On walczył o większą swobodę, ona chciała go kontrolować. Dorastający chłopak i jego przewrażliwiona, nadopiekuńcza matka pod jednym dachem to doskonały przepis na katastrofę…
Pewnie niejeden byłby w szoku, słysząc, że namawiałem syna na studia w innym mieście, choć lokalna politechnika prowadzi taki sam kierunek. No bo kto wysyła swoje dziecko sto kilometrów od domu, kiedy może je zatrzymać przy sobie? Już odpowiadam: ojciec zdesperowany…
Do desperacji doprowadziła mnie nadopiekuńczość mojej najukochańszej małżonki. Bo choć Iza jest inteligentna, piękna, wrażliwa, czuła i wierna, to jest też na punkcie syna przewrażliwiona. Biedny chłopak przez całe swoje krótkie życie znosił konsekwencje przesadnej matczynej troski. Od chwili, gdy zaczął stawiać pierwsze kroki, do dziewiętnastego roku życia, kiedy to wyprowadził się za moją namową z domu.
– Ale mama płakała… – powiedział Robert, gdy już wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy w drogę. – Zaraz jej przejdzie. Zabierze się za porządki, zmęczy się i ochłonie.
– Będziesz miał z głowy sprzątanie na cały tydzień – zażartował, a ja się uśmiechnąłem.
– Trochę jednak mam wyrzuty sumienia, że to przeze mnie… – dodał.
– Niepotrzebnie. To jest twoje życie i musisz podejmować decyzje dobre dla ciebie, a nie dla mamy.
– No wiem, ale mogłem zostać. W sumie, co by szkodziło…
–To, że w końcu byście ze sobą nie wytrzymali i wyprowadzałbyś się w gniewie. Mama wariowałaby za każdym razem, kiedy chciałbyś skorzystać z życia studenckiego. Ograniczałaby cię coraz bardziej. Zabraniałaby ci wychodzić na imprezy, jeździć na rajdy, spotykać się z dziewczynami… Ty byś się wściekał i kłócił… Syn pokiwał głową.
– A ty znalazłbyś się między młotem a kowadłem – skomentował. Był mądrym dzieciakiem, zawsze wszystko łapał w lot.
– Chciałbym mieć spokój, a dorosły syn i przewrażliwiona matka pod jednym dachem, to przepis na katastrofę. Kiedy byłeś dzieckiem, dało się jeszcze jakoś wytrzymać. Ale teraz… Teraz czas na samodzielność. Jej stres rósł, w miarę jak dorastało nasze dziecko Najwyższy czas, bo historia nadopiekuńczości mojej żony zaczęła się jeszcze przed narodzinami Roberta. Milena od zawsze była nieco przewrażliwiona – w każdej dziedzinie, w każdej sytuacji reagowała nieco zbyt emocjonalnie.
Z równowagi wytrącały ją takie drobiazgi jak przekroczony termin zapłaty za prąd, mało uprzejma reakcja ekspedientki w sklepie, pięciominutowe spóźnienie do pracy czy świeża rysa na meblach albo plama na ścianie. Już tak dziewczyna ma, że wszystko musi być idealne – nic nie może odbiegać od schematów, które ją uspokajają.
Ciąża i macierzyństwo były dla niej wyzwaniem
Jeszcze zanim Robert pojawił się na świecie, Milenka dostawała szału na punkcie jego zdrowia i bezpieczeństwa. Gdy była w ciąży, przejmowała się dosłownie wszystkim. Kiedy mały się ruszał, martwiła się, że robi to zbyt nerwowo, że coś mu się dzieje. Gdy się natomiast uspokajał, chciała jechać do lekarza na KTG, żeby sprawdzić, czy dziecko jeszcze żyje.
Bardzo dużo odpoczywała, przy najmniejszych bólach natychmiast kładła się do łóżka na kilka godzin. Przeczytała wszystkie dostępne na rynku książki o macierzyństwie i na pojawienie się syna na świecie była gotowa jak chyba żadna inna matka.
