Matka mojego męża nigdy mnie nie lubiła. Czy musiało dojść do tragedii, żebyśmy się porozumiały?
Spojrzałam na stojące na blacie w kuchni starannie odmierzone produkty. Dziesięć kilo śliwek, dziesięć kilo gruszek, dziesięć kilo cukru. Miałam zamiar z tego usmażyć najpyszniejsze powidła, jakie kiedykolwiek jadłam.
Ulubione, moje i Krzysztofa
Krzysztof… To on wymyślił ten przepis i smażył powidła każdej jesieni. Mieliśmy potem co jeść na śniadania przez całą zimę. Nasze sobotnie i niedzielne poranki zawsze były przez nas celebrowane. Żadnego pośpiechu.
Czytaliśmy gazety, on popijał kawę, ja zieloną herbatę. Dopiero gdy już nacieszyliśmy się leniuchowaniem, szliśmy się ubrać. Ale czasami pozwalaliśmy sobie na „piżamowy dzień”, szczególnie kiedy aura za oknem nie sprzyjała spacerom.
Nie musieliśmy się nikogo krępować, bo od trzech lat mieszkaliśmy sami. Moja młodsza córka wyszła za mąż i wyprowadziła się. A starsza już od pięciu lat mieszkała za granicą i chociaż nadal była panną, to wiodła tam całkiem wygodne życie. Obie, kiedy jeszcze były młodsze, zaakceptowały Krzysztofa jako mojego partnera.
Nawet ucieszyły się, że 10 lat po rozwodzie, wreszcie kogoś mam. Nigdy nie winiły mnie za to, że rozwiodłam się z ich ojcem. W ich mniemaniu, to on był odpowiedzialny za rozpad naszego związku. Im przecież także dawał nieźle popalić, nie tylko mnie.
Nigdy nie dotrzymywał obietnic, a na swoją niesłowność zawsze znalazł takie wytłumaczenie, iż wychodziło, że to nasza wina. Kiedy dziewczynki dorosły i zaczęły mu wytykać błędy, wstępował w niego diabeł. Agresja połączona z kompletnym lekceważeniem roli męża i ojca, to moim zdaniem wystarczający powód do rozstania.
Wystąpiłam więc o rozwód
Dobrze zrobiłam. I mnie, i dziewczynkom żyło się bez niego lepiej, stabilniej i spokojniej. Długo nie byłam otwarta na nową miłość. Kiedy w moim życiu pojawił się Krzysztof, nawet mi do głowy nie przyszło, że może nas połączyć coś więcej niż tylko koleżeństwo. Nawet przyjaźń wydała mi się czymś niemożliwym.
No bo jak to, z facetem? Pracowaliśmy razem i tyle. Dopiero po jakimś czasie zorientowałam się, że spędzam z Krzysztofem znacznie więcej czasu niż z koleżankami i że nasze kontakty już dawno przekroczyły barierę służbowych rozmów. Kiedy zaprosił mnie do kina, wydało mi się to zupełnie naturalne.
Podobnie, jak zupełnie naturalne było to, że w końcu wylądowaliśmy w łóżku. To było podczas jednego z wakacyjnych wyjazdów obu moich dziewczynek. Miałam, jak to się mówi młodzieżowym slangiem, „wolną chatę”, zaprosiłam więc Krzysztofa na kolację połączoną ze śniadaniem.
Czuliśmy się wtedy jak dwoje nastolatków. Zupełnie jakbyśmy cofnęli się w czasie o kilkadziesiąt lat, jakby żadne z nas nie miało przykrych wspomnień. Krzysztof był bowiem także po nieudanym związku.
Rozszedł się ze swoją żoną, bo obwiniała go, że nie mogą mieć dzieci. Niby zrobili badania i z nim było wszystko w porządku, ale kiedy długotrwałe starania nie dawały rezultatów, Malwina podobno zmieniła Krzysztofowi życie w piekło.
– Myślę, że może by nam się jednak udało z tym dzieckiem, gdyby nie to, że pretensje i oskarżenia odbierały nam obojgu siłę. W końcu podjąłem decyzję o tym, aby odejść. Staliśmy się dla siebie obcymi ludźmi. Bałem się nawet, że jeśli Malwina zajdzie jednak w ciążę i będziemy mieli dziecko, to będzie się ono wychowywało w atmosferze wzajemnych pretensji i braku miłości.
Wiedziałam od Krzysztofa, że jego była żona nie wyszła już potem za mąż i nie urodziła dziecka. Nie kontaktowała się jednak z nim, nie mieli ze sobą nic wspólnego. Pozornie…
Malwina nadal utrzymywała kontakt z matką Krzysztofa
A ta wprost ją uwielbiała, nazywając nadal „swoją córeczką”. Za to mnie nie cierpiała… Przez osiem lat, które spędziliśmy z Krzysztofem, jego matka starała się wszelkimi sposobami dać mi do zrozumienia, że dla niej nigdy nie będę synową, że na zawsze pozostanie nią Malwina.
