„Moja ukochana wróciła do byłego. Kaleczyłem się, zadawałem sobie fizyczny ból, żeby nie myśleć o tym psychicznym”

Okaleczałem się po rozstaniu fot. Adobe Stock, galitskaya
Nie myślałem o tym jak o samookaleczaniu lub czerpaniu satysfakcji z bólu, raczej jak o katharsis, sposobie na poradzenie sobie ze złamanym sercem. Co z tego, że pokrywałem swoje ramiona bliznami?
/ 19.01.2022 07:22
Okaleczałem się po rozstaniu fot. Adobe Stock, galitskaya

Niby nic takiego, to się przecież zdarza w życiu. Najpierw miłość, potem rozczarowanie. Ale ja nie mogłem się z tym pogodzić. Zacząłem coś, co na początku pomagało, ale z czasem mogło stać się niebezpieczne. Jak z tym skończyć?

Czy dam radę sam sobie pomóc? Jak?

Po raz pierwszy zacząłem się drapać do krwi, kiedy dotarło do mnie, że Anna już nie wróci. Nigdy. Było chłodne popołudnie i wyszedłem na spacer po pracy, bo nie mogłem wytrzymać w pustym mieszkaniu. Pustym, jeśli nie liczyć psa, ale Pampucha kupiła mi Anna, więc jakoś nie umiałem cieszyć się jego obecnością, mimo że łasił się jak szalony.

Zabrałem go do pobliskiego parku i spacerując, próbowałem wejść w kolejny dzień bez niej, kiedy poczułem świerzbienie. Ramię swędziało mnie już od pewnego czasu. Znowu jakaś wysypka. Nic nowego ani niezwykłego przy mojej wrażliwej skórze.

Oddychałem głęboko i starałem się odzyskać równowagę, patrząc, jak włochaty owczarek obwąchuje bruk. I wtedy zobaczyłem ją w oddali… Od początku wiedziałem, że wiązanie się z mężatką to beznadziejny pomysł. Nawet jeśli nie znosiła swojego męża, nie mieszkała z nim i chciała się rozwieść, bo źle ją traktował. Ale właśnie te „jeśli” sprawiły, że uległem swojej złudnej nadziei. Oczarowała mnie od pierwszego spotkania również tym, że nie kryła, jak wygląda jej sytuacja.

Po latach spędzonych na gierkach i udawaniu to było ożywcze doświadczenie. Zaczęliśmy się umawiać raz w tygodniu, czasem częściej. Na wino, kolację i inne przyjemności. Wiadomo. Rozmawialiśmy nawet o wspólnej przyszłości. Pampuch miał być pierwszą inwestycją w to nowe życie: psiak, którym oboje mogliśmy się zajmować.

Coś, co by nas łączyło poza miłym towarzystwem i fizycznością. Ale potem coś się w niej zmieniło. Uznała, że nie może ot tak zostawić rodziny, że musi dać mężowi drugą szansę. Nie wiem, jak duży wpływ na tę decyzję miał fakt, że on zarabiał dużo, dużo więcej niż ja.

Nie chciałem się nad tym zastanawiać, by nie poczuć się jeszcze gorzej. Zostawiła mnie więc w ruinach dalekosiężnych planów, z psem i swoim zapachem nadal wsiąkniętym w poduszkę. Próbowałem się otrząsnąć, zracjonalizować sobie to, co się między nami wydarzyło, odnaleźć rzeczywistość bez niej, żyć normalnie, chodzić do pracy, wyprowadzać Pampucha…

I właśnie wtedy, w tym cholernym parku, zobaczyłem ją z mężem i córką. Szczęśliwa rodzinka, obrazek niemal jak ze świątecznej reklamy. Tak mocno poruszył mnie ten widok, że zanim dobiegłem do domu – ukradkiem, żeby mnie przypadkiem nie zauważyła – musiałem zgiąć się w krzakach i zwymiotować zjedzony w pracy obiad, szarpiąc się z psem, który też się do niej wyrwał.

Wydawała się szczerze i głęboko zadowolona z życia. Zabolało. Jakby nasza miłość była dla niej tylko skokiem w bok, sposobem na odreagowanie stresów małżeństwa. I może była. Swędzenie na ramieniu doprowadzało mnie do szału, drapałem się i drapałam, myśląc o Annie, o jej uśmiechu, o jego ramieniu wokół jej talii…

Nawet nie poczułem, kiedy popłynęła krew

Dopiero kiedy Pampuch zaskamlał, wpatrzony we mnie zmartwionym wzrokiem, zdałem sobie sprawę, że ubrudziłem sobie dżinsy i przy okazji kanapę. Klnąc pod nosem, przemyłem ranę wodą utlenioną. Potem znieczuliłem się wódką prosto z butelki i udało mi się zasnąć. Nad ranem rana na ręce była opuchnięta i nabiegła ropą.

Nie zraniłem się wcale tak głęboko, właściwie przy samej skórze, ale gojenie utrudniały ruchy ramienia, a także bezwiedne drapanie, na jawie i przez sen. Przez następnych kilka dni patrzyłem, jak rana zarasta strupem i na powrót się otwiera. I tak w kółko. Szczypała mnie, przemywałem ją środkiem antybakteryjnym, ale wciąż była ze mną, paskudna i bolesna. Wystarczyło podwinąć rękaw, by zajrzeć w jej zaróżowioną gardziel.

Odkryłem jednak, że dopóki mam o czym myśleć, dopóki skupiam się na bólu fizycznym i procesie naprawy organizmu, nie myślę tak dużo o Annie. Za każdym razem, gdy byłem bliski zanurkowania w ciemne wody noszące jej imię, błądziłem palcami po brzegach blizny i to pomagało mi się otrząsnąć.

