„Moje małżeństwo to klatka, w której utknęłam. Zalegający na kanapie mąż odbiera mi nadzieję na szczęśliwe życie”

Kobieta, która ma dość męża fot. Adobe Stock, Вадим Пастух
„To był pierwszy krok żeby zmienić monotonię, aby mieć coś z tego życia, wyrwać się z marazmu i klatki zwanej małżeństwem. I znowu coś poczuć – choćby najzwyklejszą radość, że istnieję, oddycham, mam jakąś drogę przed sobą…”.
/ 06.02.2022 08:02
Kobieta, która ma dość męża fot. Adobe Stock, Вадим Пастух

Był ciepły sobotni wieczór. Słońce powoli chyliło się ku horyzontowi, w ogrodzie ćwierkały ptaki, kwiaty pachniały… A my siedzieliśmy w domu wpatrzeni w telewizor. Jak zawsze. W milczeniu, przy piwie oglądałam z mężem jakiś talent show, który kompletnie mnie nie interesował.

Leszek już przysypiał, rozwalony na kanapie. Popatrzyłam na w połowie pusty kufel, który wciąż ściskał w dłoniach, i zaczęłam się zastanawiać, jak do tego doszło. Bo nie zawsze tak było.
Poznaliśmy się w liceum, wieki temu. Mieliśmy podobne zainteresowania, obracaliśmy się w tych samych kręgach znajomych i stopniowo zaczęliśmy się do siebie zbliżać.

Leszek był inteligentny, dowcipny, a kiedy opowiadał o czymś, co go zainteresowało, oczy mu błyszczały takim wewnętrznym blaskiem. Miał pasję. Nie jedną, jakąś konkretną, ale ogólną pasję do świata, do życia.

W weekendy wyprawialiśmy się razem na dalekie wycieczki rowerowe, a kiedy pogoda nie sprzyjała, siedzieliśmy w domu, układając puzzle, grając w gry planszowe albo oglądając seriale po kilka odcinków naraz.

Rozdzieliły nas studia. Wybraliśmy różne kierunki w różnych miastach, ale spotykaliśmy się nadal, przeważnie w weekendy, a w przerwach semestralnych wyjeżdżaliśmy razem na wakacje. Wtedy też nie leżeliśmy na plaży, tylko zwiedzaliśmy ciekawe miejsca.

Po studiach wróciliśmy na stare śmieci. Wyremontowaliśmy mieszkanie, które Leszek dostał od rodziców, i urządziliśmy się wygodnie na tych naszych pięćdziesięciu metrach kwadratowych. Ślub był tylko formalnością.

Jedną z rzeczy, która zawsze nas różniła, był taniec. Ja lubiłam tańczyć, a on nie. Mimo to przed ślubem poszedł ze mną na kurs. Nie skłamię, że szło mu wspaniale, lecz to, czego się nauczył, mnie w zupełności wystarczało.

Całe wesele przetańczyliśmy! No więc kiedy dopadła nas proza życia? Trudno powiedzieć, określić jeden konkretny moment. Po prostu stopniowo, niemal niezauważalnie coś się zmieniało, spowalniało, szarzało. Zwalałam to na karb pracy, zmęczenia. Coraz rzadziej wychodziliśmy z domu i coraz częściej to ja musiałam inicjować spotkania ze znajomymi, wyjście do kina albo choćby na zwykły spacer.

Rany boskie, ona myśli, że chcę uwieść jej męża?!

Na początku próbowałam walczyć z tym domatorstwem Leszka i ciągnęłam go do ludzi i świata niemal na siłę. Jeśli była to jakaś większa impreza, kończyło się najczęściej tak, że przez cały wieczór siedział naburmuszony i prawie się nie odzywał. Oczywiście o wspólnym tańcu mogłam zapomnieć. Było mi z tego powodu bardzo przykro.

W końcu przestałam mu przeszkadzać w zaleganiu na kanapie. No bo ileż można?! Jakbym mu się narzucała…

– Odwiedzimy znajomych? – pytałam na przykład bez większej nadziei.

– Nie mam ochoty. Jestem zmęczony.

– No to pójdę sama.

