. – I postaraj się cieszyć tym, co nadchodzi. Potraktuj to jak przygodę, okej? Myśl pozytywnie. Muszę lecieć! – cmoknęła mnie w policzek i wyszła.

A ja zostałam sama z  myślami… Czułam olbrzymią tremę. Byłam świadoma swoich braków i niedoskonałości. Język angielski miałam ledwie opanowany i obawiałam się, że w trakcie rozmów popełnię wiele błędów, ośmieszając się. Z kolei, jak będę milczeć, wyjdę na gbura. Tak źle i tak niedobrze. Status rozwiedzionej też nie dodawał mi pewności siebie.

Co im powiem, jak zapytają o ojca Kasi? Wyznać prawdę, że porzucił nas dla jakiejś długonogiej panienki i od lat nie utrzymuje z nami kontaktów? Czy skłamać, że bardzo chciał być na ślubie, ale wypadło mu coś ważnego? Tylko co by to mogło być? Sympozjum naukowe na drugim końcu świata? A jak Kasia już im powiedziała, że jej ojciec jest producentem plastikowych okien? Bez sensu…

Nie, dość, pora sięgnąć po koło ratunkowe, czyli telefon do przyjaciółki. Zawsze mogłam liczyć na mądre rady Maryli. Chyba jako jedyna potrafiła racjonalnie podejść do moich obaw, histerii, paranoi i znaleźć optymalne rozwiązania. Odetchnęłam z ulgą, gdy usłyszałam jej spokojny głos, który sam w sobie był jak balsam.

Przyjaciółka starała się dodać mi otuchy

Maryla jak zwykle odegrała rolę mojej terapeutki

– Wstaw wodę na herbatę. Zaraz u ciebie będę – usłyszałam. – Obgadamy wszystko punkt po punkcie.

Od razu zrobiło mi się raźniej.

Siedziałyśmy nad kubkami z aromatycznym earl greyem z cytryną. Maryla słuchała, a ja wyłuszczałam moje wątpliwości, lęki i fobie, które się objawiły przy okazji ślubu mojej córki oraz przyjazdu rodziców Johna. To była jej metoda: dać mi się wygadać, by z potoku słów wyłowić najistotniejsze problemy. Odezwała się, dopiero, kiedy umilkłam.

– Jeśli dobrze cię zrozumiałam, to sama nie wiesz, czego się boisz, ale zakładasz najgorsze. To może najpierw zastanówmy się nad tym najgorszym scenariuszem według ciebie, czyli co będzie, jak cię nie zaakceptują, nie polubią i nie będą szanować.

Aż mi ciśnienie skoczyło, gdy tak dosadnie to ujęła.

– Tak. Tego chyba boję się najbardziej – przyznałam cicho.

– Hanka! Bądź poważna, na Boga! Dlaczego masz się przejmować opinią ludzi, których nie znasz i którzy ciebie nie znają? Przylecą, spotkasz się z nimi kilka razy, potem odlecą i tyle ich będziesz widziała. Co cię obchodzi, czy cię polubią? Na kiego grzyba ci ich szacunek, gdy będą was dzielić tysiące mil?

To nie chodzi o mnie – jęknęłam. – Ich zdanie o mnie będzie rzutować na ich stosunek do Kasi…

– Nie przypuszczam – Maryla wydęła usta. – Oni Kasię już znają i dawno wyrobili sobie o niej opinię. Raczej dobrą opinię, skoro ich syn jest z nią szczęśliwy. Teściowa taka jak ty, nie obraź się, to żaden problem.

– Tak myślisz?

– Dokładnie tak – mrugnęła do mnie. – Teraz druga sprawa, twój angielski. Uważam, że mówisz nieźle, zwłaszcza gdy jedynie odpowiadasz na pytania. A to w zupełności wystarczy. Chyba nie sądzisz, że oni mają kompleksy, bo nie znają polskiego? W razie czego załadujecie do telefonów translator Google i po problemie.