Kiedy w końcu się urodził, Milena zamiast cieszyć się z tego, że mamy w domu dziecko, szukała dziury w całym. Ciągle wynajdywała mu jakieś choroby. Gdyby nie ja, bylibyśmy z małym u lekarza co tydzień. Nieraz wstawała w nocy bez potrzeby i nachylała się nad łóżeczkiem, żeby sprawdzić, czy Robercik oddycha.
– On już śpi czwartą godzinę z rzędu… – szeptała na przykład, budząc mnie w środku nocy.
– Ale nic mu nie jest, sprawdzałaś?
– Tak.
– To super. On ma już pół roku, zaczyna przesypiać noce. Wracaj do łóżka.
– Ja go chyba jednak rozbudzę do karmienia – decydowała żona.
– Milena… Milena… – próbowałem ją powstrzymać, ale ona już wyjmowała małego, żeby go nakarmić, a tak naprawdę po to, żeby sprawdzić, czy się rusza, czy żyje… Gdy syn już podrósł, nie było wcale lepiej. Im bardziej się usamodzielniał, im większe ryzyko chciał podejmować – tym bardziej moja żona starała się go stopować.
Zabraniała mu jeździć samemu rowerkiem po podwórku przed domem i nigdy nie puszczała samego na drabinkach. Zakazywała mu wchodzenia na drzewa, zawsze ubierała go ciut za grubo, a na huśtawkach asekurowała z przerażeniem na twarzy. Ledwo udało mi się ją namówić, żeby wróciła do pracy i oddała małego do przedszkola. Ileż razy najadłem się za nią wstydu, bo zgłaszała do pań pretensje, że nie dość dobrze dbają o małego.
Kiedy syn poszedł do szkoły, ciągle robiła mu wstyd przy kolegach, na przykład odbierając go ze szkoły, gdy oni wszyscy już wracali do domu sami. Kiedy ja miałem po syna przyjechać, pozwalałem mu iść samemu, a spotykaliśmy się przy bramie, żeby mama nie wiedziała. Ilekroć byliśmy we dwóch, zawsze starałem się dać mu więcej wolności, zachęcić do odważnego poznawania świata, do nabierania pewności siebie.
Mam wrażenie, że uratowałem w ten sposób jego charakter, bo mimo wszystko wyrósł na samodzielnego i dziarskiego chłopaka. Wiktoria!
Milena zgodziła się na jego wyjazd
Milena drżała, gdy syn jeździł na kolonie i obozy, wzdychała nawet wtedy, kiedy szedł do centrum z kolegami, żeby kupić sobie jakiś ciuch albo grę na komputer. Kiedy zapisałem go na treningi karate, żona przez dobre dwa tygodnie pojękiwała, że oni mu tam na bank zrobią krzywdę.
– Przecież to nie są walki w klatkach, kochanie! – ironizowałem, bo miałem już dość jej histerii.
Niezłego czadu dała też, kiedy Robert znalazł sobie pierwszą dziewczynę. Przeglądała jego plecak w poszukiwaniu prezerwatyw, ciągle zagajała o seks. Gdy to biedne dziewczę przyszło do Roberta po raz pierwszy, ciągle im przeszkadzała. Zapraszała do stołu, wypytywała o nic nieznaczące drobiazgi, wachlowała pokój chłopaka drzwiami jak Pawlak w „Samych swoich”. No coś strasznego!
Tak to przez długie lata mój syn żył pod kontrolą mamy. Im był starszy, tym więcej się kłócili, bo walczył o samodzielność. Domyślałem się, że dopóki Robert się nie wyprowadzi, nie skończą się też te przepychanki. Gdy więc zbliżał się czas wyboru kierunków studiów, zacząłem się zastanawiać, czy nie namówić go na przeprowadzkę do innego miasta.
