„Moje dziecko urodziło się drugi raz. Anonimowy dawca uratował naszego synka przed pewną śmiercią”

Mój synek narodził się dwa razy fot. Adobe Stock, New Africa
Odruchowo wstrzymałam oddech i trwałam tak do chwili, póki nie upewniłam się, że piżamka w kolorowe słonie miarowo unosi się i opada. Mój syn oddycha. Żyje. Złapałam pierwszy haust powietrza i w tym samym momencie poczułam spływające po twarzy łzy.
/ 28.12.2021 06:25
Mój synek narodził się dwa razy fot. Adobe Stock, New Africa

Mój synek urodził się dwa razy. Najpierw na świat wydałam go ja, a potem…

Przepisy są jasne. Dawca szpiku może się spotkać z tym, komu uratował życie dopiero dwa lata po przeszczepie. Wcześniej, po stu dniach, mogą do siebie pisać anonimowe listy. My tego nie robiliśmy. Wystarczył nam srebrny medalik i karteczka od dawcy, którą dostarczono do szpitala razem z transporterem, w którym był szpik dla Maćka. „Modlę się za ciebie. Żyj pięknie”.

Nikt z nas nie znał niemieckiego, a Maciuś jeszcze nie umiał czytać, ale kiedy jeden z lekarzy przetłumaczył nam krótki tekst, synek zaczął wodzić paluszkiem od literki do literki i z uśmiechem powtarzać obco brzmiące słowa. Po kilku dniach byłam pewna, że nawet obudzony w środku nocy, umiałby je bezbłędnie wyrecytować.

Nigdy nie zapytał, co znaczy prośba: żyj pięknie

Chciał tylko wiedzieć, czy nie będzie mi przykro, jeśli w cowieczornej modlitwie wymieni tego obcego pana zaraz po tym, jak poprosi Bozię o opiekę nad mamusią, tatusiem, babciami i dziadkami.

– Synku, on wcale nie jest dla nas obcy, chociaż jeszcze go nie znamy – tłumaczyłam pięciolatkowi i powtarzałam to, co lekarze oficjalnie mogli nam o nim powiedzieć.

Że ma trzydzieści dziewięć lat, że pochodzi z Niemiec, i że do banku dawców zgłosił się przed wielu, wielu laty.

– Ja cię urodziłam, ale dzięki temu panu jest tak, jakbyś się urodził drugi raz. Dawno temu, kiedy jeszcze ciebie nie było na świecie, on powiedział lekarzom, że chce komuś pomóc. A potem długo czekał, aż ty się pojawiłeś i okazało się, że bardzo go potrzebujesz... On wcale nie jest obcy.

Srebrny medalik stał się talizmanem Maćka, ściskanym w spoconej rączce podczas wszystkich badań i zabiegów, przechowywany pod poduszką w czasie rekonwalescencji. A opowieść o obcym-bliskim stała się jego ulubioną historią.

Była jak najpiękniejsza bajka, którą musiałam mu opowiadać, kiedy zasypiał, najpierw w szpitalu, potem już w domu. Synek słuchał z wypiekami na twarzy, i nawet się nie domyślał, ile mnie kosztował powrót do najstraszniejszych dni, kiedy tak bardzo bałam się o jego życie, a czułam się tak bezradna. Tak strasznie bezużyteczna...

Oboje z mężem byliśmy gotowi oddać ostatnią kroplę krwi, żeby uratować jedynaka, a jednak to nie wystarczyło. Nie mogliśmy mu pomóc, mogliśmy mu dać tylko naszą miłość. I uśmiech przez łzy.

Tak mało...

– Nie ma pełnej zgodności – lekarze kręcili głowami nad wynikami naszych badań i pocieszali, że to się zdarza, bo nawet w wielodzietnych rodzinach można nie trafić na bliźniaka genetycznego.

Obiecywali, że przeszukają wszystkie rejestry dawców. Przeszukali. I kiedy w końcu znaleźli tego wymarzonego, może jedynego na całym świecie, cieszyli się razem z nami.