– Jesteś wspaniała! – spontanicznie ją uścisnęłam. – Naprawdę potrafisz pomóc. Powinnaś praktykę otworzyć i zawodowo pocieszać ludzi. Niestety, na moje mizerne finanse nawet ty nie jesteś w stanie nic poradzić. Przecież będę musiała ich zaprosić do domu, wtedy od razu zorientują się, że niezbyt mi się powodzi…

– A co ty chcesz od swojego mieszkanka? – obrzuciła szybkim spojrzeniem kuchnię, w której siedziałyśmy. – Czyste, jasne, przytulne…

Małe, ciasne, meble stare, sprzęt wiekowy – zripostowałam.

– Dla jednej osoby nie potrzebujesz większego, nawet Jankesi, ze swoją manią wielkości, to zrozumieją. Meble, owszem, nie najnowsze, ale wnętrze fajnie zaaranżowane, co sprawia modne, dizajnerskie wrażenie. Sprzęt jak sprzęt, przecież nie przyjdą do ciebie, żeby telewizję oglądać. Mnie się zawsze twoje mieszkanie podobało, ma duszę, odzwierciedla ciebie. Jak nie są totalnymi głąbami, też to zauważą. A jak są głąbami, naprawdę nie warto się nimi przejmować.

Tego scenariusza nie brałam pod uwagę

– Obyś miała rację – westchnęłam, wznosząc w górę wzrok w nadziei, że odpowiedzialne za realizację życzeń bóstwa zrozumieją to przesłanie.

Masz jeszcze jakieś wydumane lęki? Czy to już wszystko?

– Już lżejszego kalibru, ale mam – przyznałam się. – No bo nie wiem, w co się ubrać i… w ogóle. Jakiś fryzjer, kosmetyczka…?

– No, wreszcie jakieś sensowe kobiece bolączki. Włóż tę błękitną sukienkę, którą kupiłaś trzy lata temu i jeszcze ani razu jej na sobie nie miałaś. Po chorobie schudłaś, będziesz w niej wyglądać jak marzenie. A z resztą nie przesadzaj. Żadnych zabiegów kosmetycznych, po których buzia ci się będzie musiała goić. Fryzjer tak, w sensie przystrzyżenia i ewentualnie podrasowania koloru, ale żadnych nowych, wymyślnych fryzur, w których niekoniecznie się odnajdziesz.

Przemyślałam wszystko, co mi powiedziała, i przestałam panikować. Owszem, nadal czułam lekką tremę, ale nie był to paraliżujący strach, tylko motywująca do działania adrenalina.

Na pierwsze spotkanie z przyszłymi teściami mojej córki byliśmy umówieni na mieście. Mieliśmy wspólnie zjeść obiad w restauracji, a potem wstąpić do mnie na kawę. Kasia przyjechała po mnie, John z rodzicami czekali już na nas w lokalu. Zanim zdążyłam dojść do stolika, poczułam, jak zapadam się w jakąś miękkość. Otoczyły mnie pulchne ramiona, a na policzki spadł grad pocałunków.

– Jesteś mamą Kate! Tak się cieszę, że cię wreszcie poznałam! Jestem Lora – o dziwo, zrozumienie wypowiadanych przez pulchną kobietę słów przyszło mi z łatwością.

Rozluźniona tą przytulną, ciepłą miękkością jej ciała, całkiem składnie po angielsku zapewniłam, że także się cieszę. Za chwilę, przywołany niecierpliwym gestem krągłej, upierścieniowanej ręki, pojawił się Frank, który energicznie potrząsnął moją dłonią, zapewniając, iż jest mu szalenie miło. Rany, tyle scenariuszy rozważałam, a takiego, najprostszego, nie…

Oszołomiona, dałam się poprowadzić do stolika, przy którym dyżurował John, z rozrzewnieniem przypatrujący się scenie powitania. Mój przyszły zięć w zasadzie mało mówił, ale sprawiał wrażenie takiego, który wszystko wie. Pewnie przez cały czas zdawał sobie sprawę z moich obaw i dopiero teraz, na widok naszego powitania, spadło z niego napięcie. Ze mnie też, zwłaszcza że czułam wspierające spojrzenie córki, które mówiło: „No, widzisz, mówiłam ci, że nie ma się czego bać, poradziłaś sobie, jestem z ciebie dumna”.