Otworzyłem się na świat, całkiem dosłownie. Wpuściłem nieco powietrza do ran na ciele i tym samym do ran na duszy. Problem zaczął się dopiero, gdy rana wreszcie się zagoiła. Ponure myśli powróciły falą tsunami, bo nie miałem żadnego sposobu, żeby je stłumić. Żadnego poza alkoholem, ale ratunek z pewnością nie krył się na dnie kieliszka. Mimo to wieczorami po pracy siedziałem sam w domu, piłem i wygadywałem głupoty do psa – o tym, jak zła pani nas zostawiła i już nigdy nie wróci.

Nie mogłem się wyrwać z tej ponurej spirali

Czułem się znacznie lepiej, gdy byłem zraniony, rozorany. Więc znowu zacząłem się drapać. A gdy druga rana się zagoiła, zadałem sobie kolejną i szczerze mówiąc, nie widziałem w tym wtedy nic chorego. Nie myślałem o tym jak o samookaleczaniu lub czerpaniu satysfakcji z bólu, raczej jak o katharsis, sposobie na poradzenie sobie ze złamanym sercem. Co z tego, że pokrywałem swoje ramiona bliznami? W czym to przeszkadzało? W niczym.

Nie zamierzałem przecież posunąć się dalej, do ostateczności, do zrobienia sobie krzywdy na amen. W zasadzie z całych sił próbowałem tego uniknąć. Dlatego raniłem się tylko trochę, za to bez przerwy. Upuszczałem sobie złej krwi. Tak o tym myślałem. Zadawałem sobie ból, gdy tylko poprzednie zranienie zarosło nową tkanką. W efekcie nie mogłem nosić koszul z krótkim rękawem ani T-shirtów, żeby ludzie nie patrzyli na mnie krzywo.

Chodzenie na siłownię czy basen też odpadało. Chowałem się z tym nawet przed Pampuchem, bo durny owczarek bez przerwy próbował wylizywać mi rany, skamląc żałośnie, co tylko mnie irytowało. Nie potrzebowałem niczyjej litości, a już z pewnością nie zwierzaka. Nie wiem, jak długo by to trwało, ile szram bym sobie zrobił, gdyby nie przypadek.

Rany krwawiły i brudziły, przez co zniszczyłem sobie kilka koszul. W czymś musiałem chodzić do pracy. Zalepiłem więc najświeższą ranę plastrem i wybrałem się na zakupy. W jednym ze sklepów młoda ekspedientka, która mi pomagała, musiała coś zauważyć, bo kiedy oddałem jej ubrania do odwieszenia, spojrzała na mnie ciepło i uśmiechnęła się ze współczuciem.

– To może nie moja sprawa, ale są miejsca, gdzie mogą panu pomóc – powiedziała.

Spojrzałem na nią zdumiony

Nie zrozumiałem, do czego pije. Wyglądała jak gotka, ugrzeczniona na potrzeby pracy.

– Słucham?

– Kiedyś też to robiłam – wskazała na moje lewe ramię, a ja oblałem się potem i purpurą, jakby przyłapała mnie na kradzieży. – Błędy młodości. Wiem, gdzie prowadzą terapię grupową. Dam panu adres.

– Pani wybaczy – przerwałem jej chłodno – ale nie wiem, o czym pani mówi.

Sztywno wymaszerowałem ze sklepu. Ale ziarno zostało zasiane… Bo właściwie dlaczego to sobie robiłem? Bałem się myśli o Annie, chciałem uniknąć użalania się nad sobą? Więc w zamian robiłem sobie blizny? Absurd. Czy to nie gorsza forma użalania się – okaleczanie własnego ciała? Równie dobrze mógłbym zacząć się biczować.

A przecież nic złego nie zrobiłem, nie zasłużyłem na taką karę ani pokutę. Między nami po prostu się nie ułożyło. Anna podjęła decyzję, by wrócić do męża. A ja, czy mi się to podobało, czy nie, powinienem pogodzić się z tą jej decyzją i żyć dalej. Tymczasem tkwiłem w miejscu, zachowując się żałośnie, krzywdząc sam siebie. Tego chciałem? Nie.

Nie chciałem się niszczyć

Chciałem się goić, leczyć, żyć normalnie. Skoro nie potrafiłem… Nie wróciłem do tamtego sklepu, zbyt się wstydziłem, ale poszukałem w necie innych miejsc, w których mogliby mi pomóc. Wybrałem jedno i poszedłem na spotkanie.

Kilka sesji zajęło mi otworzenie się na tyle, żeby w ogóle opowiedzieć swoją historię. Ale gdy już zacząłem mówić, było mi łatwiej. Powoli wyzbywałem się potrzeby, by patrzeć, jak goją się rany na moim ciele, bo czułem, jak ta największa rana, ta na mojej duszy zaczyna się goić. Wsparcie innych stało się moim plastrem.

Oczywiście nie było w tym niczego magicznego, więc proces nadal trwa. Proces, w którym czasem zaliczam doły. I piję za dużo, wiem. Ale mimo wszystko wracam do życia, każdego dnia, krok po kroczku. Moim punktem zwrotnym, gdy balansowałem na krawędzi, moją kotwicą, która zatrzymała mnie przed porwaniem przez fale tsunami, okazało się współczucie obcej osoby.

Mogła przemilczeć sprawę, ale przeżyła to samo, więc wiedziała, jak ważne jest, by ktoś się zainteresował, by powiedział: ogarnij się, daj sobie pomóc. Bo gdybym ciągnął to dalej, kto wie, gdzie bym skończył. Wścibska troska tamtej ekspedientki ocaliła mi życie, a przynajmniej dała pozytywnego kopa, bym zaczął wygrzebywać się z dołka.

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA