„Moja żona choruje na demencję. Chce, żebym ją oddał do domu opieki, ale ja nie umiem bez niej żyć”

mężczyzna który ma chorą żonę fot. Adobe Stock
Martwię się o moją Stasię. Jak my sobie damy radę, gdy ona już całkiem zaniemoże. Co z nami będzie? Żona mówi, żebym ją wtedy oddał do domu opieki. Ale ja tak nie mogę. Przecież przysięgałem przed Bogiem, że nie opuszczę jej aż do śmierci!
/ 25.03.2021 15:28
mężczyzna który ma chorą żonę fot. Adobe Stock

Z moją Stasią jesteśmy małżeństwem prawie pół wieku! Za rok będzie równe pięćdziesiąt lat. Poznaliśmy się, gdy miałem 22 lata i właśnie wróciłem z wojska. A ona zamieszkała w sąsiedniej miejscowości. Kiedy ją zobaczyłem na zabawie, od razu wiedziałem, że nie oddam jej nikomu. Chodziłem koło niej, chodziłem i wychodziłem, choć konkurentów mi nie brakowało. Stasia piękna była jak marzenie, więc kręciło się wokół niej wielu kawalerów. Bogatszych, a może i przystojniejszych ode mnie. Ale ona wybrała właśnie mnie. Po czterech miesiącach znajomości poprosiłem ją o rękę, a niedługo potem odbył się nasz ślub.

Wszyscy dziwili się, że tak szybko, niektórzy podejrzewali nawet, że Stasia jest w ciąży. Nic z tego. Tak bardzo marzyliśmy o tym, by być razem, że nie chcieliśmy czekać dłużej, niż ksiądz proboszcz wymagał. Czuliśmy, że jesteśmy dla siebie stworzeni.

Jaka z niej cudna panna młoda była. Miała taką długą, białą suknię z welonem. Szyła ją najlepsza krawcowa w okolicy. Przez tydzień mój ojciec wódkę na wesele zwoził, a mama Stasi, jej ciotki i sąsiadki gotowały smakołyki. Dwa dni goście się bawili. Do upadłego. Kilku to nawet pogotowie do szpitala zabrało, bo się za łby złapali. Nikogo to nie nie zdziwiło ani nie oburzyło. Wręcz przeciwnie. W tamtych czasach ludzie mówili, że jak na weselu sztachety nie pójdą w ruch, to młodzi przez całe życie będę ze sobą wojować. U nas poszły, więc przepowiadano nam szczęśliwą przyszłość.
Początki nie były łatwe. Ani moi rodzice, ani Stasi nie mogli nam pomóc. Bo i jak? U niej pięcioro rodzeństwa, u mnie czworo. Rodzice się zapożyczyli, żeby nam weselisko wyprawić. Byliśmy zdani tylko na siebie. Wiedzieliśmy, że na wsi nie ma dla nas przyszłości, ruszyliśmy więc do Warszawy. Szybko znaleźliśmy pracę w mleczarni, ale nie mieliśmy gdzie mieszkać. Wynajęliśmy pokój u jednej starszej pani, na Pradze. Stała w nim rozpadająca się wersalka, kolebiący się ze starości stół i krzesła, z których wypadały nogi. Cóż… Stasia powiesiła firanki w oknach, na parapecie ustawiła doniczki z pelargoniami. Ja naprawiłem stół i krzesła. No i rozpoczęliśmy wspólne życie. A że biednie? To było nieważne. Liczyło się tylko to, że byliśmy razem i mieliśmy dach nad głową.

Nasze szczęście nie trwało długo. Kiedy dwa lata później urodziła się nam córeczka, Irenka, starsza pani wyrzuciła nas na bruk. Denerwował ją płacz dziecka, pieluchy wiszące w łazience. Przez następne dwanaście lat tułaliśmy się po różnych wynajmowanych pokojach, zanim dostaliśmy klucze do własnego, spółdzielczego M. Już nie z jednym dzieckiem, ale z dwojgiem, bo po Irence przyszedł na świat Piotruś. Czasem zmienialiśmy mieszkanie dwa razy do roku, więc nawet rzeczy nie rozpakowywaliśmy. Tyle tylko, co potrzebne na teraz. A reszta, w pudłach i walizkach. Mimo to nie załamywaliśmy się. Zaciskaliśmy zęby i parliśmy do przodu. Teraz to nadziwić się nie mogę, jak myśmy temu wszystkiemu podołali. Kiedyś zapytałem nawet o to Stasię.

O tym samym myśleliśmy, marzyliśmy i różnic między nami żadnych nie było. Zawsze byliśmy razem. Jak dwa zgodne konie, co jeden wóz ciągną – odparła z uśmiechem.