Dopiero siedząc vis à vis rodziców Johna, mogłam się im lepiej przyjrzeć. Lora, niewysoka i puszysta, wyglądała bardzo swojsko. Uśmiech nie schodził jej z twarzy, a usta się nie zamykały. Frank, duże chłopisko, był bardziej powściągliwy, jednak parę razy napomknął, iż nie spodziewał się, że Kate ma tak elegancką i młodą mamę. Obiad minął nam w miłej atmosferze. Dopiero pod jego koniec znowu odczułam wewnętrzny dygot, uświadamiając sobie, że za chwilę znajdziemy się u mnie.

A jednak strach ma wielkie oczy

I znowu zupełnie niepotrzebnie się stresowałam. Lorze i Frankowi spodobało się moje mieszkanie, choć początkowo byli zaskoczeni jego rozmiarami. Jest takie polskie, stwierdzili, zaglądając w każdy kąt.

– W Ameryce wszystko jest duże, nawet ja! – powiedziała ze śmiechem Lorna. – A u ciebie wszystko jest takie akurat – dodała.

Nie wiedziałam, czy ma na myśli metraż domu, czy rozmiary mojego ciała, tak czy siak, zrobiło mi się miło. Kasia miała ich za prowincjuszy, moim zdaniem byli szczerzy i prostolinijni.

Przez pozostałe do ślubu dni zdążyliśmy się nieco lepiej poznać. Oczywiście zarysowały się między nami pewne różnice, ale nie dzieliły, raczej wzmagały ciekawość. Uroczystość zaślubin była bardzo wzruszająca. Żadnych zakłóceń czy incydentów wynikających z różnic majątkowych. Lora i Frank pochwalili sukienkę Kasi, która zamiast napuszonej, koronkowej bezy wybrała prostą, jedwabną kreację.

– Co za klasa – szepnęła mi do ucha Lora, kiedy młodzi szli nawą kościoła. – Tak się cieszę, że John wybrał sobie za żonę dziewczynę tak mądrą i skromną jak Kate.

To był miód na moje uszy i balsam na skołataną duszę. Uświadomiłam sobie jednocześnie całą niedorzeczność wcześniejszych obaw i kompleksów. Ponoć dziewięćdziesiąt procent rzeczy, których się obawiamy, w ogóle nie ma miejsca. Święta prawda.

Podczas wesela miałam okazję dłużej porozmawiać z Lorą i Frankiem. Okazało się, że oni, przed przylotem do Polski, również zastanawiali się, jak zostaną przeze mnie przyjęci. Teraz mogliśmy wspólnie pośmiać się z tych naszych lęków… Kiedy odlatywali do siebie, wymogli na mnie przyrzeczenie, że odwiedzę ich w Stanach.

– Teraz jesteśmy rodziną, musisz zobaczyć dom, w jakim wychowywał się John – upierał się Frank.

– Koniecznie musisz przyjechać! – wtórowała mu Lora, ściskając mnie na pożegnanie.

Gdy Kasia z Johnem też wyfrunęli w poślubną podróż, zaprosiłam do siebie przyjaciółkę, aby podzielić się z nią wrażeniami.

– Miałaś rację. Strach ma wielkie oczy. Uprzedzenia i kompleksy to nic innego jak demony naszej wyobraźni. Kiedy się je skonfrontuje z rzeczywistością, stają się małe i śmieszne. A tłumacząc z polskiego na nasze: świrowałam zupełnie niepotrzebnie.

Przyjaciółka tylko się uśmiechnęła.

Czytaj także:
„Wyjechalam do Warszawy, a moja siostra została na wsi. Miała 4 dzieci, klepała biedę, a ja się z niej śmiałam... ”
„Mój dziadek wyrwał się z biedy, babcia była szlachcianką. Historię tego mezaliansu poznałam dzięki staremu albumowi”
„Moja przyjaciółka wydawała fortunę na remonty, żeby bratowa jej nie krytykowała. Ciągle wytykała jej biedę i brak gustu”

Redakcja poleca

REKLAMA