Przykład? Notorycznie myliła się, nazywając mnie imieniem byłej synowej. Zawsze kwitowała to przepraszającym uśmiechem, tłumacząc się, że trudno jej się przyzwyczaić do zmiany. Gdyby była to jedyna szykana, to może bym się aż tak bardzo nie przejmowała.
Ale moja teściowa (bo została nią, czy tego chciała czy nie) nie przyszła nawet na nasz ślub! Jakie miała wytłumaczenie? Że cywilnych ślubów nie uznaje!
– A co to za uroczystość! – machnęła lekceważąco ręką, gdy Krzysztof robił jej wyrzuty. – Ślub to się bierze w kościele.
No tak, ale my oboje byliśmy przecież rozwodnikami…
– Kościelny jest na zawsze! – dodała.
W końcu zeźliła tym nawet swojego syna.
– Jak się mama nie uspokoi i nie przestanie obrażać mojej żony, Moniki, to przestaniemy tu przychodzić! – zagroził.
– Nie szkodzi, Malwinka zawsze mnie odwiedzi, gdy do niej zadzwonię – odwinęła się.
Wywołało to niemały kryzys w rodzinie
Krzysztof się bowiem zaciął i faktycznie przez dłuższy czas nie jeździliśmy do jego matki. W końcu go jednak przekonałam, że powinien odpuścić staruszce. Ale ona nie miała pojęcia, że się za nią wstawiałam i nadal okazywała mi swoją niechęć.
Krzysztof zmarł niespodziewanie. Miał wylew. Po raz ostatni jego matkę widziałam na pogrzebie. Nasze drogi się rozeszły. Nie czułam bowiem potrzeby utrzymywania kontaktów z osobą, która mnie nie lubi.
„Dość mam już jej impertynencji” – myślałam, smażąc powidła.
Przyszła mi na myśl teściowa, bo zawsze zawoziliśmy jej kilka słoików. Udawała, że wcale jej nie cieszą, że sama potrafi sobie zrobić lepsze, ale wiedziałam, że je zjadała. Znikały bowiem dość szybko z jej spiżarni. W ubiegłym roku nie smażyłam powideł.
Krzysztof odszedł z końcem lata i nie w głowie było mi wtedy robienie zapasów. Myślałam wtedy raczej o tym, że dla mnie życie się już skończyło… W końcu wzięłam się jednak w garść. I kiedy ostatnio dostałam od koleżanki śliwki z jej działki, zamarzyły mi się ulubione powidła moje i Krzysztofa.
Pomyślałam, że przyjemnie je będzie jeść i go wspominać.
Cóż mi bowiem innego pozostało?
Kiedy powidła były gotowe, porozlewałam je do słoików. A potem zrobiłam grzankę, posmarowałam ją i zjadłam ze smakiem. Wróciły do mnie dobre wspomnienia. I wtedy nagle coś we mnie pękło.
„Krzysztof byłby mi za to wdzięczny” – pomyślałam, pakując trzy słoiczki powideł do siatki.
Droga do teściowej zabrała mi pół godziny. Nie wiedziałam, czy jest w domu, bo przecież się nie zapowiedziałam. Była. Otworzyła drzwi i bez słowa wpuściła mnie do środka. Zauważyłam, że bardzo się postarzała przez ostatnie miesiące. Nic dziwnego, to ze zgryzoty, ja także czułam się starsza i bardziej zmęczona.
– Kawę czy herbatę? – zapytała.
Już miałam odpowiedzieć, kiedy sama stwierdziła:
– Herbatę, przecież ty kawy nie pijesz!
„Pamiętała?” – zdziwiłam się, bo kiedyś nie mogła zapamiętać… Teściowa wyciągnęła z szafki puszkę z ciasteczkami i zaprosiła mnie do salonu. Piłyśmy herbatę i… rozmawiałyśmy. Chyba po raz pierwszy w życiu! Kiedy wychodziłam, teściowa pobiegła do kuchni i przyniosła słoik z marmoladą morelową.
– Nie zrobiłam w tym roku wiele… – usprawiedliwiła się, że tylko jeden.
– Dziękuję! Ta marmolada jest pyszna, uwielbiam ją – powiedziałam szczerze.
Kiedyś dostawaliśmy z Krzysztofem więcej słoików, teściowa zawsze brała nas pod uwagę podczas smażenia. Kiedy odwracałam się, aby już odejść, teściowa niespodziewanie zapytała:
– Moniko, odwiedzisz mnie jeszcze kiedyś? Może bym usmażyła więcej tej marmolady..
– Będzie mi bardzo miło – odparłam.
Wsiadłam do windy i uśmiechałam się sama do siebie. Na sercu było mi dziwnie lekko. Wiedziałam, że Krzysztof patrzy na mnie z nieba i też się uśmiecha.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”