Faktycznie tej zgody to wszyscy nam zazdrościli. Dziwili się, że mimo przeciwności losu żadnych awantur u nas nie ma. To im tłumaczyłem, że jeśli jedno szanuje drugie, pomaga, wspiera, to zgoda jest. I siła do walki o lepszą przyszłość. A to w każdej rodzinie najważniejsze. I dzieci od małego powinny to wiedzieć. Nasze wiedziały. I nie tylko to. Wszystkiego ich chyba nauczyliśmy. Taki dumny jestem, że udało nam się je wykształcić i wychować na ludzi. Dziś mają już swoje życie, własne, dorosłe lub prawie dorosłe dzieci. Ale nie zapominają o nas starych. Odwiedzają nas regularnie. A ludzie znowu nam zazdroszczą. Bo ich bliscy nie mają dla nich czasu, nie pamiętają o nich…

Czy jestem szczęśliwy? W zasadzie tak. Mam wszystko, o czym w życiu marzyłem. Ukochaną kobietę u boku, rodzinę. Tylko z jednym nie mogę się pogodzić. Że Bóg odbiera nam zdrowie. Ja wiem, że taka jest kolej rzeczy, że na tym polega starość. Ale złość mnie bierze, że teraz, gdy odchowaliśmy już dzieci, wnuki i wreszcie moglibyśmy żyć tylko dla siebie, spełniać marzenia, to nie czujemy się już tak silni jak kiedyś. Ze mną nie jest jeszcze aż tak źle. Mimo że mam ponad siedemdziesiątkę na karku, krzepy mi nie brakuje. Ale Stasia niedomaga. Coraz częściej narzeka, że bolą ją stawy, kręgosłup. Na dodatek od pewnego czasu zapomina o różnych rzeczach. Kiedyś miała znakomitą pamięć. Nigdy niczego nie zapisywała. Wiedziała, kiedy dzieci mają wywiadówki w szkole, pamiętała o imieninach naszych bliskich, o każdym spotkaniu, sprawie do załatwienia. Nieraz zastanawiałem się, jakim cudem nie gubi się w tym wszystkim.
A teraz? Często nie wie, gdzie zostawiła klucze, położyła gazetę, postawiła kubek z herbatą. A miesiąc temu nie potrafiła odnaleźć drogi do domu. Nigdy wcześniej jej się to nie zdarzyło. Wybrała się wtedy do osiedlowego sklepu. Chciałem iść razem z nią, bo bałem się, że o czymś zapomni, ale uparła się, że pójdzie sama.
– Nie traktuj mnie jak małe dziecko! Brakuje mi tylko śmietany do zupy i natki pietruszki. Poradzę sobie – powiedziała.
– Na pewno?
– Na, pewno, nie martw się – odparła z uśmiechem.

Czekałem na nią, wyglądałem przez okno. Nie wracała. Po trzech kwadransach poszedłem na poszukiwania. W sklepie dowiedziałem się, że była tam, ale przed pół godziną wyszła. Znalazłem ją na drugim końcu osiedla. Siedziała na ławce zagubiona, przerażona. Nie wiedziała, gdzie jest. Wziąłem ją pod rękę i zaprowadziłem do domu.
– Witek, co się ze mną dzieje? – zapytała po drodze.
– Nic, Stasiu, w naszym wieku takie rzeczy się zdarzają – starałem się bagatelizować problem. Nie chciałem, żeby się martwiła.

Po tamtym wydarzeniu poszedłem ze Stasią do neurologa. Dzieci się złożyły na prywatną wizytę i wszystkie badania, bo na NFZ załatwić tego nijak się nie dało. Broniła się przed tą wizytą jak lwica. Jakby czuła, że jednak coś jej dolega, ale nie chciała tego usłyszeć. W końcu jednak się zgodziła. Okazało się, że ma początki demencji. Dostała lek, po którym poczuła się troszkę lepiej, ale lekarz nie ukrywał, że choroby wyleczyć się nie da. Ba, będzie postępować. Jak szybko, nie wie nikt. Żona usłyszała, że może będzie sprawna intelektualnie jeszcze przez kilka miesięcy, a może przez kilka lat…

Martwię się o Stasię. Na pierwszy rzut oka zachowuje się tak jak dawniej. Gdy odwiedzają nas dzieci i wnuki śmieje się, dowcipkuje. Ktoś mógłby nawet pomyśleć, że nie przejmuje się swoim stanem. Ale ja dobrze ją znam. Wiem, że wiadomość o chorobie ją dobiła. Gryzie się tym, że nie będzie już samodzielna jak dawniej, że będzie wymagała pomocy.
– Słuchaj, Witek, obiecaj mi, że jak będzie ze mną już bardzo źle, to oddasz mnie do domu opieki – powiedziała mi kilka dni temu.
– O czym ty w ogóle mówisz? – zdenerwowałem się.
Nie gniewaj się. Nie chcę siedzieć ci na głowie, zatruwać życia…
– Nie ma mowy. Zrobię dla ciebie wszystko, tylko nie to – przerwałem jej.
– Ale dlaczego? Tak będzie lepiej…
– Wcale nie! Przysięgałem, że będę z tobą na dobre i na złe, w zdrowiu i w chorobie. I dotrzymam słowa – odparłem z mocą.

Za rok nasze Złote Gody. Dzieci już zapowiedziały, że zorganizują nam wielkie, uroczyste przyjęcie. Przyjdą bliscy, także znajomi… Mam nadzieję, że Stasia dotrwa do tej uroczystości w dobrym zdrowiu. Usiądziemy przy stole ze wszystkimi, pośmiejemy się i powspominamy te wspólnie spędzone pięćdziesiąt lat. Tak szybko minęły. Nawet nie zauważyłem kiedy…

Więcej prawdziwych historii:
„Mój mąż leży w śpiączce, a ja mam romans. Gdy zaszłam w ciążę z kochankiem, zrozumiałam, jak wielki był to błąd”
„Od 3 lat muszę żyć ze świadomością, że przeze mnie zginęła moja żona. Nie mogę sobie z nią poradzić…”
„Całe liceum byłam poniżana, bita i obmacywana. Nikt nawet nie zwrócił na to uwagi, bo nie robiła mi tego patologia”

Redakcja poleca

REKLAMA