I rzeczywiście wychodziłam sama. Z czasem jednak zaczęłam wyczuwać coraz większe skrępowanie naszych przyjaciół, gdy pojawiałam się bez Leszka. Głównie ze strony zamężnych koleżanek. Jedną z nich, z którą znałam się od liceum, pewnego dnia zapytałam wprost, o co jej chodzi.

– No wiesz… – zaczęła.

– Właśnie nie wiem. Dlatego pytam.

– No bo przychodzisz sama.

– Leszkowi się nie chce.

– Jemu? A może to ty nie chcesz go ze sobą zabierać? – wypaliła.

Zamurowało mnie.

– Co…? – bąknęłam po chwili.

– No przecież zawsze chodziliście razem. Wszędzie! Byliście nierozłączni! Pamiętam, jak było w liceum i potem też.

– No tak, kiedyś tak było – przyznałam. – Teraz to się zmieniło. On się zmienił.

– On się zmienił… – przedrzeźniała mnie Marzena. – A może to ty się zmieniłaś? Może przestał ci wystarczać i masz ochotę na coś innego, hę? – uśmiechnęła się znacząco.

Kiedy dotarło do mnie, co sugeruje moja bliska koleżanka, dziewczyna, którą niby dobrze znałam, prawie się popłakałam. Czy naprawdę bała się… podejrzewała mnie, że poluję na jej męża? Miałam swojego! Kochałam go, tylko że on wolał leżeć na kanapie z piwem i pilotem pod ręką, zamiast ruszyć się z domu dalej niż do pobliskiego sklepu spożywczego.

I tak, jedna po drugiej, wszystkie moje znajomości się pourywały, a ja utknęłam ze swoim mężem przed telewizorem. Teraz on jak zwykle przysypiał na kanapie, a ja wyszłam na balkon. Grzałam się w promieniach zachodzącego słońca, rozmyślając nad straconym czasem.

W końcu zrozumiałam, że mam dość, że dłużej tego nie wytrzymam. Muszę coś zrobić. Wróciłam do mieszkania, siadłam do komputera i do późnej nocy serfowałam po necie, szukając czegoś, co pozwoliłoby mi zmienić moje nudne, jałowe życie, pchnąć je na nowe tory.

No i znalazłam. Kurs fotografii. Coś, co zawsze mnie interesowało, ale nigdy nie rozwinęłam tego w prawdziwe hobby, które pozwoliłoby mi oderwać się od rutyny. Zapisałam się, odkurzyłam stary aparat fotograficzny i z duszą na ramieniu poszłam na pierwsze zajęcia. Grupa liczyła około dwudziestu osób. Mężczyźni i kobiety w różnym wieku.

Nagle ogarnęła mnie panika. Wydało mi się, że wszyscy myślą, że jestem mężatką, ale przyszłam sama, bo pewnie chcę poderwać jakiegoś faceta… Moje obawy rozwiały się już po pierwszych zajęciach.

Wszyscy byli trochę spięci, ale dość szybko nawiązała się między nami nić porozumienia. Okazało się też, że nie jestem w towarzystwie jedyną samotną mężatką. Trafili się wśród nas także żonaci mężczyźni, których żony nie przejawiały zainteresowania fotografią; byli też single oraz singielki. Nikt nikogo nie oceniał, a wszystkich połączyła wspólna pasja.

Postawiłam na swoim, ale cały czas byłam jak struta

Zajęcia bardzo mi się podobały. Było swobodnie, wesoło i ciekawie. Dużo teorii, lecz również częste wypady do miasta w celu praktycznego wykorzystania nabytej wiedzy. W końcu przyszedł czas na dłuższy wyjazd; mieliśmy całą grupą wybrać się na weekend w góry i poćwiczyć zdjęcia plenerowe.

– Nie – powiedział mój mąż, kiedy podzieliłam się z nim tą informacją.

– Co: nie?

– Nigdzie nie pojedziesz – naburmuszył się. – Weekend z jakimś podejrzanym towarzystwem? Wybij to sobie z głowy.

Pierwszy raz w życiu Leszek tak się do mnie odezwał. Najpierw mnie zamurowało, a potem się wściekłam.

