„Od 3 lat żyję z poczuciem winy. Moja ukochana żona przeze mnie nie żyje. Przez 20 lat byliśmy dla siebie całym światem”

mężczyzna w żałobie po żonie fot. Adobe Stock
„Jeszcze do dnia pogrzebu jakoś się trzymałem, bo miałem masę formalności do załatwienia. Potem było coraz gorzej, a kiedy w miesiąc później przyszły pieniądze z polisy ubezpieczeniowej, zupełnie się posypałem. Wtedy dopiero zrozumiałem, że jej nie ma i już nigdy do mnie nie wróci”.
/ 13.05.2022 12:43
mężczyzna w żałobie po żonie fot. Adobe Stock

Siedziałem w poczekalni u psychiatry i kartkowałem jakieś kolorowe czasopismo, żeby zająć czymś ręce. Kiedy zostałem poproszony do gabinetu, lekarz na mój widok wstał zza swojego biurka, co zrobił po raz pierwszy od trzech lat.
– Panie Waldemarze – przywitał mnie jowialnie – chyba mam dla pana dobrą wiadomość.

Obojętnie wzruszyłem ramionami

Pewnie jakieś nowe pigułki albo kolejna grupa wsparcia. Prawdę mówiąc, było mi wszystko jedno; i tak wiedziałem, że na mnie to nie podziała. Po trzech latach leczenia się z depresji byłem dokładnie w tym samym miejscu, co na początku. Z tą różnicą, że miałem na koncie parę ton tabletek i mnóstwo godzin spędzonych na terapii. Lekarz wskazał mi fotel, sam usadowił się w drugim.
– Ma pan może ochotę na lampkę wina? – zapytał.
Spojrzałem na niego zaskoczony. Tego się nie spodziewałem. Jeśli to miała być nowa metoda leczenia, to w moim wypadku też się nie sprawdzi. Próbowałem już alkoholu, ale skutki były opłakane, dosłownie i w przenośni.

On tymczasem sięgnął gdzieś za oparcie fotela i po chwili postawił na niskim stoliku butelkę wina. Przyjrzałem się jej ze zdziwieniem. Etykieta wyglądała paskudnie i była krzywo przycięta, a sama butelka miała jakiś niespotykany kształt. W środku znajdował się karminowoczerwony płyn.
– Tydzień temu wróciłem z wakacji – kontynuował lekarz tonem swobodnej konwersacji, jakby nie zwrócił uwagi na moją reakcję. – Parę dni na Teneryfie, nic wielkiego w sumie – wzruszył ramionami. – Jednym z punktów programu była wizyta na sąsiedniej wyspie, La Gomera. Mówię panu, raj na ziemi... – rozmarzył się. – Idealny klimat, pogoda jak złoto, a sama wyspa liczy zaledwie dwadzieścia parę tysięcy mieszkańców. Tylu turystów odwiedza ją w ciągu trzech dni. – zaśmiał się.
– Stamtąd pochodzi to wino? – spytałem domyślnie, a on pokiwał głową z ukontentowaniem.
– Tak, to taka miejscowa atrakcja, wizyta w winnicy i zakupy na miejscu po cenach produkcji, czyli pięć euro za butelkę. – Pochylił się i wyznał konfidencjonalnym tonem: – Więc wziąłem pięć butelek na zapas. Przy czym od razu pomyślałem o panu. Proszę przyjąć ode mnie ten mały podarunek – ruchem głowy wskazał butelkę.
– Nie jestem jakiś wielkim amatorem wina – odparłem zgodnie z prawdą.
Znów się zaśmiał.
– To się zapewne wkrótce zmieni – odparł tajemniczo.
– Nie sądzę – burknąłem z goryczą.
– Moja żona… – z trudem przełknąłem ślinę – ona bardzo lubiła wino, zwłaszcza czerwone półwytrawne… – mówiłem coraz ciszej.
– Panie Waldemarze, chyba już ustaliliśmy, że tamten wypadek to nie była pana wina, prawda? – rzekł łagodnie.

Moja żona zginęła w wypadku samochodowym

Jechała na konferencję razem z kolegą z pracy, bo ja nie mogłem jej odwieźć, chociaż zawsze to robiłem. Niestety skręciłem nogę. Więc to była moja wina, bo powinienem uważać, jak chodzę, bo to ja powinienem ją eskortować, dbać o jej bezpieczeństwo, a nie oddać ukochaną kobietę w ręce faceta, który pozwolił jej zginąć. Drań… Sam wyszedł z tej kraksy tylko ze złamanym obojczykiem.

Jeszcze do dnia pogrzebu jakoś się trzymałem, bo miałem masę formalności do załatwienia. Potem było coraz gorzej, a kiedy w miesiąc później przyszły pieniądze z polisy ubezpieczeniowej, zupełnie się posypałem. Wtedy dopiero zrozumiałem, że jej nie ma i już nigdy do mnie nie wróci. Przez 20 lat byliśmy dla siebie całym światem. I nagle ten świat legł w gruzach, a ja zostałem sam. Właściwie też umarłem, tak się przynajmniej czułem.