Syn chciał iść na polibudę, na budownictwo i taki kierunek mieli na naszej uczelni. Wydawało się więc oczywiste, że zostanie w domu, bo będzie mu tu wygodniej i przede wszystkim taniej. Nie śmiałem więc wyjść z propozycją wyjazdu na inną uczelnię, dopóki żona nie przekroczyła kolejnej granicy histerii.
Wtedy uznałem, że to będzie najlepsze rozwiązanie. Pół roku przed maturą koledzy Roberta wpadli na pomysł weekendowego wyjazdu. Pierwszego zupełnie samodzielnego – bez żadnych wychowawców, bez żadnego nadzoru. Tylko oni, narty i pobliskie góry. Żona, oczywiście, stanęła okoniem – przez dobry tydzień ją namawialiśmy, obiecując, że nie będzie żadnego alkoholu, dziewczyn, narkotyków, dopalaczy czy bójek.
Słowem, wszystkich młodzieńczych wybryków, które podpowiadała jej bujna wyobraźnia. W końcu skapitulowała… Myśleliśmy, że ostatecznie, ale im było bliżej terminu wyjazdu, tym bardziej robiła się nerwowa. Co zaowocowało powtórnym przemyśleniem sprawy.
– Nigdzie nie pojedzie. Ja nie dam rady! – oznajmiła mi któregoś wieczoru w łóżku, gdy opowiadałem jej o tym, co kupiliśmy z Robertem w sklepie narciarskim.
– Milena… No co ty? Teraz nie możesz się rozmyślić.
– Mogę. Dlaczego miałabym nie móc? Czy ja się gdzieś podpisałam?
– Kobieto, przecież on cię znienawidzi! – przestrzegłem.
– Nie stawiaj tak sprawy.
– Ja nie straszę, ja przewiduję.
– Może zrozumie…
– Chyba sama nie wiesz, co mówisz! Milenko, dajże spokój, nie płacz, dziewczyno. To są tylko dwa dni, nic mu nie będzie! Milenko no… Pocieszałem ją, podtrzymywałem na duchu i wybijałem głupie pomysły z głowy aż do czwartku poprzedzającego wyjazd.
Do samego końca pilnowałem, żeby nawet nie pisnęła słowem, że chce wszystko odwołać. Już myślałem, że Robert spokojnie pojedzie, ale po przyjściu ze szkoły syn się pochorował. Mieli wyjeżdżać o dziewiętnastej, ale trzy godziny wcześniej Roberta zaczęło kręcić w żołądku, a potem rozpoczął się istny Armagedon. Biedny chłopak nie wychodził z kibelka…
Jasne było, że w takim stanie nie może jechać.
– Ale ja muszę! Tato… – przekonywał mnie, gdy udało mu się wychylić na chwilę głowę z toalety.
– Chłopaku, przecież ty jesteś przykuty do deski klozetowej. Jak niby wytrzymasz dwugodzinną jazdę samochodem? – pytałem.
– Nie ma mowy o żadnym wyjeździe! – dodawała swoje żona.
– Ale mamo…
– Nie ma mowy. A co, jeśli to jest coś poważniejszego? Co wtedy? Sam się będziesz leczył z jelitówki w tym pensjonacie, czy może koledzy będą ci leki podawali?
Tym razem przesadziła, to już robiło się niebezpieczne
Był załamany, ale musiał zostać w domu, bo co chwila biegał tam, gdzie król chodzi piechotą. Do biegunki dołączyły bóle brzucha i chłopak się trochę odwodnił – osłabł, sprawiał wrażenie pokonanego. Chyba żal i stres dodatkowo zaostrzyły chorobę. No i jak zwykle Milena wpadła w histerię. Tym razem jeszcze większą niż zwykle. Gdy około osiemnastej synowi nie przechodziło, była bliska omdlenia. Reagowała nazbyt histerycznie nawet jak na nią…
– Jedziemy z nim do szpitala! – powiedziała w końcu. – Niech mu zrobią płukanie żołądka czy coś…
– A po co? Przecież mówił, że nic wyjątkowego nie jadł. Nic się nie dzieje. Albo jelitówka, albo niegroźne zatrucie. No i przejął się, że nie jedzie. Tyle!