– I tu się mylisz, mój drogi. Pojadę, czy ci się to podoba, czy nie. Odnalazłam swoją pasję, poznałam fantastycznych ludzi i nie pozwolę, żebyś także to mi odebrał. Chcesz, gnij sobie dalej na tej przeklętej kanapie, oglądaj idiotyczne, odmóżdżające programy. Ja nie zamierzam w taki sposób zmarnować ani dnia więcej. I nie waż się czegokolwiek mi zabraniać! Nie jestem twoją własnością, nie jestem wyposażeniem domu na równi z telewizorem, kanapą i otwieraczem do piwa! Zrozumiałeś?!

Dyszałam ze złości, a on nawet na mnie nie spojrzał. Gapił się dalej w ten cholerny telewizor z kuflem w dłoni. Jakby w ogóle mnie nie słyszał. Jakby go nie interesowało, co mam do powiedzenia.

Jakbym tak naprawdę wcale go nie obchodziła… Zaprotestował dla pozoru, odruchowo, bo na wszelkie moje propozycje od dawna mówił: nie. Pojechałam, jednak przez cały pobyt w górach snułam się jak struta. Zauważył to instruktor, młody facet, nasz guru fotografii.

– Wszystko w porządku? – zapytał. – Pozostali pstrykają fotki jak szaleni, a ty głównie spacerujesz, czasem tylko podniesiesz aparat.

– Wszystko gra… – odparłam.

– Ale? – ciągnął.

– Chodzi o mojego męża.

Patrzył na mnie w milczeniu, czekał. Czułam płynącą od niego życzliwość. I nagle, zupełnie niespodziewanie, zaczęłam się zwierzać obcemu facetowi. Opowiedziałam mu o swoim życiu, o odległym szczęściu, które zmieniło się w rutynę, rezygnację.

O tym, jak szukałam czegokolwiek i w końcu znalazłam ten kurs, a mój mąż nadal tkwił tam, gdzie utknął. On nawet nie zauważył, że się od niego oddalam! Tak jak ja nie zauważyłam, pochłonięta własną opowieścią, kiedy zaczęło się ściemniać i trzeba było wracać do ośrodka… Zanim przekroczyliśmy próg, instruktor powiedział:

– Nie będę ci doradzał. Twoje życie to nie moja sprawa i sama musisz zdecydować, jak nim pokierować. Powiem ci tylko jedną rzecz, którą usłyszałem kiedyś od mojego ojca: „Nikt za ciebie nie będzie szczęśliwy”.

Pół nocy nie spałam, myśląc nad tymi słowami. Były takie prawdziwe! Leszek pewnie jak zwykle zasnął przed telewizorem, a ja byłam kilkaset kilometrów od niego w towarzystwie ludzi, z którymi świetnie się bawiłam.

Wcale za nim nie tęskniłam, byłam tu o niebo szczęśliwsza niż w domu. Zastanawiałam się, co mnie czeka po powrocie, i doszłam do wniosku, że nic nowego – dalej ta sama nuda i stagnacja.
Z przykrością odkryłam, że nic mnie już nie łączy z mężczyzną, który mieszka w moim domu i śpi w moim łóżku.

Gdzieś po drodze Leszek zgubił swoją pasję i nie starał się jej odnaleźć. Rozleniwił się, skapcaniał. Ja nie chciałam tak skończyć – w umysłowym i emocjonalnym bezruchu, złapana w pajęczą sieć między pracą a domem, gdzie wieczory upływają zawsze tak samo, w milczeniu przed telewizorem.

Kurs fotograficzny był dla mnie pierwszym krokiem, żeby to zmienić, aby mieć coś z tego życia, wyrwać się z marazmu. I znowu coś poczuć – choćby najzwyklejszą radość, że istnieję, oddycham, mam jakąś drogę przed sobą…

Tylko czy wystarczy mi odwagi, żeby zrobić na niej kolejny krok? Czy jestem wystarczająco silna, zdesperowana, odważna? Mam nadzieję, że tak. Bo – no właśnie – bo ja znowu mam nadzieję… 

Czytaj także:
„Ukrywam się w jeansach nawet w upał. Wstydzę się, bo kiedyś ciągle słyszałam od ortopedów, że mam krzywe nogi”
„Trwałam przy jego szpitalnym łóżku, mimo że byłam tą drugą. Gdy tylko wyzdrowiał, spakował manatki i wrócił do żoneczki”
„Teściowa oszalała. Mówiła, że na starość nie ma czasu testować jednego adoratora przez kilka lat, dlatego testuje kilku naraz”

Redakcja poleca

REKLAMA