Zaproszenie na wrześniowy jubileusz moich dziadków było piękne – wydrukowane stylizowaną złotą czcionką na czerpanym papierze.
– Pięćdziesiąt lat razem! Pół wieku z jedną i tą samą osobą – wzdychałam, kolejny raz oglądając elegancki kartonik.
Z okazji złotych godów babci Zosi i dziadka Kazia moi rodzice postanowili wyprawić wielkie przyjęcie, na które zaprosili całą bliższą i dalszą rodzinę. Tymczasem ja długo zastanawiałam się, jaką wymówkę wymyślić, aby nie jechać na uroczystość.
Dwa miesiące wcześniej rozstałam się z mężem
W szufladzie biurka leżał już wydrukowany pozew rozwodowy, ale jakoś brakowało mi czasu, aby go zanieść do sądu. O zgrozo, zanosiło się na to, że będę pierwszą rozwódką w naszej rodzinie. Nic dziwnego, że nie miałam ochoty brać udziału w rodzinnej imprezie. Już wyobrażałam sobie te wszystkie współczujące spojrzenia, te ciekawskie pytania moich kuzynek, ciotek i wujków…
– Mamuś, zrozum, nie chcę brać udziału w tym spędzie. Przyjadę już po uroczystości, złożę dziadkom życzenia i wtedy dam prezent – tłumaczyłam mamie przez telefon.
– Oj, córciu, przyjedź. Dziadkowi będzie bardzo przykro, jeśli nie będzie jego ukochanej wnuczki – mama brała mnie pod włos. – Poza tym tobie to też dobrze zrobi. Spotkasz się ze wszystkimi, rozerwiesz się, będzie fajnie, zobaczysz.
– Nie chcę wam popsuć zabawy swoim kiepskim humorem – przyznałam szczerze.
– Nie zamartwiaj się, skarbie. Na pewno pogodzicie się z Wojtkiem i jeszcze będziecie szczęśliwi – pocieszała mnie.
– Tak, akurat – mruknęłam, odkładając słuchawkę.
Dwa tygodnie później siedziałam w pociągu i obserwowałam widok z okna. Na moich kolanach spał trzyletni synek. Głaszcząc go po jasnej główce, zastanawiałam się, jak to możliwe, że babcia przez pół wieku wytrzymała z dziadkiem, i to mimo jego trudnego charakteru.
Ja miałam dość małżeństwa z Wojtkiem już po trzech latach, chociaż spotykaliśmy się od liceum i naprawdę myśleliśmy, że dobrze się znamy. Na studiach zamieszkaliśmy razem i nie licząc drobnych sprzeczek, byliśmy naprawdę szczęśliwi.
Uważał, że go nie doceniam
Ślub wspominam jako najpiękniejsze wydarzenie w moim życiu. Niestety, niecały rok później poczułam rozczarowanie. Urodził się Pawełek, a my chyba jeszcze wtedy nie dorośliśmy do roli rodziców. Wojtek dużo pracował i kończył studia podyplomowe, ja prowadziłam dom i zajmowałam się dzieckiem.
– Pomóż mi, już nie daję rady – często skarżyłam się mężowi.
– Nie mam czasu. Poza tym ja nie potrafię zajmować się niemowlakami. Jak podrośnie, zabiorę go na ryby – odpowiadał.
Coraz częściej się kłóciliśmy i raniliśmy przykrymi słowami.
– Nigdy cię nie ma w domu, gdy jesteś potrzebny, a jak masz wolną chwilę, to siedzisz w garażu i dłubiesz przy tym starym rzęchu – złościłam się.
– Bo nie chce mi się wracać do domu, do takiej zrzędliwej baby – krzyczał Wojtek.
Któregoś dnia oznajmił, że wyjeżdża na staż do Brukseli.
– To dla mnie wielka szansa, poza tym dobrze nam zrobi takie rozstanie. Może zatęsknimy do siebie, a ty mnie wreszcie docenisz – mówił, pakując walizki.
Dzwonił co kilka dni, pytał o Pawełka, a ja złościłam się, że nie interesują go moje uczucia ani to, jak sobie radzę sama. Nie ucieszyłam się też, gdy powiedział, że wraca. Nie mieliśmy już o czym rozmawiać, nie było między nami dawnej bliskości.
W końcu Wojtek się wyprowadził, a ja przestałam wierzyć w prawdziwą miłość. No może za wyjątkiem uczucia, które łączyło babcię i dziadka… Pobrali się w trudnych, powojennych czasach. Babcia Zosia zajmowała się domem i wychowywała sześcioro dzieci, dziadek pracował w tartaku. Żyli skromnie i poznali smak biedy, chociaż oboje ciężko pracowali.