– Nie, to na pewno coś gorszego. Mirek, błagam cię, jedźmy do lekarza…
– Milena, do diabła!
– Nie mów tak. Zrozumże mnie raz. Choć raz bądź dla mnie miły i mnie posłuchaj. Ja się boję… – pociekła jej łza, po chwili płakała na całego.
– Czyś ty oszalała? No dom wariatów. Chłopak parę razy poleciał do kibla, a tu dramat jak z serialu!
– Nie kpij, bo nic nie wiesz…
– A ty niby wiesz.
– Tak, wiem! – odwróciła się ode mnie i zaczęła przygotowywać sobie herbatę; trzęsły jej się dłonie.
– Milena, co ty wygadujesz? O co chodzi? Milena! – obróciłem ją do siebie, a ona całkiem się popłakała.
– To ja, to moja wina – beczała. Dopiero po chwili udało mi się z niej wydobyć zawstydzające wyznanie.
Okazało się bowiem, że moja rozhisteryzowana żona podała synowi tabletki na przeczyszczenie, dosypała mu je do herbaty. Tak. Taki opracowała plan, kiedy dotarło do niej, że nie może się już wycofać z raz danego pozwolenia na wyjazd. Zapytałem ją, ile mu dała, a gdy okazało się, że normalną dawkę, uspokoiłem się i wcisnąłem w Roberta kolejną porcję węgla. Domyślałem się, że to stres pogorszył sprawę, i musi chłopina jedynie odpocząć.
Zapakowałem go do łóżka, a małżonkę wziąłem na poważną rozmowę. Kazałem jej przysiąc, że już nigdy nie ucieknie się do tak szaleńczego fortelu i zrobi wszystko, żeby ograniczyć swoje histerie. Zagroziłem, że jeśli tego nie zrobi, powiem Robertowi prawdę, a ją wyślę na leczenie.
Ale wtedy też uznałem, że muszę namówić syna, żeby wyjechał na studia. Stać nas było na takie rozwiązanie, więc już w ten sam weekend zacząłem z nim o tym rozmawiać. Oczywiście nie powiedziałem, dlaczego podjąłem taką decyzję, i co zrobiła jego mama. Wyjaśniłem mu jednak otwarcie, że powinniśmy pomyśleć o przeprowadzce dla dobra jego relacji z nią. Dla dobra całej rodziny. Zgodził się dość szybko. Też chciał już pewnie odetchnąć pełną piersią, odpowiadać za siebie.
Pozostało nam przekonać Milenę. Mieliśmy na to kilka miesięcy – tyle zostało do matury. Przyznaję, że kilka razy musiałem ją zaszantażować, grożąc, że powiem Robertowi, co zrobiła. To podziałało. Milena w końcu odpuściła. No i tak właśnie wywiozłem syna na studia.
Gdy wróciłem, jeszcze parę miesięcy walczyłem z nastrojami żony. Kłóciłem się z nią, przekonywałem, że nie możemy mu teraz kazać wrócić. Jest histeryczna, ale nie szalona i zrozumiała ten argument. Uspokoiła się więc po jakimś czasie. Robert radził sobie świetnie, i chyba zrozumiała, że musimy mu zaufać i dać żyć po swojemu. Nie żałuję swojej decyzji. Mam nawet wrażenie, że naprawdę uratowałem relacje między nimi.
Czytaj także:
„Po śmierci żony mój brat przez 7 lat chciał być sam. To samolubne, jego dzieci potrzebują mamy - nawet przyszywanej”
„Nie mogę patrzeć na to, jak moja córka traktuje swojego narzeczonego. Nie wychowałam jej na egocentrycznego potwora…”
„Nie zwracałem na nią uwagi, bo była zwykłą szarą myszą, a ja wolałem wampy. Byłem zwykłym pustakiem”