Zaczęły się problemy z bezsennością, doszły apatia, ponure myśli i cały zestaw zachowań, które zostały zdiagnozowane jako depresja. Da się leczyć tę chorobę, i to skutecznie, ale ja okazałem się wyjątkowo opornym przypadkiem. A może po prostu nie chciałem wyzdrowieć, skoro miałoby to oznaczać akceptację, pogodzenie się ze stratą...
Z zamyślenia wyrwał mnie głos mojego terapeuty:
– A wie pan, dlaczego o tym wszystkim wspominam? – zapytał.
Pokręciłem przecząco głową.
– Pana problem to brak celu – wyjaśnił. – Dlatego ja chcę panu dać coś, czego panu brakuje. Właśnie cel.
– Mam pojechać i zwiedzić tę urokliwą wyspę? – zapytałem sarkastycznie. – Już się rozpędzam... Tylko niech pan powie, doktorze, ile kosztuje bilet w obie strony, żebym po drodze skoczył do bankomatu.
– Panu będzie potrzebny bilet tylko w jedną stronę – odparł tajemniczo.
Uniosłem brwi.
– Mam tam pojechać i zostać?
Pokiwał energicznie głową.
– A co ja tam będę robił, że tak głupio spytam?
– Wino. Będzie pan tam robił wino. Takie, jakie smakowałoby pańskiej żonie.

Popatrzyłem na niego jak na wariata. Co ten człowiek bredzi?
– Ja też jestem wdowcem, jak pan wie. – znów zmienił temat.
Owszem, wiedziałem. Jego żona zmarła na raka 5 czy 6 lat temu. I pewnie dlatego mimo wszystko tak dobrze mnie rozumiał, nie tylko jako lekarz, ale również jako człowiek.
– Na wakacje pojechałem z synem i synową. Mój syn jest prawnikiem, specjalistą od nieruchomości i prawa w Unii – mówił coraz szybciej, jakby się bał, że mu przerwę. – Podczas wizyty na tej uroczej wyspie pogadał z naszym przewodnikiem i okazało się, że można tam nabyć winnicę z domem za śmieszne pieniądze. Więc niech pan to zrobi. Niech pan sprzeda samochód i mieszkanie, weźmie pieniądze z polisy i niech pan kupi tam winnicę. Niech pan wreszcie zyska w życiu nowy cel. Mój syn pomoże załatwić formalności, a prawdę mówiąc, to już się zaczął dowiadywać.
– A skąd pewność, że się zgodzę?
– Bo to jest po prostu najlepsze rozwiązanie – odpowiedział ze spokojem.
– No... nie wiem…
– Więc proszę mi obiecać, że przynajmniej się pan nad tym zastanowi.

Skinąłem ponuro głową. Zastanowić się mogę, co mi szkodzi. Wychodząc z jego gabinetu, zabrałem ze sobą wino.

Wieczorem, w domu pełnym pamiątek i wspomnień po mojej zmarłej żonie – zarazem przeraźliwie pustym bez jej głosu, widoku, zapachu – otworzyłem ofiarowane przez lekarza wino. Nalałem sobie kieliszek i zgodnie z obietnicą zacząłem się zastanawiać.

„Mam porzucić to wszystko, zostawić miejsca i rzeczy, które mi o niej przypominały, i wyjechać na koniec świata, żeby uprawiać ziemię? Przecież to się kupy nie trzyma! Tu jestem u siebie i czuję, że Maria też w jakimś sensie wciąż jest obok mnie, choć przecież wcale jej nie ma. A tam? Tam to dopiero będę samotny! Do reszty pogrążę się w depresji. Samotny pośród obcych ludzi, w obcym kraju… A może nie? Może taka zmiana otoczenia pozwoli mi się pozbierać?”.

Spróbowałem wina. Było idealne. Dokładnie takie, jakie by jej smakowało. I nagle zrozumiałem, że ten cholerny konował może mieć rację. Właśnie to powinienem zrobić: rzucić dawne życie i zacząć od nowa. Albo umrzeć, ale tego moja Marysia nigdy by mi nie wybaczyła. Chciałaby, żebym żył i żebym był szczęśliwy. I chciałaby, żebym o niej pamiętał, ale z uśmiechem, nie z rozpaczą. Nalałem ostrożnie drugi kieliszek wina, bo ręce mi się trzęsły, jakbym miał gorączkę. Wypiłem.
– Tak… – powiedziałem cicho w przestrzeń pustego mieszkania. – Dokładnie takie, jakie by ci smakowało, Marysiu...
A potem się rozpłakałem. Po raz pierwszy od trzech lat nie z poczucia winy, tylko z ulgi.

Od tamtej wizyty u psychiatry minął rok

Teraz siedzę na ganku swojego domu, leżącego w południowej części wyspy, 15 kilometrów od Playa de Santiago i podsumowuję ostatnie 12 miesięcy. Wyprodukowałem 5 tysięcy litrów wina, z czego na pniu sprzedałem połowę, a resztę będę postarzał w beczkach co najmniej przez rok. Patrzę na swoją winnicę, na krzątających się przy krzewach dwóch młodych pomocników, którzy pomagają mi w pracy i uczą mnie hiszpańskiego oraz el silbo, czyli tutejszego „języka gwizdów”. Patrzę na zachodzące za Atlantyk słońce i podliczam nie tylko zyski z produkcji i wpływy z unijnych dotacji. Sumuję pieniądze, odejmuję zmartwienia – schudłem prawie 15 kilogramów, sypiam jak młody koń, chociaż nie na stojąco, ale po całym dniu pracy na świeżym powietrzu i wieczornej kwaterce wina oczy same mi się zamykają. Po depresji nie został nawet ślad.

Po mojej żonie natomiast tak, ale już nie ma ran, tylko małe blizny, które wywołują u mnie ciepłe wspomnienia i serdeczny uśmiech. Na ścianie wisi portret Marysi, a wino nazwałem na jej cześć.

Czytaj także:
„Zawsze marzyłam, by zostać modelką. Drzwi do kariery zamknął mi… mój własny mąż”
„W ostatniej chwili przed ślubem zmieniłam… pana młodego. To była najlepsza decyzja w moim życiu”
„Mój partner miał romans z moją synową. Uciekł z nią, choć była od niego o ponad 30 lat młodsza”

Redakcja poleca

REKLAMA