Mama opowiadała, że dziadkowie często się kłócili. Babcia nie lubiła gotować i złościła się, bo ciągle brakowało pieniędzy. Dziadek krytykował jedzenie, a potem obrażał się i wychodził na cały wieczór do karczmy. A jednak przetrwali razem wszystkie życiowe zawieruchy i doczekali złotych godów.
Obchody rocznicy rozpoczęły się uroczystą mszą w tym samym kościele, w którym kiedyś dziadkowie ślubowali sobie miłość. Ze wzruszeniem obserwowałam, jak przed wejściem do świątyni babcia drżącymi dłońmi poprawiała dziadkowi krawat. Potem on podał jej ramę i ostrożnie prowadził, żeby nie potknęła się na schodach. Widać było, że ciągle się kochają. W ich gestach i spojrzeniach dostrzegłam taką czułość, że aż zrobiło mi się przykro.
Uświadomiłam sobie, że my z Wojtkiem nie będziemy obchodzili już żadnej rocznicy ślubu. Przez całe nabożeństwo ocierałam łzy – i wzruszenia, i żalu za tym, co tak łatwo utraciłam…
Kiedy już w restauracji podeszłam do dziadków, aby jeszcze raz ich uściskać, babcia, przytulając mnie, powiedziała:
– Chciałabym, Emilko, żebyś była taka szczęśliwa jak my. I wierzę, że tak będzie.
– Och, babciu, wy po prostu jesteście jak dwie połówki jabłka – uśmiechnęłam się, patrząc na stojącego obok dziadka. – Ja, niestety, miałam pecha.
– My dwie połówki? Oj, wnusiu! – roześmiał się dziadek i wziął na ręce mojego synka.
– My jesteśmy jak ogień i woda, dwa żywioły. Nieraz naprawdę ciężko było ze sobą wytrzymać.
– O tak, zdarzały się ciche dni, rzucanie talerzami, a kilka razy Kazio nawet mnie straszył, że się wyprowadzi… – westchnęła.
– Trzeba było mnie nie denerwować, tobym cię nie straszył wyprowadzką – odparł dziadek.
– No to jakim cudem wciąż jesteście razem? – spytałam.
– A bo po każdej kłótni zawsze się przepraszaliśmy. Oboje – powiedział dziadek.
– I najważniejsza dla nas była rodzina. Dzieci miały prawo mieć mamę i tatę – dodała babcia.
Mały stęsknił się za ojcem
Nagle po drugiej stronie sali dostrzegłam znajomą postać.
– Wojtek? – wyrwało mi się. – A co on tu robi?!
– Zaprosiliśmy go – usłyszałam głos dziadka. – On przecież też należy do naszej rodziny.
Poczułam, jak serce podchodzi mi do gardła. Wzięłam z rąk dziadka swojego synka i przytuliłam go, zasłaniając się dzieckiem jak tarczą.
– Wojtek jest naszym gościem, nie musisz mu się rzucać na szyję – zaznaczyła babcia. – Ale to ojciec twojego syna, pamiętaj o tym.
Zdenerwowałam się strasznie. Chciałam o nim zapomnieć, a tu taka niespodzianka. Wojtek patrzył na mnie z daleka smutnym wzrokiem. Już chciałam się odwrócić i odejść z uniesioną głową, kiedy Pawełek go zauważył.
– Ojej! Tatuś jest! – wykrzyknął, wyrwał mi się i z radosnym wrzaskiem pobiegł do ojca.
Nie zdawałam sobie nawet sprawy, że tak się za nim stęsknił.
– Witajcie – powiedział mój mąż, podchodząc do nas. Szczęśliwy Pawełek podskakiwał u jego boku.
– Piękna uroczystość – stwierdził Wojtek, patrząc mi w oczy.
– Tak, niektórzy potrafią pracować nad swoim małżeństwem, zamiast uciekać przed problemami na drugi koniec Europy – odparłam sucho.
– Daj spokój, czy musimy nawet przy takiej okazji wypominać sobie błędy? – spytał, uśmiechając się.
Orkiestra zaczęła grać…
– Zatańczymy? – Wojtek wyciągnął do mnie dłoń.
– Tak, zatańcz, zatańcz – zawtórował mu Pawełek.
Zgodziłam się, żeby sprawić przyjemność synkowi, ale gdy poczułam ciepłe palce Wojtka na swoich plecach, nagle spłynął na mnie niezwykły spokój.
„Może moglibyśmy sobie wybaczyć?” – pomyślałam.
– Może spróbujemy jeszcze raz? – wyszeptał Wojtek.
Czytaj także:
„Na emeryturze zamiast egzotycznych wysp, oglądałam zalewającego się piwskiem męża. Stefan zrujnował moje marzenia”
„Wdałem się w romans, bo miałem dość aseksualnej żony. Gorzko pożałowałem tej zdrady”
„Krzysiek to totalny mieszczuch, więc zabrałam go na zabitą dechami wieś. Miał sprawdzian przed ślubem”