– Mieliście wiele szczęścia. Pewnie Maciek w czepku się urodził, tylko nikt tego wcześniej nie zauważył – śmiali się, chociaż mnie się wydawało, że tak jak my, śmieją się przez łzy.

Modlitwa nieznajomego musiała być równie silna jak jego szpik. Maciek, z którego rak krwi wysysał wszystkie siły, wracał do zdrowia w błyskawicznym tempie. W niczym już nie przypominał wynędzniałego, niemal przezroczystego dziecka, które jeszcze dwa lata temu zwijało się z bólu na szpitalnym łóżeczku.

Zachowywał się tak, jakby wyparł z pamięci cały swój ból i wszystkie cierpienia po każdej nieskutecznej chemii. I nasz strach, bo mimo największych starań nie byliśmy w stanie ukryć go przed nim. Kiedy jechaliśmy do szpitala na kolejne badania kontrolne, jak coraz silniejsza sprężynka rzucał się na szyję „swoim” lekarzom i pielęgniarkom.

I zasypywał ich pytaniami, kiedy wreszcie zrobią mu zdjęcie, bo przecież sami mówili, że jest najlepszą reklamą ich oddziału.

Był zdrowy, wesoły, ciekawy świata

Tak jak życzył mu tego dawca szpiku – żył pięknie. A my razem z nim. Nocami czasem jeszcze sprawdzam, czy synek oddycha Wspomnienie choroby wracało do mnie tylko nocami. Wtedy śniła mi się sterylna biel szpitala, turkot kółek szpitalnych wózków, niosący się po długim korytarzu i cisza, kiedy nic już nie można było zrobić.

Tamtej nocy, dzień przed uroczystością w szpitalu i przed spotkaniem z naszym dawcą było tak samo. Biała, szpitalna cisza i nagłe uczucie paniki. Serce łomotało mi jak szalone, kiedy zerwałam się na równe nogi. Nie musiałam patrzeć na zegarek, wiedziałam, że dochodzi trzecia, godzina, w której dawno temu, jeszcze przed ocaleniem, Maciuś dostał zapaści.

Bezszelestnie wyślizgnęłam się z łóżka, wyszłam na korytarz i na palcach przemknęłam do pokoju Maćka. Drzwi były, jak zawsze, uchylone. Wewnątrz świeciła maleńka lampeczka. Zerknęłam na spokojną buzię synka i przesunęłam wzrok na jego klatkę piersiową. Odruchowo wstrzymałam oddech i trwałam tak do chwili, póki nie upewniłam się, że piżamka w kolorowe słonie miarowo unosi się i opada.

Mój syn oddycha. Żyje. Złapałam pierwszy haust powietrza i w tym samym momencie poczułam spływające po twarzy łzy. Odwróciłam się i na palcach poszłam do kuchni. Tu mogłam bezkarnie oddychać, tu mogłam płakać, odreagowując strach, który wciąż nie chciał mnie opuścić i ulgę, do której nie mogłam się przyzwyczaić.

Opadłam na stołek, potarłam dłońmi piekące oczy i nagle usłyszałam metaliczny brzdęk.

„Medalik!” – przeleciało mi przez głowę.

Nie wiedziałam, że zasnęłam, zaciskając palce na talizmanie dziecka. Nie czułam, że trzymam go w ściśniętej pięści, kiedy biegłam do Maćka. Rzuciłam się na kolana, zaczęłam przesuwać dłonie nad chłodnymi płytkami podłogi. Leżał za nogą krzesła. Wyciągnęłam po niego rękę i nagle znieruchomiałam.

Dotarło do mnie, że człowiek, który dał mojemu synowi nowe życie, jest już w Warszawie. Że za kilka godzin zjawi się w szpitalu, by poznać swojego bliźniaka genetycznego. Dziecko, które uratował. Nasze dziecko. Zobaczę go i...

Nie miałam pojęcia, co się stanie, kiedy go wreszcie poznam.

„Ciekawe, czy śpi?” – zastanawiałam się. „Czy się denerwuje, tak jak my. Czy zastanawia się nad tym, jak Maciek wygląda? Czy go przytuli? Co mu powie? Czy zdaje sobie sprawę z tego, że dla Maćka jest jak skrzyżowanie świętego Mikołaja z aniołem, kimś, kogo się kocha bezwarunkowo wielką, dziecięcą miłością i na kogo się czeka, jak na wymarzony prezent pod choinką? Czy ten człowiek zdaje sobie sprawę, jaką odpowiedzialność pociąga za sobą taka miłość?”.

Mój ocalony synek z uśmiechem przyjął informację, że wreszcie pozna człowieka, który go uratował.

– Mówiłaś, że poznam go dwa lata po operacji. To już minęły dwa lata? – nie mógł się nadziwić.

A potem przyniósł blok i narysował wielkie uśmiechnięte serce.

– Nareszcie będę wiedział, jak ma na imię – uśmiechnął się i zaczął mnie zasypywać gradem pytań.

Czy „jego” pan pozwoli mu mówić do siebie po imieniu?

Chyba tak, przecież jest jego bliźniakiem genetycznym. Czy ma żonę i dzieci? Bo może ma takiego samego synka jak on, Maciek... Czy jeśli ma synka, to zabierze go ze sobą na spotkanie z nami? Czy przyjedzie znowu, na urodziny Maćka? I te pierwsze, normalne i te drugie, w rocznicę przeszczepu? Czy tak jak Maciek lubi tort malinowy?

Zostawiłam syna z mężem, który miał nieskończoną cierpliwość w wyszukiwaniu odpowiedzi na każde pytanie, a sama uciekłam do kuchni, łykać łzy nad tortem, przygotowanym specjalnie na spotkanie w szpitalu. Teraz znowu siedziałam w kuchni i patrzyłam na szarzejący za oknem świt.

„Kiedy Maciek się obudzi – myślałam – zjemy śniadanie i pojedziemy do szpitala. Tak jak robią to zwyczajni, zdrowi ludzie. Na spotkanie z bliskim nam człowiekiem, któremu zawdzięczamy tak wiele”.

Nie znamy się, ale jesteśmy sobie bliscy jak rodzina… Niewiele pamiętam z godzin, które nastąpiły później. Czas gnał jak szalony. W jednej chwili pakowałam tort do samochodu, zaraz potem bezradnie szukałam miejsca na parkingu. Ostrożnie taszczyłam słodki pakunek i próbowałam zapanować nad szalejącym z emocji synkiem.

Słuchałam wystąpień lekarzy, którzy dokonywali cudów na sali operacyjnej, ratując kolejne dzieci i ściskałam rączkę Maćka, którego coraz bardziej onieśmielały ciekawskie spojrzenia ludzi uczestniczących w spotkaniu. W pewnej chwili lekarz, który opiekował się moim synkiem podczas całego pobytu w szpitalu, zniknął gdzieś.

Wrócił w towarzystwie szczupłego, ciemnowłosego mężczyzny w okularach. Kiedy go przedstawiał, poczułam, jak ręka Maćka wyślizguje się z mojej i zobaczyłam, jak syn pędzi przed siebie i wpada w objęcia mężczyzny. Obaj mówili jednocześnie, każdy w swoim języku, ale chyba rozumieli się znakomicie, bo w pewnej chwili obaj zaczęli płakać.

Siedmioletni, jasnooki blondynek i ciemnooki, ciemnowłosy czterdziestolatek. Nie, w ogóle nie byli do siebie podobni, a jednak... wyglądali jak rodzeni bracia. Wzięłam mojego męża za rękę i powoli podeszliśmy do nich. Objęliśmy ich, przytuliliśmy, z całego serca. Czułam, że każdy z nas jest na właściwym miejscu. Jak w rodzinie... 

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA